Autor: Trousted Trouble
Tytuł oryginału: 1942
Link do oryginału: s/11255041/1/1942
Zgoda na tłumaczenie: jest
Status opowiadania w oryginale: wciąż się pisze (niedawno zaczęło)
Liczba rozdziałów w oryginale: 9
Data ostatniej aktualizacja oryginału: 21 sierpnia 2015
Moja oficjalna pogromczyni literówek, zbłąkanych przecinków i rozbrykanej stylistyki (krócej: beta): Szmaragdowy Kot (to chyba tak w myśl zasady: tłumaczki tomarry łączcie się i pomagajcie sobie nawzajem ^^)
Rozdział I
Nazwanie tego dnia długim byłoby sporym niedopowiedzeniem.
Ciągnął się w nieskończoność.
Wszystko zaczęło się od profesor zaklęć, która znienacka porzuciła swoje stanowisko pracy. W ogóle się tego nie spodziewał. Przeżyła zaledwie tydzień nauczania, nim odeszła. Bez wyjaśnień, bez listu, bez niczego. Przepadła. Ale jeśli wziąłby pod uwagę obecny stan ich świata, to nieprzyjemne uczucie w trzewiach podpowiadało mu, że być może wcale nie zrobiła tego, bo doszła do wniosku, że nauczanie dzieci nie jest jej życiową ambicją. Raczej dołączyła do grona setek osób, które tak nagle zniknęły…
Do kolejnego nieszczęścia doszło w trakcie lunchu. Wiadomo, że w szkole wzajemne płatanie sobie psikusów było rzeczą naturalną, ale nie miał pojęcia, dlaczego Gryfoni wybrali na to akurat ten dzień. Zdawało się, że w nawyk weszło im drażnienie Ślizgonów już na samym początku roku szkolnego. A to zaprzepaszczało szanse na to, że pierwszoroczni znajdujący się po przeciwnych stronach barykady utrzymają przyjacielskie stosunki, nieważne jak delikatne i chwiejne. Nie miał wątpliwości, że Albus potrafił nad Lwami zapanować, ale z jakichś bezbożnych powodów jednak tego nie robił. W zasadzie, to mógłby nawet zaryzykować stwierdzenie, że Albus te dzieciaki podpuszczał. Będzie musiał zamienić z nim słówko.
Na domiar złego cały czas nadlatywały sowy wysyłane przez zamartwiających się o bezpieczeństwo swoich dzieci rodziców. Zupełnie, jakby Hogwart nie był najbezpieczniejszym miejscem w całej czarodziejskiej Brytanii. Pomysł, że Grindelwald mógłby wkroczyć do szkoły był niedorzeczny. Powiedziałby nawet: zawstydzający. Niestety musiał odpowiadać na każdy taki list i szczegółowo wyjaśniać, dlaczego niemożliwym było, by dzieci zostały tutaj zaatakowane. Przyprawiało go to o pulsujący ból głowy…
A teraz jeszcze… to.
Wzdychając ciężko, profesor Armando Dippet przystawił swoje pomarszczone palce do skroni i przez chwilę je tam trzymał. Powoli otworzył oczy i pozwolił spocząć im na młodym czarodzieju siedzącym tuż przed nim.
Obserwowany chłopiec odchylił się na krześle, a jego szmaragdowe oczy ostrożnie lustrowały gabinet. Stanowił dziwną mieszankę spokoju i nerwowości. Z roztargnieniem przygryzał górną wargę i równocześnie tak kurczowo zaciskał ręce na kolanach, że aż pobielały mu knykcie.
Napięcie.
Przybrana przez niego poza opowiadała natomiast zupełnie inną historię. Wdzięcznie przygarbiony, a nie wyprostowany jak struna, lekko odwrócony siedział na twardym, drewnianym krześle.
Wygoda.
Dippet nawet nie miał zamiaru udawać, że rozumie, co to oznaczało. Lata obserwowania zasiadających na tym krześle uczniów nauczyły go zwracania uwagi na wszystkie tego typu subtelne znaki. Odbijały one bowiem prawdzie emocje dzieci, nawet jeśli wypowiadane przez nie słowa mówiły coś zupełnie innego.
Dyrektor odchrząknął, przyciągając spojrzenie chłopca.
