Noce
i Dnie.
Chwile
z życia. Pierwszy sługa.
0
1970
Spacerował
nocami po Nokturnie, a popołudniami przyglądał się czarodziejom i
czarownicom przez zasłonięte brudnym firankami okno wynajętej
klitki. Nie mógł, przynajmniej na razie, pozwolić sobie na luksusy
w „Szpulce". Zresztą nie chciał nikomu rzucać się w oczy. Nie
w tym momencie.
Obserwował
nieustannie przemierzających Nokturn ludzi i sprzedawców w
obskurnych sklepikach. Analizował zachowania, sposób bycia,
wyciągał wnioski. Żaden z dotychczas zauważonych obiektów nie
pasował do jego wizji.
Zdobył
niezwykłe, budzące grozę umiejętności, jego moc potężniała z
każdym rokiem, a minęło ich prawie dwadzieścia pięć od
ukończenia przez niego edukacji, przeszedł Przemianę. Miał,
przynajmniej w teorii, „przyjaciół" oraz wyraźnie określone
cele.
I
zamierzał je osiągnąć.
Na
węże Slytherina. Potrzebował. Kogoś.
Co
z niego za Pan i Mistrz bez służących mu uczniów?
Nie
miał złudzeń, co do tak zwanych przyjaciół. Ani on ich za
takowych nie uważał, ani oni nimi nie byli. I nie trzeba wyobraźni
starego Revenanta, aby przewidzieć ich zachowanie, gdyby się u nich
zjawił. TERAZ. SAM. Po dwudziestu pięciu latach.
Czerwone
oczy rozbłysły gniewnie pod kapturem zasłaniającym bladą twarz.
Nie
zamierzał rozpoczynać dzieła od rozgrzebywania popiołów
przeszłości. Na to przyjdzie czas.
Lord
Voldemort potrzebował świeżej krwi. Młodego, chłonnego umysłu,
nieukształtowanej do końca duszy. Materiału, by bez przeszkód
nadawać mu pożądane formy.
Dlatego
wyglądał końca czerwca jak feniks ostatnich minut pięćsetlecia.
Koniec
Hogwartu i tuziny pełnoletnich, młodych ludzi, którym wszystko
wolno. Niektórzy pójdą prosto na Nokturn. Na ulicę, którą
straszono ich w dzieciństwie, która tak długo była dla nich
zakazana, jak Las czy Księgi w Hogwarcie. I jeden z owych
„niektórych" będzie mój. Jak szata, buty ze skóry ogniomiota
czy nawet różdżka…
Dzień
Pierwszy
1
Podnosił
właśnie do ust szklankę z winem, kiedy dostrzegł w niej
zniekształcone odbicie szkolnej odznaki: żółtego borsuka na
czarnym tle szaty, ledwo widocznego przez niemyte od lat okno. Uniósł
ją nieco wyżej, jakby oceniając kolor trunku i obejrzał uważnie
rozczochrane, może kędzierzawe, ciemne włosy, ciemne oczy i
rumianą twarz chłopaka, który przyglądał się „lokalowi"
przez brudną szybę.
Ostatnio
widywał tylu chłopców i dziewcząt w tym samym wieku, że prawie
już zrezygnował z poszukiwań. Tym bardziej, że parę z nich
nadawało się do służby, był tego pewny, lecz… żaden na tego
pierwszego. Zanim weźmie tamtych, musi już mieć sługę. Podnóżek.
Rzecz.
Udał,
że dopiero przed chwilą go zauważył, obrócił się w stronę
okna i spojrzał chłopakowi prosto w oczy.
Średni
wzrost. Włosy i oczy w różnych odcieniach karmelu. To, co widzę…
twarz, spojrzenie… Tak. To on.
Kiedy
zakapturzony mężczyzna odwrócił się w jego stronę, gdy mignął
blask purpury, młodzieniec zadrżał. Emocje i myśli odbijały się
na jego twarzy jak w lustrze. Strach, ciekawość, ruch gałek
ocznych w lewo, w kierunku ciemnoszarych drzwi i rdzewiejącej klamki
w kształcie wężowej czy smoczej głowy. Wahanie.
I
wreszcie pierwszy krok. Potem drugi.
-
Dwie Ogniste! Podejdź bliżej. Jesteś trochę za młody, żeby tu
bywać. „Pod Kobrą" nie ma dobrej sławy.
Głos
Voldemorta był zimny jak lód, ale równie miękki jak płatki
śniegu spadające z nieba na odkrytą skórę.
-
J-ja tu nie bywam, proszę pana. Przyszedłem pierwszy raz… nie
wiedziałem… Mógłby pan powiedzieć coś więcej?
-
To długa historia i zaczęła się bardzo dawno temu. Usiądź.
Ciemnowłosy
nie mógł się jakoś zdecydować na zajęcie miejsca, więc po
prostu stał. I słuchał.
-
Jeden z pierwszych właścicieli był szczególnie łasy na galeony,
chociaż kuchnię miał podłą i bardzo liche trunki, i wciąż
szukał sposobu na nabicie sobie kabzy. W końcu zmienił kucharza,
wymienił zawartość piwnicy i pogodził się już z tym, że czeka
go mozolne wydobywanie się z dna, gdy pewnego razu, pod osłoną
nocy, przyszedł do niego niejaki Telford z pękatą sakiewką.
Oświadczył mu, że ma wroga, który następnego dnia planuje
odwiedzić „Pod Kobrą" i że właściciel gospody otrzyma drugie
tyle, jeśli tamten nie przeżyje biesiady. I tak się właśnie
stało.
-
Merlinie...
-
Przez lata do właściciela przychodziły obie strony. Wciąż
zaglądali aurorzy, ale nikt nie mógł mu niczego udowodnić. A
przeróżni plotkarze i łowcy sensacji odwiedzali go tym chętniej.
Chłopak
spojrzał na złotawobrązową whisky w szklance, potem na barmana i
w końcu na opowiadającego. Dla Voldemorta sytuacja stawała się
coraz zabawniejsza.
-
Masz jakichś wrogów, chłopcze?
-
Nie mam, proszę pana.
-
Mnie nie musisz się obawiać. Siadaj i częstuj się. Tylko nie pij
za szybko, zwłaszcza, jeśli to robisz po raz pierwszy.
Młody
człowiek wreszcie zdecydował się usiąść. W głosie
zakapturzonego pojawił się ton, któremu nie mógł – nie
chciał –
się sprzeciwiać. Łyknął ostrożnie i parę razy zakaszlał.
Zasłużyła na swoją nazwę, naprawdę paliła w gardle i
powodowała łzawienie. Zamrugał.
-
Powoli,… Jak właściwie masz na imię? Pełnoletniego czarodzieja
raczej nie powinno się wołać per „chłopcze", a na „proszę
pana" jednak jesteś za młody. Mam rację?
-
Tak sądzę – kiwnął głową młodzieniec -, proszę pana. Ariel
Bethelius.
-
Miło mi. Arielu.
To
nieomal przeznaczenie. Ten, po którym wziąłeś imię, służył
swemu panu z niechęcią i marzył o wolności, ale z tobą... tak
nie będzie. Należysz do mnie już w tej chwili, a potem, kiedy
skończę cię formować… zostaniesz nieosiągalnym ideałem, do
którego każę dążyć innym.
