-Whisky - mruknął do znajomej kelnerki.

Dzień, jak co dzień. To przecież tylko kolejny wieczór spędzony w barze na samotnym sączeniu procentowych trunków. Siedział na swoim ulubionym miejscu w kącie niedużego lokalu. To krzesło i ten mały fragment lady stał się niemal jego własnością, od kiedy zaczął tu przychodzić kilka lat temu. Teraz już był pewien, że przychodząc po męczącym dniu spędzonym w pracy zawsze zastanie to miejsce zarezerwowane jedynie dla niego, a na stole będzie już czekała butelka jakiegoś dobrego alkocholu sprowadzonego zapewnie specjalnie dla niego.

Nim zdążył zdjąć płaszcz jego zamówienie już spokojnie czekało, kusząc piękną, złocistą barwą i obietnicą choć chwilowego zapomnienia. Z każdym łykiem wzbierała w nim złość, żal i wręcz obezwładniająca bezradność, bo mimo iż chciał, to za nic nie potrafił się upić. Zaglądając do szóstej z kolei szklanki nie ujrzał siebie. Na niezmąconej tafli trunku odbijała się pełna dezaprobaty twarz jego najlepszego przyjaciela.

-Roy... - Zabrzmiał mu w głowie oskarżycielski głos. Pobrzmiewała w nim nuta dobrze mu znanej troski.

-Maes... Nawet po śmierci przeszkadzasz mi w piciu... - Westchnął.

Powoli zaczął zbierać się do domu. Dotarł tam aż przesadnie trzeźwy, więc od razu sięgnął do barku. Pociągnął przyjemnie rozgrzewający łyk wódki. Na dworze było zimno. Zmarzł. Było juz późno. W końcu zasnął na kanapie po długim wpatrywaniu się w ekran wyłączonego telewizora. Może by mu załatwić jakąś przytulankę zamiast tej butelki po wódce?

Wstał rano z perspektywą kolejnego, nudnego dnia w biurze. Oczywiście z nieodłącznym elementem każdego poranka - kacem. Woda, aspiryna... Gdyby miał codziennie się tak leczyć, to chyba wydałby majątek na te głupie tabletki. Ignorując tępy ból głowy powlókł się do łazienki by godzinę później zasiąść przy biurku z ulubionym kubkiem pełnym aromatycznej kawy. Udając bezgraniczne zainteresowanie wypełnianymi dokumentami podsłuchał cichą rozmowę Havoca i Rizy.

-Ej, a może zmusić go do jakiegoś urlopu czy coś? - Spytał blondyn uprzednio zaciągając się papierosem.

-Oszalałeś? Żeby się zapił na śmierć? - Skarciła go kobieta zmartwionym głosem.

-Fakt... - Zamyślił się na chwilę. - Ale przecież on się zajedzie na śmierć! Pracuje dzień w dzień, bez przerwy od sześciu lat! I zapija się samotnie co wieczór...

-Jest silny. Da sobie radę. Z resztą tak jak zawsze, przecież nie jest już dzieckiem. - Uśmiechnęła się.

Havoc przytaknął, ale wciąż miał wątpliwości.

Za sprawą Rizy wrócił do domu późnym wieczorem. Zrezygnował nawet z wyjścia do baru, kierując się prosto do domu. Był zmęczony. Naprawdę zmęczony nie tylko koszmarnym dniem w pracy, sadystycznym pilnowaniem przez panią podporucznik Hawkeye, czy nieustannym jaraniem Havoca. Był zmęczony tymi siedmioma latami samotności, smutku i tęsknoty. Ściągnął mundur i rzucił do na pobliskie krzesło. Walnął się na łóżko i począł wpatrywać się w gwiazdy. Po chwili stwierdził jednak, że okropnie mu duszno, więc podniósł się by otworzyć okno i wrócił do poprzedniej pozycji. Wziął głęboki wdech, napawając się świeżym powietrzem. Jego myśli rozproszyły się wędrując swobodnie.

Ile to już lat...?

Samotnie...

Bez jego bursztynowych oczu...

Nie. Złotych.

