Od siebie: Wiem że nie umiem pisać wierszy i nie umiem wkładać tyle rąk do pisania scenariusza ale lepiej z trudnośćiami niż bez trudnośći. Nie inaczej łatwo sobie wyobraźić niż zrealizować. Tak więc prawdziwą trudnośćią jest początek niż koniec. I nie przejmujmy się zakazami bo zakazy i tak nie pomogą bo nie są na stałe wkładane. Ważne żeby pokonać barierę trudnośći żeby wyraźić to co się chcę a nie wyraźić siebie przez państwo. I tu nie chodzi o żadną religię. Chodzi tylko i wyłącznie o ludzi którzy nie umieją jeszcze odróźnić i nie lubią dawać spokoju prywatnym ludziom. I nie mówię już jako katolik - Mówię jak brat,bratowi: Nie wierzcie śmierciom i końcom bowiem że będziemy tu wszędzie. A pięniądze nie są na zawsze dane tak samo jak i bezpieczeństwo. Zawsze znajdzie się jakaś wolność które się z nią zadziera. Pozdrawiam serdecznie czytelników i mam nadzieje że zacznie się spodobać osobie która ma aspekty wyobraźni.
Scenariusz:
W pewnym parku na postoju dróg była pewna Para... Miewająca jesienne klimaty... Tam gdzie mieli się powędrować,tam powędrowali.
Ta parę stworzyli Martin i Tiffany oklimatyzującą całą barwę jesieni.
Przedewszystkim nie chodziło tylko o krótką drogę,zachodzi między innymi pewna więść że Ich łączy atmosfera... I tak się tutaj zaczyna. Martin z Tiffanym poszli sobie usiąść na ławce i usiedli... I zaczeli się głaskać się po głowie...
Martin: O,Tak kochanie... *głaska ją głową od góry do dołu*
Martin: Fajnie że jesteśmy tutaj parku... Ty... I Ja... Mmmm...
Martin: A tak właściwie kochanie... Czy mogłabyś otulić moje ręcę...
Tiffany: Jasne... Chętnie bym to zrobił,bo przecież... Jesteśmy parą... *wzdycha z ramiona i otula jego ręce*
Martin: Ach... Cieszymy się w końcu że nasz związek trwałby od roku. *ponownie tula ją w głowę...*
Tiffany: W końcu jestem zadowolna jakiego miałbym takiego chłopaka... *tula jego ręcę*
Martin: Popatrz jakie liście spadają na drzewie... Śliczne są o tej porze roku...
Tiffany: *łłłłłłaaałłł...* Widzę spadające klony ^^
Martin: A chciałabyś zobaczyć więcej...? ^^
Tiffany: Oczywiście że chciałabym... ^.^
Martin: Poczekaj aż zobaczysz kochanie...
*Martin powstrząsa liście z drzewa i już spadają...*
Tiffany: Oooo... zawsze chciałam zobaczyć te Lipy jesienne... ^^ I te klony i kasztany... aż warto by było się zakochać ^^
Martin: Mmm... ja też się zakochałem... Od kiedy rok temu zaczeliśmy na wzajem się ubierać na jesień... Jesteśmy wreszczie zakochaną parą,nie sądzisz?
Tiffany: Oj... Tak... Zawsze przydaje się chociaż jeden klimat na wiele dni...
Martin: Zawsze moglibyśmy wiedzieć że nasza filozofia byłaby oparta na miłośći...
Tiffany: *przytula jego ramionami*
Martin: Ach... Zawsze chciałem to poczuć że tak będzie *dotyka jej włosy na twarzy swoimi rękoma*
Martin: Tak więc... Co my będziemy robić...?
Tiffany: Być może moglibyśmy zobaczyć te odkwitające kaczence...?
Martin: Jasne... Obejmij mnie za rękę i pójdziemy.
*Tiffany obejmuje Martina za rękę.*
*jest 13:05*
*Para obejmują się za ręcę na wzajem - powoli podchodzą do parku*
Martin: A jakbyśmy się czuli gdyby nie było dopasowań...?
Tiffany: By było smutno gdyby nie było żadnych odpowiednich dopasowań...
Martin: A więc tak się okazało że doskonale się dopasowaliśmy. *tula ją ramionami*
Martin: No ale tak czy inaczej... już blisko do tych odkwitających kaczenców.
Martin: No i już w końcu jesteśmy.
Tiffany: Och... Jakie już odkwitały te kaczence... A szkoda... Ale przynajmniej mogłbyśmy na to spojrzeć...
Martin: Racja... Szkoda tych kaczency... Ale cóż Świat nie zając nie ucieknie,Ale tak czy inaczej lepiej póżno niż wcale...
Tiffany: No ale tak czy inaczej,trzeba poglądać... Nie mamy wyboru...
*Martin usiada z nią na trawie z wodą - Tiffany rusza swoimi nóżkami zacierając swoje ręce do głowy*
*35 minut póżniej*
Martin: Ojejku... *wstaje* No... Chyba raczej już trzeba iść do domu... w nim końcu świata minie...
Tiffany: Oach... *wstaje* Ja też się znudziłam odkąd odkwitały te kaczence...
Tiffany: W końcu... nie samymi kaczencami człowiek żyje...
Martin: No racja... Już nic innego nie zostało jak tylko liście odpadające nad nami...
Tiffany: No to co... Już idziemy do domu?
Martin: Jasne. U mnie jest ciepło,Niedawno rozpaliłem w piecu a więc pójdziemy do mnie.
Tiffany: Oczywiście... Bo u mnie wiesz jak jest...
Martin: Nie ważne jak jest u ciebie,Ważne że się zgodziłaś,a więc chodzmy
*45 minut póżniej - Dom Martina,Wchodzą do domu Martina,zamalowanego na różowo ścianę witającą*
Tiffany: Oj jak tu dobrze że jesteśmy w domu.
Martin: W końcu ważne że zawsze w domu najlepiej.
Tiffany: W końcu najważniejsze że cię kocham.
*Tiffany całuje go w policzek,A martin Zamyka oczy i uśmiecha się*
Koniec.