Ariel
skłonił lekko głowę, spojrzał na mężczyznę z pytaniem w
oczach i zdziwił się, gdy tamten po prostu sięgnął po swoją
whisky i wypił z niej łyk.
-
Dziwi cię zapewne, że się nie przedstawiłem - miękki ton głosu
-, ale przyjmijmy, że nie mam nazwiska. Tego, które sobie wybrałem,
na razie ci nie zdradzę, a tamto... pod którym się urodziłem... o
nim chcę zapomnieć.
-
Aha. Rozumiem.
Kłamał.
Nic nie rozumiał.
-
Jeśli chcesz kontynuować naszą znajomość, musisz się do mnie w
jakiś sposób zwracać. To zależy od ciebie.
Voldemort
był naprawdę rad, że wrócił do Anglii w tym akurat momencie.
Panował pokój, o Grindewaldzie pamiętał zapewne tylko Dumbledore,
nikt się niczego nie obawiał, na Nokturnie skwaśniałe czarownice
i ponurzy czarnoksiężnicy stawali się nieomal atrakcją
turystyczną, chociaż grzęźli w marazmie jak wciągani w
trzęsawisko.
-
To było bardzo ciekawe, co pan opowiedział… Jak mam się więc do
pana zwracać?
-
W dawnych czasach, kiedy jeszcze nie było magicznych szkół, młodzi
czarodzieje uczyli się od starszych i potężniejszych, stopniowo
nabierając przy nich doświadczenia i mocy, nazywając ich
mistrzami. I to w dalszym ciągu się dzieje. Przynajmniej w tej
najpotężniejszej, a zupełnie zaniedbanej dziedzinie Magii…
zwanej Czarną. Gdyby nie moi nauczyciele, za którymi zjeździłem
cały świat, nic bym o niej nie wiedział i nie stałbym się jej
Mistrzem. Oczywiście, nie mam żadnego certyfikatu od żadnego
ministerstwa, ale uwierz w to, co mówię.
Z
twarzy Ariela można odczytać wszystko, co mu wpajano na temat
Czarnej Magii: Avada Kedavra, nekromancja, trujące eliksiry, klątwy
i inne bzdury, poruszające zaledwie jej powierzchnię,
niedosięgające jej istoty.
Potęga.
To jest źródło i istota Czarnej Magii. Szybko się nauczysz.
Było
też jasne, że chłopak, opierając się na tych banialukach, uważał
Czarną Magię za rzecz nie dla niego.
-
Czy jest pan… czy znasz… mistrzu… tylko Czarną Magię?
-
Nie udawaj kogoś, kim nie jesteś, Arielu. Znam doskonale tak
Czarną, jak i Białą, a w nich obu mieści się wszystko, co
poznałeś w szkole i ty o tym wiesz, nie jesteś głupi. Eliksiry,
zaklęcia, magiczne stworzenia, wróżbiarstwo, zielarstwo… i coś,
o czym nie masz pojęcia. Nie smakuje ci ta whisky?
Młodzieniec
łyknął odrobinę napoju ze szklanki, potrzymał go w ustach a
następnie pozwolił by spłynęła. Prosto do gardła.
Lord
Voldemort czekał cierpliwie, aż alkohol zrobi swoje. Nie miał
zamiaru upić chłopaka, lecz go rozluźnić. Oswoić, otworzyć,
spowodować, by Ariel pokazał mu swój słaby punkt, najwrażliwsze
miejsce na wbicie kłów, zatruwających jadem ofiarę.
Miał
dużo cierpliwości. I był bardzo ostrożny.
-
We wszystkim jest Czarna Magia, mistrzu? Nawet w takiej na przykład
numerologii?
-
Tak. Istnieje pewna gałąź numerologii, która jest oficjalnie
odrzucana przez wszystkie magiczne szkoły. Jak sądzisz, czy
naprawdę wszyscy jesteśmy tacy dobrzy, jak do tej pory obliczałeś
i nasze wady są tak mało znaczące i niewinne?
Ariel
zamrugał oczami i zmarszczył brwi. Ognista była bardzo mocna, nie
uniemożliwiała myślenia, ale trochę je utrudniała.
-
Taki jeden, blondyn, szóstoklasista, nie z mojego domu, myśli, że
jest królem Hogwartu – powiedział cicho w przestrzeń – czułem
się przy nim młodszy, a nie starszy. A nawet nie był ani razu
prefektem Slytherinu…
Voldemort
zaśmiał się cicho.
-
Malfoyowie nie są królami, ani nawet książętami. Oni tylko są
bardzo, bardzo bogaci... Ale dokończ.
-
Słyszałem od kogoś, co mu wyszło z Trojakich. Nie było to
całkiem prawdziwe. Jego już mógłbym nigdy nie widywać, mistrzu.
Pozostałych też nie.
W
tym zdaniu było drugie dno, widoczne w nagle zasmuconych oczach…
2
Na
całe szczęście Ariel Bethelius nie był tak pijany, by nie móc
iść. Potykał się i zataczał, ale ani razu nie upadł. I nie
potrzebował oparcia, ponieważ poruszał się uważnie i ostrożnie.
Wyglądało to dosyć śmiesznie.
Co
prawda miał zamiar się deaportować „Pod Kobrą", ale mistrz mu
to odradził. I miał rację. Z licencją czy bez, aportowanie się
pod wpływem alkoholu było mniej więcej tak bezpieczne, jak
szukanie ponuraka.
Mistrz
zaproponował mu, żeby – zanim wróci do domu – posiedział w
„Herbaciarni". Chętnie też zgodził się mu towarzyszyć.
Ariel
nie żałował, że trafił na Nokturn, nawiązywanie znajomości z
mistrzem było fascynujące, tyle wiedział i w dalszym ciągu był
taki tajemniczy…, ale widok niektórych krążących po ulicy typów
jednak mógł przerazić. Na przykład tej wiedźmy z zaplamionym
krwią pakunkiem pod pachą czy olbrzymiego trolla z wyłupiastymi
oczami, w podartej kamizelce, z maczugą w łapie, śmierdzącego tak
okropnie, że chyba całemu Londynowi zbierało się na wymioty.
Czy
tu w ogóle była jakaś herbaciarnia?
Zachwiał
się i poczuł, że ktoś go podtrzymuje. Lekko. Tak, jakby ten ktoś
chciał, aby ich kontakt fizyczny trwał jak najkrócej. Ufnie oparł
się na ramieniu mistrza i raz jeszcze z podziwem przyjrzał się
jego dłoniom. Były białe, miały długie, silne palce, których
dotyk powodował dreszcze zimna i chłopak nigdy w życiu nie widział
takich rąk...
Przestań.
Nie jesteś nastolatką marzącą o jednym ze Skarabeuszy. PRZESTAŃ.
Natychmiast. Wpatrywać. Się. W. Moje. Dłonie.
-
Przepraszam, mis-mistrzu... Mistrzu? Ty...?
Nagle
zrozumiał, że pęka mu czaszka, że jakimś dziwnym sposobem głowa
i żołądek się połączyły i że...
-
Spokojnie. Chłoszczyść! Chwyć mnie za łokieć.