Ah...

Już nie pamiętał.

Mimo że uporczywie starał się wyryć w pamięci każdy szczegół.

Ale nie potrafił.

Pozostał tylko przepełniony żalem ton, gdy wypowiadał to jakże znienawidzone słowa...

"Sayonara, taisa..."

i łza....

Jedna, samotna łza spływająca po bladym policzku.

6 lat przekreślonych tęsknotą niczym łzą przecinającą smutne oblicze.

Nie... już prawnie 7.

Jak mógł tak się pomylić?

Przecież od tamtej chwili liczył każdy dzień...

Czekał...

Licząc każdą sekundę

aż zatracił się w tym zupełnie.

Ten czas już dawno przestał się liczyć,

gdzieś umknęła mu teraźniejszość,

czas nieubłaganie przeciekał przez palce - palce odziane w białe rękawiczki.

Przed zapłakanymi oczyma pozostała jedynie ta jedna, najważniejsza chwila:

pożegnanie...

Coś, co skończyło się zanim zaczęło.

Obwiniał się za to.

Ta myśl nie dawała mu spokoju nieprzerwanie przez ostatnie 7 lat...

Gnębiła go dopóty, dopóki żadna myśl nie przestała mieć dla niego jakiegokolwiek znaczenia.

Pragnął już tylko...

....

No właśnie, czego pragnął?

....

Jednego był pewien:

pragnął, by wrócił

tutaj

do niego

...

"wróć..."

Wtem mętnym wzrokiem dostrzegł spadającą gwiazdę.

-Wróć... - Szepnął

W głowie ponownie usłyszał drżący głosik

"Sayonara, taisa..."

Zagościła w nim najlepsza przyjaciółka samobójcy - myśl o broni bezpiecznie spoczywającej w niedbale rzuconym na krzesło mundurze.

Zza chmury wyjrzał srebrzysty księżyc posyłając mu swój blask niczym nieme ostrzeżenie.

-Nie. Nie mogę. On wróci. Na pewno wróci...

Z kącika oka spłynęła kolejna słona łza, a otępiony umysł opadł bezwładnie w otchłań niespokojnego snu.

We śnie błąkał się samotnie po jałowym bezdrożu własnego serca. Nagle zobaczył przed sobą drobne plecy odziane w czerwony płaszczyk. Ujrzał postać najbardziej upragnioną. Przed oczami śmignął mu blond warkocz. Ów postać zaczęła się od niego oddalać. Począł biec, ale nie potrafił jej dogonić. Wyciągnął rękę, lecz zdołał pochwycić jedynie czarną wstążkę. Uwolnione z więzów, długie blond włosy zafalowały mocno na nieistniejącym wietrze. Postać zaczęła znikać w coraz szybszym tempie. Chciał krzyknąć, lecz nie mógł wydobyć z siebie żadnego dźwięku.. Nie. Krzyczał z całych sił.... Więc dlaczego nie słyszał swojego głosu?

Obudził się czując coś chłodnego na twarzy. Zimne. Bardzo zimne. Powoli otworzył jedną powiekę. Chwilę później i druga została poddana oślepiającej jasności poranka. Gdy kilka sekund potem jako tako ogarnął wzrokiem otoczenie, zaczęła się w nim gromadzić mętna złość. Przeklął się w duchu za nie zamknięcie okna. Teraz do pokoju wpadały białe płatki, spokojnie wirując w jakimś nieznanym mu tańcu po całym pomieszczeniu.

-Śnieg w... - nieprzytomnie spojrzał na kalendarz -...czerwcu?

Zanim zdążył zamknąć okno silny podmuch wiatru strącił na podłogę stojącą na kominku ramkę. Zamalowane czarną farbą szkło rozsypało się po podłodze upstrzając ją drobnymi błyskami niczym poranna rosa trawę i ukazując zdjęcie złotookiego chłopca. Roy podszedł w wziął przedmiot w trzęsące się z zimna dłonie.

-Oh, Ed... Wróć...

Gorzka łza stoczyła się po fotografii uśmiechniętego Edwarda Elrica.