— Luxtor.
— Tak, proszę pana? — odezwał się chłopiec i przechylił z zaciekawieniem głowę.
— Myślę, że w tej sytuacji najlepiej będzie, jeśli pozostaniesz tutaj, w Hogwarcie — oznajmił Dippet, nabierając odwagi, gdy chłopiec uśmiechnął się do niego. Dzięki temu wyglądał niemal jak pozostałe dzieci, młodo i beztrosko. — Nieczęsto zgadzamy się, by dołączali do nas nowi uczniowie, rozumiesz, chociaż w zeszłych latach stało się to nieco powszedniejszą praktyką, głównie z powodów podobnych do twojego.
Jakieś dziwne uczucie przemknęło przez twarz chłopca, ale zniknęło, nim mogło zostać rozpoznane. Najbardziej przypominało żal. Jego rodzina zmarła w czasie ataku Grindelwalda na wioskę, w której mieszkali — zrozumiałe więc, że biedaczek się smucił.
— Twierdzisz, że twoja wiedza odpowiada tej, jaką posiadają szóstoroczni?
— Tak — odparł zwięźle Luxtor. — Byłem uczony w domu, przez rodziców. Są… byli zdolnymi czarodziejami.
Dipper przytaknął sztywno, wertując równocześnie papiery zalegające na biurku.
— Oczywiście musisz zostać przydzielony i dodany do naszych akt, ale to nie powinno potrwać długo. Profesor Dumbledore zgodził się zająć papierkową robotą.
Luxtor uśmiechnął się, jakby coś go rozbawiło, ale nim Dippet zdążył zapytać co, uśmiech już zniknął z jego twarzy.
— Wyjaśnił ci, jak to wszystko u nas działa? Zajęcia, domy? — dopytywał Dippet, modląc się w duchu o twierdzącą odpowiedź. Nie wiedział, czy o tej porze i po tak wyczerpującym dniu byłby w stanie to wszystko teraz tłumaczyć.
— Przebrnął przez całość, proszę pana — odparł Luxtor. Dippet westchnął z ulgą. Albus czasami bywał bardzo pomocny. Dzięki Bogu, że to on dzisiaj po południu znalazł błąkającego się po Hogsmeade chłopca.
— W takim razie zakładam, że wiesz, czym jest nasza Tiara Przydziału? — zapytał Dippet, wstając. Podszedł do przeszklonej gabloty, która zajmowała dość dużą część okrągłego gabinetu. Sięgając ku jednej z górnych półek, szturchnął postrzępiony, przybrudzony, stary kapelusz, który bezwładnie opadł w jego wyciągnięte ręce.
— Tak, proszę pana — powiedział Luxtor, chyba lekko wystraszony. Wykonał niepewny gest i przez chwilę zdawało się, że zrobi wszystko poza założeniem Tiary na głowę, ale w końcu wziął ją od Dippeta i ubrał.
Nastąpiło kilka długich minut ciszy, w czasie których dyrektor jedynie obserwował chłopca. A ten, wyraźnie marszcząc czoło, co jakiś czas poruszał ustami, jakby coś mówił, choć nie wydawał przy tym żadnych dźwięków.
Dziwne. Jeszcze nigdy nie widział, by ktoś wykłócał się z Tiarą Przydziału.
— SLYTHERIN! — krzyknęła w końcu Tiara, a na obliczu Luxtora odmalowała się furia. Zerwał kapelusz ze swoich rozczochranych, czarnych włosów i zwrócił go Dippetowi, odwracając przy tym głowę i zaciskając zęby ze złości.
Zapanowała niezręczna cisza i Dippet zastanawiał się, czy powinien przerwać ją gratulacjami czy czymś w tym stylu. Coś podpowiadało mu jednak, że tylko urazi w ten sposób chłopca. Nim zdążył wpaść na to, co powinien w takim razie powiedzieć, rozległo się ciche pukanie.
Obaj równocześnie podnieśli wzrok i ich oczom ukazał się Albus Dumbledore, który majestatycznie wkroczył do gabinetu.