Potknął
się na jakichś schodach. Trzymał się łokcia mistrza jak tonący
kelpii. W jego nozdrza uderzyły zapachy różnych herbat oraz fajek
i cygar. Nigdy w życiu z taką pasją nie nienawidził gatunku Earl
Grey.
-
Ooo...
-
Spokój.
Kroki.
Ugrzeczniony głos:
-
Czym możemy służyć?
-
Stolik w Rosyjskiej. Już.
-
Zaraz panów zaprowadzę. Proszę tędy.
Drewniana
podłoga. Znowu schody. Rozkołysany świat przed jego oczami, ciemne
drewno, ciemnooliwkowy kolor i zgięty w ukłonie skrzat w serwetce,
opatrzonej wizerunkiem dwóch niedźwiedzi w koronach:
-
Panowie sobie życzyć?
-
Gorzka. Bez żadnych dodatków.
Stworzenie
pobiegło gdzieś bez słowa, a Ariel opadł na krzesło. Świat
przestał się bujać, ale nadal było mu niedobrze. Mistrz usiadł
naprzeciw niego i patrzył.
Po
chwili przy stole pojawił się skrzat, dźwigający olbrzymi
srebrzysty samowar i dwa żółte kubki, na których wytłoczono dwa
niedźwiedzie, te same, co na jego serwetce.
Herbata
była mocna i gorąca. Na stole znalazły się dwie głowy cukru,
dwie pary szczypiec i mieszadełka, ale wystarczył jeden ruch białej
dłoni, aby skrzat to zabrał.
Ariel
powoli opróżniał kubek, delektując się smakiem napoju. Co jakiś
czas jego oczy stawały się nagle puste, najwidoczniej wciąż
powracała do niego jakaś niechciana myśl.
Voldemort
w milczeniu obserwował chłopaka. Ćma
krążąca dookoła ognia. Jeszcze tylko trochę, a zmieni kierunek.
-
Dobry gatunek, prawda?
-
Co? A, tak. W domu zwykle pi-pijaliśmy oryginalnego Tetleya.
-
Hmm. Zmieniliście upodobania?
Wąskie
wargi wykrzywiły się w grymasie, mającym imitować uśmiech.
Ariel
pokręcił głową.
-
Ja nie, mistrzu. Lubię Tetleya. Właściwie do tej pory żadnych
innych nie piłem, więc...
-
Miałem wiele okazji, aby spróbować wszystkich istniejących na
świecie gatunków podczas moich podróży. Chętnie ci o nich
opowiem...
Rozmowa,
a raczej monolog przerywany „o" „Merlinie" i zachwyconymi
pytaniami, potoczyła się wartko. Od herbat Afryki, Japonii i Chin
do poznanych podczas podróży ludzi i miejsc.
Ariel
miał coraz większą ochotę wypytać mistrza o Czarną Magię, ale
zanim się na to zdobył, mężczyzna odstawił pusty kubek i
spojrzał na niego.
-
Arielu, sądzę, że w tej chwili możesz już bezpiecznie wracać do
domu. Myślę, że odzyskałeś jasność umysłu i zdolność
koncentracji.
-
Masz rację, mistrzu. Czy...
Na
wszystkie susły Helgi, jak o to zapytać???
Nie
pytaj. Czekaj na moją sowę.
Jego
czysty, przytulny i pełen ciepła dom, zmienił się w poczekalnię.
Świstoklik, mosiężny czajnik z dziurą w pokrywce, zajmował
honorowe miejsce na stole w jadalni, jedynym sprzęcie - oprócz
pięciu krzeseł - który nie został zmniejszony.
-
Arielu? Kochanie, to ty? - jego matka wyszła z kuchni, wycierając
mokre ręce w niebieski fartuch. - Spóźniłeś się na wieczorną
herbatkę.
-
Przepraszam, mamo. Byłem na Nokturnie i poznałem...
Niebieskie
oczy przez chwilę zdradzały jej zatroskanie, tak samo jak twarz,
ale po chwili Agata Bethelius rozłożyła ręce, jej gest wyrażał
żartobliwą rezygnację.
-
Hmm, już jesteś za duży, żebym mogła ci zakazywać odwiedzać
Nokturn, ale mam nadzieję, że będziesz na siebie uważał.
-
Oczywiście, mamo.
I
mistrz mnie obroni.
-
Czy Mirri i Tytey już wróciły z...
-
Grasse. Tak. Pakują swoje meble. Tata tam został, wszystko
przygotowuje. Posłuchaj, długo o tym rozmawialiśmy, być może...
-
Mamo, naprawdę, nie martw się. Wytłumaczyliście mi to tysiąc
razy i wszystko rozumiem.
Nie
myślę, że mnie nie kochacie. Nie myślę, że chcecie mnie
zostawić samego. Wiem, że jestem dorosły. Wiem, że nie
wyjeżdżacie na Słońce. Wiem, że nie mogę całego życia spędzić
z wami. Wiem, na Merlina. Wiem. Przejdzie mi.
Co
nie zmieniało faktu, że czuł się nieco zagubiony. Niedługo
przecież będzie musiał się zmierzyć z całkowicie nową
sytuacją, która niedawnemu Puchonowi wydawała się bardzo trudna.
Kiedy
w nocy nie mógł spać - od czasu, kiedy rodzice oznajmili mu o
swojej decyzji, zdarzało mu się to dość często - tłumaczył
sobie, że tak po prostu musiało być. Był dom i szkoła, teraz
będą rodzice... i tylko
jego dom. Może
go nawet sprzedać, jeśli pamięć o rodzicach, siostrach i nim
samym, wspólnie zamieszkujących pod tym dachem, będzie go
denerwować.
Wiedział
- wierzył, że to wszystko minie. Ale jeszcze się nawet nie zaczęło
i nieuchronność rozstania z rodziną, jedyną, jaką miał,
przejmowała go lękiem. Czasami chciał, żeby wyjechali
natychmiast. Albo znowu miał ochotę poprosić, żeby tego nie
robili i słuchać ich wyjaśnień.
Zacznie
się i minie. Zacznie i minie.
Obserwująca
go z góry jasnowłosa jedenastolatka, uchwyciła ten moment, kiedy
jej starszy brat potrząsnął głową, uśmiechnął się do matki,
odwzajemniając jej uścisk i postanowiła do nich dołączyć.
Zbiegła
szybko po schodach.
-
Ari, Tytey nie chce mi pomóc zmniejszyć biurka i jeszcze w ogóle
nie jest spakowana!
-
Mirri, nie skarż. Ja ci pomogę.
-
Jak to nie jest, a co robi?
-
Fiuka z...
-
Ćśśś. Zaraz to ukrócimy. Gotowa?
-
Gotowa!
-
Uwaga, uwaga, tu Służby Aurorskie...
Wbiegł
na schody, Miranda następowała mu na pięty. Lubiła tę zabawę
nawet wtedy, kiedy Ariel z Tytanią przeprowadzali "nalot"
na nią, a już za "kontrolami aurorek" u niego wprost
przepadała. Uwielbiała się z nimi bawić i nie znosiła, kiedy ją
ignorowali, co w pierwszych latach jej życia zdarzało się nader
często, wtedy z lubością uprzykrzała im życie, wchodząc do
pokoju, w którym opowiadali sobie „historyjki" albo też
dopominając się, żeby Ariel lub Tytania właśnie z nią wymyślali
„historyjki", a dotychczasowego partnera porzucili.
