Na cały stos chrupek i cukierków… Jak tu kolorowo, a jak słodko… A ile tu serduszek i latających, półnagich dzieciaczków. Wszystko pięknie ładnie, ale w pobliżu nie ma żadnych słodyczy, oprócz krewetkowych chrupek, które trzymam w dłoni… I cały świat nagle stracił swój blask. Nawet walentynki potrafią stać się szare i nudne, jeśli w pobliżu nie ma wystarczającej ilości słodyczy.
- Ciekawe, czy Kise-chin jakoś wytrzymuje te naloty swoich fanek… - mruknąłem do siebie, gdy tylko w oddali usłyszałem piski i krzyki „Kise-kun, zostań moją walentynką". Upierdliwe są te małe potworki… Wepchnąłem do ust ostatniego chrupka i wyrzuciłem paczkę z ciężkim westchnieniem. Jestem skazany na przeżycie kilku godzin bez słodyczy… Może Mido-chin będzie miał jakiś słodki szczęśliwy przedmiot? Tylko żebym znowu nie oberwał za podkradanie mu „szczęśliwych" pudrowych cukierków. Ale kto normalny trzyma przy sobie słodycze i ich nie je? Bez sensu… Wszystko jest bez sensu. A szczególnie fakt, że cały zapas słodyczy zjadłem w drodze do szkoły… Jutro wezmę więcej. Książki zostaną w szafce, a torbę wypcham po brzegi batonikami, żelkami i landrynkami… Ah. Tyle słodyczy… Aż ślinka cieknie. Tylko… musiałbym iść do sklepu, a on jest daleko… A mi się nie chce. I na pewno nie zachce później. Tym bardziej po szkole i treningu, który z okazji walentynek zostanie potrojony, jak w tamtym roku… Bez sensu… Szedłem sobie tak przez szkolne korytarze, marudząc na brak cukru, gdy coś przykuło moją uwagę.
- Ooo. Kukurydziany batonik leży na podłodze. – powiedziałem dość głośno, ale nikt nie zwrócił na to uwagi. – I leeeeży tak saaam. Samotny jak palec… - przedłużałem samogłoski, rozglądając się wokoło. Brak reakcji tłumu. Hehe. A więc jest mój! Gdy tylko się po niego schylałem… batonik zrobił myk!
I zniknął za rogiem.
- Ej! Stój! – krzyknąłem za nim i ruszyłem długimi krokami. Batonik wciąż się oddalał. Czyżby mnie nie kochał? Ale przecież ja go kocham! Podążałem tak za batonikiem popychając wszystkich stojących mi na drodze ludzi, gdy ten zniknął za drzwiami nieznanej mi sali. Zmęczyłem się… Jak tylko złapię tę niesforną słodycz, nie idę na pierwszą lekcję. Trzeba przecież odpocząć. Wsunąłem się ostrożnie do pomieszczenia, rozglądając uważnie za batonikiem…
- Mogę wiedzieć czego szukasz, Atsushi? – mimowolnie wzdrygnąłem się słysząc ten głos.
- Batonik mi uciekł, Aka-chin. – mruknąłem, zaglądając pod biurko nauczyciela.
- Hm… A może zadowoliłbyś się moim „słodkim" towarzystwem, zamiast tego „batonikowego" ? – zapytał się mnie. Słowa te, choć słodkie, zostały wypowiedziane przez usta Aka-china. Tu musi być jakieś drugie dno! Wyprostowałem się i spojrzałem na niego, przekrzywiając głowę. Siedział na ławce i uśmiechał się w ten swój sadystyczny sposób. Tak. Tu jest jakiś haczyk.
- Nie. Dziękuję, Aka-chin. – odmówiłem mu, kręcąc przecząco głową. – Masz może pożyczyć sto jenów? – zapytałem. Jego uśmiech zniknął. Pierw chwilę się we mnie po wpatrywał, a potem wyjął potrzebne mi banknoty.
- Dzięki, Aka-chin! – odebrałem je i nucąc radosną melodyjkę o tańczących żelkach-misiach skierowałem się do wyjścia.
- Atsushi, twój dzisiejszy trening zwiększy się siedmiokrotnie. – usłyszałem zza pleców. – Wesołych walentynek. – dodał, wymijając mnie. Czerwona czupryna zniknęła za rogiem. No pięknie… Obudziłem Krakena.