Zapadający na dworze zmierzch sprawiał, że pokój pogrążał się w posępnych szarościach, a żółte szaty Albusa obrębione granatową tasiemką, które pasowały do niego jak pięść do nosa, jeszcze bardziej gryzły się z kasztanowymi włosami nauczyciela. Dippet wątpił jednak, by ten szanowany czarodziej się tym przejmował.
Albus uśmiechnął się przyjaźnie, a elektryzujące, niebieskie oczy spoczęły na znoszonej Tiarze.
— Coś mi się zdaje, że przegapiłem ceremonię przydziału — powiedział, a obecny zazwyczaj w jego głosie mędrkujący ton przesłoniło rozczarowanie.
— Tak, proszę pana — potwierdził Luxtor, wykręcając palce. Unikał patrzenia nauczycielowi transmutacji prosto w oczy.
— I?
Luxtor przełknął ślinę i zacisnął dłonie w pięści. Widać było, że zbierał w sobie odwagę. Pasowałby do Gryffindoru. W końcu chłopiec odwrócił się i przez ramię zerknął wprost na Albusa.
— Slytherin.
Uśmiech Albusa przyblakł, gdy wraz z chłopcem wymownie na siebie spojrzeli.
Dippet zmarszczył czoło, po części dlatego, że nie rozumiał natury tego porozumiewawczego spojrzenia, a także bo nie podobało mu się takie subiektywne podejście do Slytherinu.
— No już, już — odezwał się, potrząsając głową i przyciągając uwagę obu czarodziejów. — Nie wiem, Luxtor, co ci Albus naopowiadał, ale Slytherin wcale nie jest takim złym domem, jak ci się wydaje. Ambicja bywa dobrą cechą. Mogę ci zdradzić, że w moim odczuciu jeden z naszych obecnych Ślizgonów za kilka lat będzie odgrywać znaczącą rolę w Ministerstwie. Tom Riddle, tak się…
Efekt był natychmiastowy.
Oczy Luxtora rozszerzyły się – chłopiec właśnie wstawał z krzesła, ale potknął się i omal z powrotem na nim nie wylądował. Wtedy zamarł i z rozdziawionymi ustami gapił się na nich, przeskakując wzrokiem to na jednego, to na drugiego profesora.
— Pan nie może mówić poważnie…
Dippetowi wydawało się, że usłyszał, jak z ust chłopca pada kilka określeń, które nie nadawały się do powtórzenia w porządnym towarzystwie.
Albus zmrużył oczy, przyglądając się Luxtorowi z nieskrywaną ciekawością.
— Harold — zaczął niepewnie, gdy minęła minuta, a chłopiec nadal się nie ruszył.
— Uch, tak, przepraszam. — Luxtor wyrwał się z transu i zmęczoną dłonią zmierzwił swoje gęste, czarne włosy. Oczy nadal miał wielkie jak spodki. — Ja… Wydawało mi się, że rozpoznaję to nazwisko. To wszystko. Ale coś mi się pomyliło.
Dippet nie uwierzył w żadne z wypowiedzianych słów.
Jednak nim zdążył się odezwać i zadać choć jedno pytanie, Albus otworzył na oścież drzwi i gestem nakazał chłopcu, by przez nie przeszedł.
— Armandzie, zajmę się papierami jutro wieczorem, dobrze?
— Dobrze, dobrze… — odparł Dippet, zmieszany ale i zaintrygowany tym nagłym odwrotem, chociaż z drugiej strony nie poczuł się urażony. Cisza również była mile widziana.
Drzwi zatrzasnęły się i Armando Dippet po raz kolejny został w gabinecie sam ze swoimi myślami.
~o.O.o~
Długi korytarz spowijały gęste ciemności, z trudem rozpraszane światłem rzucanym przez migocące pochodnie. Mrok napierał na Harry'ego z każdej strony, dusił go. Miażdżył płuca tak mocno, że ledwo oddychał. Tom Riddle. W Hogwarcie. Z nim.
No żeż!
Całkiem możliwe, że w jego języku znalazłoby się jakieś słowo, którym mógłby podsumować całą tę kuriozalną sytuację. Wsunął rękę do kieszeni szaty i z roztargnieniem pogładził kciukiem zbite, czarne pudełeczko, nie większe od szachowej figury, pionka na przykład. Zacisnął na nim dłoń, błagając, by jakimś cudem przeniosło go do domu. Ale nic takiego się nie stało. Tak jak się spodziewał. Magia, którą wcześniej wyczuwał, zniknęła. Teraz było to tylko zwykłe pudełko.