-
... panna Tytania Bethelius proszona jest o wyjęcie głowy z kominka
i kontynuowanie pakowania! Powtarzam...
Pierwsza Noc
1
Dom
był pusty i prawie zupełnie pozbawiony mebli. Do tej chwili Ariel
nie miał w ogóle czasu, aby pomyśleć o zbliżającym się
nieuchronnie momencie zniknięcia swojej rodziny. Musiał uspokajać
matkę, która martwiła się, czy jej syn sobie poradzi, wyciągał
wciąż na nowo z kominka piętnastoletnią siostrę, żeby w końcu
zerwać połączenie z Melanią, Dorotą, Anną, Emilią i – przede
wszystkim – z Gerardem Marsem.
Miranda,
od dawna spakowana i już gotowa do przeprowadzki, nudziła się,
podrzucając i łapiąc pufka, przyklejając nos do szyby albo
zawracając głowę najbardziej zajętemu domownikowi, którego
napotykała na swojej drodze. To ona zauważyła szarą sowę,
krążącą dookoła domu, odlatującą i znowu przylatującą.
-
Mamo, spójrz na tę sowę, co ona robi?
-
Nie wiem, szuka kogoś? Albo zabłądziła… Ari, czy tato dał ci
listy?
-
Tak, mamo. Godzinę temu. Wszystko dokładnie mi wyjaśnił.
-
Może to sowa twojej dziewczyny, duszku?
-
Tyte, królowo,
ja nie mam dziewczyny.
-
Nie wierzę. Podziel się z nami sekretem, nie bądź taki… A-R-I…
-
Ja nie…
Przed
kominkiem w salonie pojawił się nagle wysoki, siwy czarodziej z
wąsikiem, bardzo elegancko ubrany, którego postawa i prezencja
zdradzała, iż posiadacz wyżej wymienionych jest człowiekiem
bywałym w świecie.
-
Spokój! Dzień dobry, monsieur. Jeszcze, jak pan widzi, nie jesteśmy
gotowi.
-
Rozumiem, madame, ale ten oto świstoklik uaktywni się za circa pięć
minut.
-
Wobec tego pójdę po Prospera. Zechce pan poczekać sekundkę…
Agata
nie zdążyła nawet zrobić jednego kroku w stronę schodów, kiedy
jej mąż aportował się obok niej.
-
Przepraszam, kochanie, rozmowa z szefem odrobinę się przeciągnęła.
Pożegnanie.
Uściskał
ojca. Ucałował matkę. Mirandę. Tytanię. Oddał ukłon monsieur
de La Mole'. Pięć palców znalazło się na dziurawej różowej
tenisówce bez sznurowadeł.
Pyk!
Zniknęli.
Dom, cichy teraz jak pusta cieplarnia, napełniał go czymś w
rodzaju lęku. Miał ochotę podążyć za nimi, lub też pójść do
swojego pokoju i podnieść się na duchu widokiem znajomych rzeczy.
Nie.
To głupie. Był dorosły. Nie mógł się tak zachowywać. Powinien
się raczej przejść po swoim nowym – i ich starym – domu.
Oswoić z nim, jak szczeniak psidwaka albo mały kuguchar.
Wpatrywał
się właśnie w czerwonogranatowy dywanik, pozostawiony przez
Mirandę, zastanawiając się, czy będzie pasował do nowego
umeblowania, które kiedyś kupi oraz jakie ono będzie – kiedy coś
zapukało w szybę.
Sowa.
Otworzył
okno i wyciągnął rękę, aby pogłaskać ptaka, ten jednak upuścił
mu pod nogi list i natychmiast przysiadł na zewnętrznym parapecie.
Arielu,
Uznałem,
że nasze spotkanie nie powinno być ostatnim. Jeśli też tak
uważasz, nie odpisuj, uznam to za zaproszenie. Oczekuj mojej wizyty
za kilka dni. Jeśli sowa wróci z tym listem, pozostanie mi pożegnać
się i podziękować za interesującą rozmowę.
Ariel
przyjrzał się pismu, pokrywającemu pergamin. Przez papier do
palców i krwi emanował rodzaj… magii. Czarnej?
Nie
było podpisu, ale chłopak wiedział, kim był nadawca.
Dzisiaj
po raz pierwszy w życiu zaśnie poza kokonem rodzinnym i
koleżeńskim, bez błogiej świadomości śpiących obok kochanych
czy też obdarzanych sympatią osób. Znajdzie się na dryfującej po
oceanie samotnej tratwie.
Może
by nieco odsunąć ten moment? Spędzić trochę czasu z mistrzem,
interesującym, tajemniczym mężczyzną i potężnym magiem, kimś,
kto poznał go jako dorosłego, nie zaś znał od dziecka, zdecydować
o czymś samodzielnie.
Zerknął
na sowę za oknem i – pomachał jej, wciąż trzymając list w
dłoni.
Odleciała.
Sprzątać
nie było czego, ale po namyśle zwinął dywanik Mirandy i zaniósł
do siebie. Po chwili trafiła tam chustka do nosa Tytanii, koral z
rozerwanego przez laty naszyjnika Agaty oraz przybornik na pióra,
który Prospero odłożył na balustradę na piętrze i zapomniał
zabrać.
Spojrzał
na stare, rodzinne zdjęcie w srebrnej ramce, stojące na kominku w
salonie. Przyjrzał się swojej dwunastoletniej podobiźnie w
szkolnej szacie Hufflepuffu, stojącej obok niego Tytanii trzymającej
wielkie, gęsie pióro i zwój pergaminu, prezentującej światu
plamę z atramentu na nosie, machającej ręką Mirandzie,
przyklejonej do prawej ręki Agaty oraz uśmiechającemu się ciepło
Prosperowi.
Nie.
Ona tu zostanie.
Lord
Voldemort aportował się z cichym trzaskiem, czerwone oczy spod
kaptura natychmiast spenetrowały otoczenie i rozżarzyły się
zadowoleniem.
To,
że teraz
spotkał tego
właśnie chłopaka było bez wątpienia wolą samego Slytherina,
przeznaczeniem. Już podczas rozmowy "Pod Kobrą" i w
"Herbaciarni", odczuł, że coś go gnębiło, teraz,
spoglądając na zdjęcie rodzinne, wyludniony dom i twarz
wchodzącego młodzieńca, na której widniało coś w rodzaju
"powitalnego uśmiechu", wiedział, w ogólnych zarysach,
co to było i zamierzał dowiedzieć się więcej.
Słaby
punkt.
-
Witaj, mistrzu.
Lekkie,
prawie niedostrzegalne skinienie głową.
-
Arielu. Byłem pewien, że właśnie tak zadecydujesz.
-
Jestem ci bardzo wdzięczny, mistrzu, za tę sowę - powiedział
szczerze Ariel - przyleciała w... bardzo dobrym momencie.
-
Cóż, rozkazałem
mu, żeby przekazał ci ten list dopiero wtedy, kiedy będziesz
zupełnie sam. Przyznam jednak, że tego
się nie spodziewałem. Czy to twoja rodzina?