— Harry.
— Harold — odparł natychmiast Harry, poprawiając swojego młodszego o pięćdziesiąt lat dyrektora. — Harold Luxtor, o ile pamiętam. — Nic nie mógł poradzić na swój uszczypliwy ton. Dlaczego dyrektor z jego czasów nie przechwycił tej sowy? Z pewnością były jakieś czary chroniące Wybrańca przed nieznanymi sowami i paczkami. Czyż jego bezpieczeństwo nie było najważniejsze?
Cholerne Ministerstwo! Cholerna prasa! Cholerny Voldemort! Cholerny Dumbledore, gdyby tak już o tym pomyśleć.
— Znasz Toma Riddle'a.
To nie było pytanie, więc Harry nie miał zamiaru zaszczycać dyrektora odpowiedzią. Idący tuż obok Dumbledore westchnął z wyraźnym zmęczeniem.
— Nie będę o to wypytywać z obawy przed zmianą przyszłości. W końcu nie powinno się igrać z czasem, ale jeśli jest coś, co mógłbym dla ciebie zrobić…
Harry zapatrzył się na swoje stopy, stawiając równomierne kroki na wydeptanej, kamiennej posadzce.
— Niech mi pan pomoże powrócić do moich czasów.
— Oczywiście — odparł gładko Dumbledore. — Ale w tym celu będę potrzebował pudełka.
Zaciśnięta pięść, wycofała się z kieszeni, skrywając wspomniany obiekt. Nie chciał się z nim rozstawać. Tracić nikłej nadziei na to, że lada moment przetransportuje go z powrotem do jego czasów, że nie utknął tutaj na zawsze. Ale Dumbledore już wyciągnął rękę, nadal gładką i nieskazitelną, a nie zwęgloną i poczerniałą jak u swojego przyszłego ja. Biorąc głęboki wdech, Harry rozluźnił uchwyt i pozwolił, by przedmiot opadł na wystawioną dłoń.
Z szybkością błyskawicy Dumbledore umieścił pudełeczko w zapewniających względne bezpieczeństwo fałdach własnej szaty, chowając je przed wścibskimi spojrzeniami. W końcu kto wie, może w tej chwili po szkolnych korytarzach grasował jakiś niebezpieczny, przyczajony drapieżnik? Cichy cień. Seryjny morderca, zły psychopata.
Ej, chwila!
— Znasz profesora Slughorna? — zapytał łagodnie Dumbledore, tak jakby rozmawiali o pogodzie, a nie podróżowaniu w czasie i niewypowiedzianym na głos przypuszczeniu, że być może nigdy nie wróci do domu.
Harry przytaknął bezgłośnie, chociaż tak na dobrą sprawę niewiele jeszcze wiedział o swoim nowym nauczycielu eliksirów. Znał go zaledwie tydzień, nie licząc tego krótkiego spotkania w wakacje. Nie mógł powiedzieć, że go nie lubił, ale raczej nie łączyło ich zbyt wiele — mieli na przykład zupełnie inne podejście co do kwestii sławy i bogactwa.
— Będzie twoim opiekunem — kontynuował Dumbledore. — Jeżeli będziesz miał jakieś problemy z bieżącymi sprawami, to powinieneś zgłosić się do niego. Ale drzwi mojego gabinetu oczywiście zawsze będą stały dla ciebie otworem.
Niemal równocześnie zeszli z ostatniego stopnia szerokich, marmurowych schodów. Echo ich kroków odbijało się złowieszczo w ciemnym, opustoszałym przejściu. Nastała noc, zmierzch już dawno pierzchnął, a horyzont połknął słońce. Nie żeby stanowiło to jakąkolwiek różnicę w ponurych lochach, w kierunku których prowadził go właśnie Dumbledore. To nie tak, że nie było tam żadnych okien…
Wszystko. Zrobiłby wszystko. Powtórzyłby wakacje u Dyrsleyów. Zgodziłby się na całoroczny szlaban u Snape'a. Cholera, mógłby nawet zostać porwany przez Voldemorta. Wszystko, byleby nie utknąć we wrześniu 1942 roku...