Biała,
długopalczasta dłoń dotknęła fotografii, stojącej na kominku.
Ariel, któremu postać Voldemorta zasłaniała widok, nie zauważył,
jak Miranda cofnęła się z przestrachem, kuląc za Agatą, a z
twarzy Prospera zniknął uśmiech i pojawił się niepokój.
-
Tak, mistrzu. Moi rodzice i siostry.
-
Czyżby wyjechali na wakacje? Bez ciebie?
Ariel
drgnął.
Tak.
Beze mnie.
-
Nie, mistrzu. Oboje dostali pracę we Francji, - odpowiedział – a
moje siostry i tak uczą się w Beauxbatons, ja zaś nie chciałem
opuszczać Anglii i wszyscy
uznaliśmy, że to będzie okazja, żebym spróbował życia na
własną rękę.
Lord
Voldemort uśmiechnął się z satysfakcją pod zasłaniającym twarz
kapturem. Słowa chłopaka brzmiały zbyt stanowczo, raczej ukrywały
niż odsłaniały emocje, jakie naprawdę odczuwał.
Dzięki
Ci, Slytherinie, za ten dar.
-
Podejmowanie własnych decyzji to fascynujące przeżycie, ale czy
nie czujesz się jeszcze niepewnie?
-
No, właściwie to trochę tak - przyznał szczerze Ariel - ale to...
minie.
-
Gdybyś potrzebował rady...
-
Dziękuję, mistrzu. Na pewno o nią poproszę, jeśli będziesz
tak...
Zastanowił
się nad słowem, jakiego ma użyć. Przecież, bądź co bądź,
jedną,
długą rozmowę nie sposób nazwać "znajomością". Miał
nadzieję, że się nią stanie, lecz...
-
Będę łaskaw, Arielu i zechcę ci ich udzielać - machnął różdżką
i w pustym salonie pojawiły się dwa fotele, pokryte zielonym
aksamitem - usiądźmy, zamiast stać.
-
Przepraszam, mistrzu. Nie ma tu mebli i... Nie pomyślałem, żeby
jakieś wyczarować...
-
Jesteś zakłopotany i nie czujesz się jeszcze... panem domu, czy
mam rację?
-
Czy chciałbyś się może napić herbaty, mistrzu?
-
Tak.
-
Sam ją zaparzę - Ariel skierował się z zapałem do kuchni –
zaraz wracam.
-
Oczywiście, Arielu. Poczekam.
Lord
Voldemort spojrzał na kominek, przez chwilę się zastanawiał... a
następnie wyciągnął różdżkę i wycelował w pustą i zimną
przestrzeń.
Nie
padło ani jedno słowo, ale z różdżki wystrzelił czarny obłok
dymu, a następnie srebrny promień.
2
-
W lasach nad Amazonką czułbyś się więc w swoim żywiole, –
stwierdził Voldemort, biorąc kolejne okrągłe, maślane ciasteczko
z patery – to prawdziwy raj dla zielarzy. Kto teraz naucza
Zielarstwa?
-
Profesor Daisy Sprout, mistrzu. Jest też opiekunką Hufflepuffu.
-
A czy OPCM-u uczy nadal Sangre'?
Ariel
sposępniał. Nie wiedział, czy może zdradzić pilnie strzeżony
przez grono pedagogiczne sekret, o którym wiedziało niewielu, a
wspominało o nim jeszcze mniej. Postanowił, że tego nie uczyni.
-
Profesor Sangre' odszedł trzy lata temu, a od tego czasu, ekhm…
nauczyciele zmieniają się. Co roku przychodzi jakiś nowy.
Wspomnienia, zmiany w wyglądzie profesora Sangre', wydłużające się kły, przetwarzanie się delikatnych rysów arystokraty w coś w rodzaju gęby trolla, strach małego Puchona, nagłe i niespodziewane odejście nauczyciela, zniknięcie bliźniąt z Ravenclawu, które, podobno, „wyjechały do innej szkoły…"
Opuścił
umysł Ariela prawie nie zostawiając śladu po swojej bytności.
Oklumencja i legilimencja, dzięki Merlinowi, była chłopakowi
całkowicie obca.
Zadowalało
go to. Na tym etapie wdzieranie się w czyjąś świadomość i walka
z barierami oklumentycznymi byłaby bardzo ryzykowna.
-
Żałuj wobec tego, Arielu, że straciłeś trzy lata. Dla mnie każdy
rok z nim był odkrywaniem czegoś nowego. Chociaż, oczywiście,
bardziej interesowało mnie studiowanie Czarnej Magii, a nie Obrony
przed nią… jednak zacząłem ją poznawać dopiero w szóstej
klasie, a tak naprawdę po ukończeniu szkoły.
-
A kiedy, mistrzu, zacząłeś się nią interesować?
-
W chwili, w której dowiedziałem się, kim jestem. – Odpowiedział
Voldemort krótko. – A nawet trochę wcześniej.
Za
oknami panowała zupełna ciemność. Ariel po raz pierwszy poczuł
się w pewny - dość
dziecinny -
sposób dorosły. Była noc i mógł tu tak sobie siedzieć,
przyjmować gościa, jeść ciasteczka i pić herbatę, robić, co mu
się tylko podobało, bez obawy o to, że mama lub tato zejdą na
dół, nakryją go na czymś, czego robić nie powinien i, w sposób
dla siebie charakterystyczny, wyrażą swoją dezaprobatę.
-
To ciekawe, ale pierwszy… impuls, aby się zainteresować w ogóle
magią, zrodził się we mnie po wysłuchaniu jednej z mugolskich
baśni.
Głos
mistrza współgrał z zapadającą ciemnością i atmosferą pokoju,
w którym panował półmrok, sprzęty stawały się swoimi własnymi
cieniami, a świece powoli kończyły swój woskowy żywot.
Ariel
nic nie wiedział o "Królowej Śniegu", ani o żadnych
mugolskich baśniach, więc słuchał uważnie.
Nie
musiał wcale pytać mistrza o Czarną Magię. Mistrz sam mu o niej
opowie. Już to robił.
Hipnotyzujący,
miękki głos otaczał go niczym pajęczyna...
Mówił,
jednocześnie wywołując w jego umyśle obrazy, wydarzenia dziejące
się wieki temu, takie, jakimi on, mistrz je widział, oceniał
podczas lektury ksiąg i wielu lat terminowania u czarnoksiężników.
Ariel
właściwie nie był pewien, czy słyszy cokolwiek, czy też raczej
widzi i czuje. Mistrzowie Czarnej Magii, budzący szacunek i strach,
posiadający wiedzę, ich uczniowie, zawsze w cieniu, lecz także
obdarzani cieniem szacunku i strachu. Jak otaczający ich opieką
magowie.
Skomplikowane
rytuały. Klątwy. Zaklęcia i Eliksiry, których źródłem są
Mroczne Sztuki, czarownice, czarodzieje czołgający się u nóg
nekromanty, krew jednorożców płynąca po kamieniach Stonehenge i
dzieci, kobiety, mężczyźni, staruszki, których serca znowu biją,
a w ich płucach jest powietrze.
Mistrzowie
Czarnej Magii mieli moc i władzę nad wszystkimi, którzy szukali u
nich pomocy, czegoś od nich chcieli, tymi, którzy się ich bali.
Nawet takimi, co ich nienawidzili i zwalczali.
Ariel
pochłaniał oczami wyobraźni rozgrywające się w jego umyśle
sceny, obserwował z zapartym tchem czarnoksiężników i ich
uczniów, bulgoczące kotły, wyciągnięte różdżki, szaty tak
podobne do tych, jakie sam nosił od chwili, gdy mógł przejść
dziesięć kroków i nie potknąć o ich rąbek.
Ich
siła promieniowała na uczniów. Chroniła ich. Udzielała się im.
Byli silni ich magią.
Mogę
być silny. Mogę być bezpieczny. Mogę mieć o wiele większą
moc...
-
Arielu?
Pstryknięcie
palcami zabrzmiało jak wystrzał Magicznych Ogni Filibustiera, Ariel
podskoczył i omało co nie spadł z fotela. Na Merlina, co się
stało, czyżby zasnął?
-
Przepraszam, mistrzu, musiałem…
-
Ależ wcale się nie gniewam, mój chłopcze. Cieszę się, że aż
tak cię zainteresowało to, o czym opowiadałem.
-
Bardzo, mistrzu.
Mówił
szczerze. Jeszcze niczego w życiu nie był tak pewny, chociaż z
jakichś, niezrozumiałych powodów, prawie niczego nie pamiętał.
Za oknami pojawiły się niechybne odznaki zbliżającego się świtu.
Zamrugał oczami.
-
Może zechciałbyś coś zjeść… lub odpocząć? Mam bardzo wiele
wolnych pokoi.
-
Dziękuję, ale nie. To nie byłoby wskazane. W tej chwili. Jestem
pewny, że i ty to wiesz.
Voldemort
wstał z fotela. Ariel również.
-
Mam nadzieję, mistrzu, że nie poczułeś się dotknięty, kiedy…
-
Nie żałuję ani jednej chwili, jakiej tu spędziłem, Arielu. Ani
jednej. Do zobaczenia.
Oczekuj
mojej sowy.
Jeszcze
tylko trochę. Szybciej, niż ktokolwiek byłby w stanie to sobie
wyobrazić. Tak.
Uśmiech
Voldemorta to uśmiech drapieżnika, który widzi swoją ofiarę,
zbliżającą się do pułapki.
Kilka
Niedziel, kilka Sobót.
1
Następnych
kilka tygodni przeszło szybko, a porządek dnia stawał się dla
Ariela zwykłą rutyną. Od nowa umeblował dom, pozostawiając w
salonie dwa wyczarowane przez mistrza fotele i korzystając z rad
doradcy zatrudnionego w „CZARujących meblach". Dotyczyły one
kolorów i materiałów, które stworzą harmonijną, nie gryzącą
się ze sobą całość. Salon w odcieniach zieleni, srebra i czerni
wyglądał zupełnie inaczej.
Tak,
jakby znajdował się w nowym domu i tak przecież było.
Był
na swoich pierwszych rozmowach kwalifikacyjnych, mając trochę
łatwiej niż inni kandydaci dzięki listom polecającym, które
dostał od ojca, ale wciąż nie mógł się zdecydować, by udać
się na następną.
Przyjął
skrzata, Zezka, który zajmował się głównie sprzątaniem,
prasowaniem jego szat, dość rzadko zakupami na targu oraz mruganiem
z wyrzutem w jego stronę, kiedy sam przygotowywał sobie posiłki.
Ostatnio zaczynał naprawdę lubić pichcenie, tym bardziej, że
coraz więcej mu się udawało. Zaczął być naprawdę dobry w
rzucaniu odpowiednich zaklęć, chociaż pierwsze próby zaowocowały
przypaloną jajecznicą i potwornie słoną zupą.
Może
i pozwoliłby mu się wyręczać, ale w takim wypadku umarłby z
nudów, nie mając co robić przez cały dzień.
Jak
długo można czytać, spacerować po Pokątnej, odświeżać szkolne
wiadomości, potrzebne do przyszłej pracy lub dalszej nauki, czy też
odpisywać na sowy zapomnianych dalekich krewnych, którzy byli
przekonani, że Miranda używa pieluszek? Gotowanie było
interesujące, mógł wybierać to lub tamto i delektować wynikiem.
Tym
bardziej, że… z jakichś niezrozumiałych powodów rodzice
odzywali się do niego o wiele rzadziej, niż się tego spodziewał,
a czworo swoich najbliższych przyjaciół ze szkoły widywał tylko
przez parę sekund i to wyłącznie jako głowy w płomieniach.
Wizyty rodziców, tak zresztą jak Lyle'a, Darienne, Anniasza i
Solweigi mógł policzyć na palcach jednej ręki. Wszyscy właściwie
mówili to samo, tak płomiennowłosa Solweiga, jak i małomówny Ly:
że planują to i to, że nie mogą się doczekać rozpoczęcia
nowego rozdziału w życiu i „a tobie jak leci, Betha?", a
następnie znikali.
Co
prawda upłynął dopiero miesiąc z kawałkiem od ukończenia
szkoły, a od wyjazdu rodziców około trzech tygodni, więc może
nie ma się czym denerwować. Jasne.
Zdawało
mu się, że to wszystko, co wydawało mu się stałe jak Hogwart,
czy rodzina, przesuwało się przed jego oczami i znikało gdzieś.
Może tak to właśnie jest w dorosłym
życiu.
Jedyną
osobą, która regularnie do niego pisywała i odwiedzała jego dom,
był mistrz. Czynił to tak często, że Ariel przywykł do jego
wizyt i czułby się nieswojo, gdyby któregoś dnia mistrz się nie
zjawił, ale, jeżeli nawet miał takie obawy, nigdy się to nie
zdarzyło. Mistrz przybywał, z suchym trzaskiem aportacji i spędzali
kilka godzin na rozmowie. Właściwie to on mówił, a Ariel słuchał.
Czuł się potem bardzo dziwnie. Jakby się napił jednocześnie
eliksiru wyostrzającego zmysły i wywaru otępienia. Prawie nic nie
pamiętał, ale był pewien, że wszystko to, co usłyszał, jest
przechowywane, gdzieś na dnie jego świadomości i w jednej cudownej
chwili, kiedyś, zostanie uwolnione, a on je sobie przypomni i
zrozumie...
Wtedy,
gdy pozwoli na to mistrz.
To
też było bardzo interesujące. Dlaczego powyższe stwierdzenie
stawało się jakimś – pewnikiem?
Ostatnio
mistrz zaczął spędzać noce w jego domu i Ariel był mile
zaskoczony oraz w pewien sposób wdzięczny za jego, prawie stałą,
obecność, chociaż coś go w tym wszystkim zaniepokoiło - a
jednocześnie odprężyło. Bo, właściwie... jak należałoby
nazwać tę znajomość i czy to, co ich łączyło było nią? Co
ich w ogóle łączyło? Męczyła go ta jakaś nieokreśloność ich
wzajemnego stosunku.