A/N
Hej Polsko! Oto kolejne opowiadanie o Tomie i Harrym (ale mam nadzieję, że na to już sami wpadliście), w którym relacja pomiędzy nimi zostanie utrzymana na stopie przyjacielskiej. Także: nie slash.
Jestem brytyjską autorką, a mój pseudonim to Trusted Trouble, więc historia pisana jest po angielsku. Jednakże misqa zaproponowała, że ją przetłumaczy, co niesamowicie mnie podekscytowało i uszczęśliwiło, ponieważ dzięki temu zyskam całkiem nowe grono (a przynajmniej mam taką nadzieję) czytelników, których w przeciwnym razie bym nie miała. Tak więc serdecznie jej za to dziękuję.
Kończę – i mam nadzieję, że pokochacie tę historię tak mocno, jak ja.
~ Trusted Trouble
Notka zamieszczona pod oryginalnym rozdziałem:
Ok, szybka notka. W kanonie Tom Riddle rozpoczął swój szósty rok w 1943 roku, natomiast Komnatę Tajemnic otworzył na piątym. Jednakże w mojej opowieści rozpoczyna swój szósty rok w 1942, za to data otwarcie komnaty się nie zmienia (ups, spoiler). Zdecydowałam się na to z powodów, które staną się jasne w miarę zagłębiania się w fabułę. Tak po prostu musi być, więc proszę, nie znienawidźcie mnie za to!
T/N
A teraz ja!
Jak widzicie, podjęłam się nowego tłumaczenia. I nawet ładnie uśmiechnęłam się do autorki i poprosiłam ją, by się z wami, polskimi czytelnikami przywitała. Miło z jej strony, że tak ochoczo na moją prośbę przystała. :)
Parę słów o samym opowiadaniu i powodach, dla których tłumaczę je przed ukończeniem Mrocznego… (nie bójcie nic, Mroczny nadal jest priorytetem i będzie aktualizowany regularnie). Nie wiem, czy wy też tak macie, ale ja, gdy przy czymś dłużej siedzę, to zaczynam się męczyć i potrzebuję lekkiego rozproszenia, by ze zdwojoną siłą i entuzjazmem powrócić do wcześniejszego zajęcia. Od jakiegoś czasu zastanawiałam się, co mogłoby być dla mnie taką odskocznią (w sumie moja, pisząca się, tomowa miniaturka też za coś takiego robi, ale przy niej męczę się czasami bardziej niż przy Mrocznym, więc to marna alternatywa;) ), znaczy wiedziałam, że to będzie jakiś inny potterowski tekst, ale nie wiedziałam jaki. Miałam na oku jeden time-traveller (nadal mam, ale odrobinkę poczeka), niemniej jest to slash… A to mnie trochę mierziło. Więc gdy jakiś czas temu natrafiłam na opowiadanie pisane przez Trousted Trouble, to oczy zaświeciły mi się, jak cioci Belli przy torturowaniu mugoli („Nie SLASH, nie SLASH ! Ach! Och! Ech!" kwik, pisk itp.). I już po pierwszym rozdziale wiedziałam, że to jest to. Że chcę to tłumaczyć. Nawet jeśli jest niedokończone, nawet jeśli ma niewiele rozdziałów (przynajmniej będziemy na bieżąco^^, chociaż nie spodziewajcie się regularnych aktualizacji, tym razem, dopóki nie skończę Mrocznego, będzie „kiedy wena nadejdzie"), nawet, jeśli znowu ryzykuję pracę nad czymś, co może zostać porzucone w najciekawszym momencie. Ale dla Toma z tego opowiadania, dla Harry'ego (nawet Dippet i Dumbledore przypadli mi do gustu), jestem na to gotowa! Zresztą, myślę, że po przeczytaniu rozdziału drugiego przyznacie mi rację.
Data publikacji też nie jest przypadkowa – mam taki zwyczaj, że co roku na urodziny robię sobie prezent. W zeszłym, w pre-orderze zamówiłam sobie Simsy 4 (dziś, z bólem w sercu przyznaję, że było to najgorzej wydane 200 zł…), w tym rozpuszczam się nowym tłumaczeniem. Przynajmniej wyszło mnie taniej ;).