Jeszcze
nawet nie widziałem twarzy mistrza…
Zobaczysz,
gdy będziesz w stanie zrozumieć coś bardzo ważnego. Jeszcze ci o
tym nie opowiedziałem. Bądź cierpliwy, dowiesz się wszystkiego,
co uznam, iż wiedzieć powinieneś. Zaufaj swemu mistrzowi…
O
to właśnie chodziło. Arielowi nagle rozjaśniło się w głowie.
Mistrz zachowywał się jak mistrz, ale jednocześnie ani razu nie
spytał go, czy chce się od niego uczyć Czarnej Magii ani też nie
zaczął bez pytania.
Zezek
bał się mistrza panicznie i w jego obecności starał się być
ideałem „domowego skrzata", co oznaczało, że przestawał w
ogóle być widoczny. Wystarczyło jednak, że mistrz znikał, a
natychmiast się pojawiał i zasypywał Ariela pytaniami, które, w
pewnym sensie, też dawały mu do myślenia: "Czy
pan Bethelius być panem Zezka czy pan w czerni być? Pan Bethelius
być paniczem?"
I
co takiemu odpowiedzieć, kiedy samemu się nie wie? Oczywiście, był
przy mistrzu nieopierzonym pisklakiem, ale jednak dom należał do
niego. Urządził go od nowa za część złota z pozostawionej mu
przez rodziców krypty w Gringocie i do TEGO, a nie tamtego domostwa
zapukał któregoś dnia Zezek.
Ale…
Uciął
pytania marudzącego skrzata stanowczym stwierdzeniem, że mistrza ma
traktować tak jak jego samego i nie zawracać sobie głowy rzeczami,
które nie należą do niego. A jeśli mu się to nie podoba, będzie
musiał znowu zawrzeć znajomość z drzwiami od szafy. Zezek
zrozumiał, ale nie był na tyle nierozsądny, żeby zastosować się
do wszystkich rozkazów. Nie zamierzał jednakowo traktować swoich
dwóch obecnych właścicieli.
Może
młody pan tego nie zauważał, ale „pan w czerni" nie ukarałby
go za jakieś uchybienie tylko
zamknięciem w ciemnej szafie, lub czy rozkazem przytrzaśnięcia
sobie palców. To było więcej niż pewne.
2
-
Powinniśmy omówić kilka bardzo ważnych spraw.
Voldemort
odłożył nóż i widelec na pusty talerz, który natychmiast
zniknął. Mężczyzna nie starał się nawet uchwycić wzrokiem
mignięcia podszewki na poduszkę w drobne różowe kwiatki
opatrzonej dwoma parami kończyn.
Nie
miał zamiaru dłużej czekać. Nagini źle znosiła osamotnienie
oraz ciasnotę wynajmowanego przez niego pokoju. On sam zaś
wyczuwał, podczas bezróżdżkowego, legilimentycznego buszowania w
umyśle chłopaka, że Ariel był już dostatecznie przygotowany do
rozpoczęcia "nowego życia".
Młodzieniec
odchrząknął.
-
Właśnie, mistrzu, czy... jeśli wolno spytać... masz gdzie
mieszkać? Jest mi bardzo miło cię gościć i...
-
Przestań się jąkać - w chłodnym, miękkim głosie pojawiła się
nuta groźby - bez powodu. Wiem, że NIE CHCESZ mnie znieważyć.
Chętnie skorzystam z twojej gościnności. I zapłacę za nią.
Powiedz mi, co chciałbyś ode mnie otrzymać? Bądź szczery i nie
kłam.
-
Czy zechciałbyś nauczyć mnie Czarnej Magii, mistrzu?
To
pytanie samo wyrwało mu się z ust, zabrzmiało w ciszy jadalni
jakby bez jego udziału - ale przecież chciał
tego już tak długo, że może rzeczywiście wola nie miała nic
wspólnego z wypowiedzianymi przed chwilą słowami.
Zakapturzony
mistrz obrócił się w jego stronę i przez chwilę na niego
patrzył, a przynajmniej tak mu się wydawało, bo nie widział jego
twarzy.
Odpowiedź,
zimna, miękka i stanowcza, jak cios zadany nożem.
-
Zgoda. Lecz co JA dostanę w zamian? Czy wydaje ci się, że
wystarczy użyczenie mi kilku pokoi na czas twojej nauki? Jeśli tak
uważasz, to oznacza, że do tej pory w ogóle mnie nie słuchałeś,
Arielu. Czarna Magia zmienia się z każdą mijającą chwilą, to
nie tylko zaklęcia i czarnoksięskie eliksiry. To moc.
W
głowie Ariela rozbłysło przypomnienie tego, co czuł podczas
pierwszej rozmowy, przekonanie, iż Mogę
być silny. Mogę być bezpieczny. Mogę mieć o wiele większą moc.
Stonehenge, nekromanci, krew jednorożca, uczniowie, mistrzowie…
Zaschło
mu w gardle, w żołądku pojawiła się znikąd lodowa kula. Strach.
Od chwili, gdy po raz pierwszy zobaczył mistrza na Nokturnie, nie
zdarzało mu się czegoś bać. Nie było potrzeby ani okazji. Teraz…
-
A… co chcesz… dostać w zamian, mistrzu?
-
Ciebie.
Prosto
i jasno, ale myśli Ariela zaczęły się kłębić jak, nie
przymierzając, gigantyczny kłębek wełny w pazurach miotu małych
kugucharów. Mistrz odezwał się znowu, przerywając pełną
napięcia ciszę.
-
Zanim odpowiesz, dobrze się zastanów nad tym, co oferuję i co ci
zapewnię. – Szybkim ruchem poprawił kaptur, osłaniający jego
twarz. – Nie odrzucaj tego zbyt szybko.
Ciebie…
co oferuję… zapewnię… Nie odrzucaj…
Mistrz
tak jakby uporządkował ten chaos w jego myślach. Nauka Czarnej
Magii. Większa moc i trening sił, które w nim na razie drzemały.
Bezpieczeństwo i swoją obecność.
Decyzja,
która miała go pozbawić raz na zawsze możliwości stanowienia o
sobie.
Czy
ten ruch dłoni oznaczał, że mistrz zamierza pokazać mu swoją
twarz? Opowiedzieć coś ważnego?
Jeśli
odmówię, nigdy się tego nie dowiem.
Jeśli
odmówię, będę nadal o sobie decydował i poniosę konsekwencje
własnego wyboru.
Jeśli
odmówię, zostanę sam, a moim jedynym towarzyszem będzie Zezek.
Wtedy
pójdę do pracy i zaprzyjaźnię się z innymi czarodziejami...
Niektórzy
nie są godni zaufania i nawet o tym nie wiesz, do czasu. Co z twoimi
przyjaciółmi ze szkoły, tymi, o których opowiadałeś mistrzowi?
Przychodzą od nich sowy? Wpadają do ciebie przez kominek? Jesteś
dla nich tak ważny, jak oni dla ciebie?
Są
po prostu zajęci!
Wierzysz
w to? Musiało się coś stać.
Zajęci
na tyle, że kompletnie o tobie zapomnieli? Stało się coś i nie
zawiadomili o tym przyjaciela?
Może
o tym, że się coś stało, nie wiedzą?
Ale
jak mogą nie wiedzieć? Jak?
Uczucie
żalu spowodowało, że zacisnął zęby i lekko zadrżał.
Mistrz
jest inny…
Mistrz
jest inny…
Dlaczego?
DLACZEGO?
Potrząsnął
głową. Mógłby się tak zastanawiać do końca świata i niczego
nie wymyśleć.
-
A więc, Arielu - chcesz być moim uczniem?
-
Tak, mistrzu.
3
Następnych
kilka tygodni upłynęło w jakimś dziwnym rozwarstwieniu. Dla
Ariela czas jednocześnie pędził i stał w miejscu. Ciężka praca
i nauka wypełniała mu każdą chwilę, to, co poznawał, przerażało
go i czuł, że nie powinien zgłębiać tej dziedziny Magii, ale,
sam nie wiedział dlaczego, LUBIŁ to robić. Źle się z tym czuł.
Oczywiście,
rzadko miał okazję o tym rozmyślać.
Jeśli
nie czytał, to sporządzał eliksiry o potężnej mocy, a następnie
sam je pił albo podawał Zezkowi, (nauczył się sporządzać
antidota na tyle poprawnie, że wciąż jeszcze miał skrzata i żył);
gdy nie był zajęty warzeniem i lekturą, siedział u stóp mistrza,
słuchając jego opowieści, wyczekując chwili, kiedy w końcu
zobaczy jego twarz.
Kiedy
nie robił nic z wyżej wymienionych rzeczy, wprawiał się w
zadowalaniu mistrza wszelkimi sposobami, jakich ten od niego wymagał,
włączając nawet takie, które należały raczej do skrzatów, niż
do czarodziejów. Jak to mistrz mówił? Nie
zawsze będę miał skrzata pod ręką.
Kiedy się to zaczęło, pamięć o tym stwierdzeniu w sposób dość
nieokreślony Ariela irytowała, teraz, także z niewyjaśnionych
powodów, napełniała jego wnętrze czymś w rodzaju… ciepła?
Zezek
chodził poirytowany po domu i w obecności Ariela prychał coś o
tym, że "świat schodzić na gumochłony" i "za Zezka
czasów skrzaty mieć bardzo dużo pracy i nigdy zbijać bąki".
Bo, tak prawdę mówiąc, Zezek teraz prawie nic nie robił, oprócz
zajmowania się garderobą Ariela i większą część dnia spędzał
w szafie, chowając się przed „panem w czerni". Ewentualnie był
na przemian truty i odtruwany i już teraz się trząsł, ponieważ
następnym etapem edukacji jego pana miało być rzucanie złowrogich
zaklęć.
Ariel
był coraz bardziej zauroczony mistrzem, od chwili, kiedy to
mężczyzna wypił porcję eliksiru, nie chciał wziąć antidotum,
nic się nie stało i niczego mu nie wyjaśnił. Obiecał tylko, że
kiedyś to uczyni.
Miało
to być „ostatnie wtajemniczenie". Ariel nie mógł się
doczekać…
Za
pierwsze mógł uznać moment, kiedy po raz pierwszy zobaczył
Nagini, która wyczuła jego strach i chciała go ukąsić lub
pożreć, albo i jedno i drugie, lecz mistrz ją powstrzymał,
przemawiając do niej w mowie węży i od tej pory go nie atakowała.
Chłopak
wiedział, że władania mową węży nie można się nauczyć, ale
po prostu się ją posiada od urodzenia, jak kolor oczu czy włosów.
Jego podziw i zauroczenie pogłębiło się. Nigdy jeszcze nie
spotkał kogoś wężoustego.
I,
naturalnie, do tej pory nigdy nie zetknął się z czarnoksiężnikiem.
Lord
Voldemort podniósł wzrok znad cielęciny z grzybami, a Nagini
zasyczała. Odgłos zbliżających się powolnych kroków.
Ariel
wszedł do kuchni, zmierzając do jadalni. Minął znieruchomiałego
Zezka, uśmiechając się do niego dość niemrawo. Wyglądał na
bardzo zmęczonego. Eliksir, który przygotowywał przez cały dzień,
zbierając uprzednio składniki w odpowiednich miejscach oraz czasie,
był bardzo skomplikowany, a jego działanie tak bolesne, że jeszcze
to czuł, pomimo zażycia antidotum.
Miał
poplamioną szatę, rozczochrane włosy i właśnie wyciągał rękę
do krzesła, żeby na nim usiąść. Reakcja siedzącego naprzeciw
czerwonookiego była błyskawiczna.
Przyda
ci się jeszcze jeden rodzaj lekcji, a mianowicie szacunku należnego
panu i mistrzowi…
Zupełnie
niespodziewanie Ariel poczuł, że, wraz z krzesłem, na którym
przed chwilą zamierzał usiąść, przelatuje przez pokój i uderza
z całą siłą w ścianę, drzazgi z przełamanego krzesła wbijają
mu się w plecy i bok, w głowie zadzwoniło. Zauważył, poprzez
dziwne kolorowe koła, utrudniające mu widzenie, że mistrz stał
nad nim z uniesioną różdżką. Zrozumiał, że został ukarany,
lecz nie wiedział, za co.
-
Arielu, dlaczego uważasz, że możesz mnie lekceważyć?
-
Nie lekceważę cię, mistrzu…
-
Naprawdę? Więc JA nie mam racji, tak?
Kolejny
świst różdżki, Crucio, eksplozja bólu w całym ciele i
porażająca ulga, kiedy minął. Ariel cały się trząsł, oczy
napełniły mu się łzami, wreszcie zdołał zobaczyć, poprzez
mroczki, wyciągniętą ku niemu białą, zimną dłoń. Chwycił się
jej mocno, zebrał wszystkie siły, żeby wstać, a kiedy to zrobił,
natychmiast ją puścił i oparł się o ścianę.
Mistrz
nie znosił jakiegokolwiek dotyku, a jedynym stworzeniem, które
bardzo często doświadczało uczucia jego dłoni na swym ciele, była
Nagini.
-
Masz się natychmiast doprowadzić do porządku. – syk – NIGDY
więcej nie waż się mi się pokazywać w takim stanie.
-
Przepraszam…
Kiedy
wreszcie dowlókł się do łazienki przy swojej sypialni i spojrzał
w lustro, musiał przyznać mistrzowi rację.
Włosy
rozczochrane, poplamiona szata, zmęczenie na twarzy, teraz
zniekształcone przez jeszcze większy ból niż poprzedni, ten
wywołany przez eliksir - ale nadal widoczne. Nie przyszedłby tak na
obiad w szkole, nie pokazałby się rodzicom ani nikomu starszemu i
mądrzejszemu od siebie, więc dlaczego… i to w ten sposób…
obraził mistrza?
Nie
wiedział; nie miał także pojęcia, dlaczego został ukarany tak
surowo. Owo zaklęcie, którym oberwał, musiało być jednym z
Niewybaczalnych. Słyszał o nich na lekcjach Obrony przed Czarną
Magią.
Rozmyślając
o tym wszystkim, przyczesał włosy, ochlapał twarz wodą i zmienił
szatę. Dochodził właśnie do poręczy schodów, wiodących na dół,
gdy usłyszał, że ktoś wychodzi z kominka. Znieruchomiał na
moment… po chwili jednak zbiegł na parter, przeskakując po dwa
stopnie.
Agata
Bethelius otrzepywała z popiołu bladoróżową szatę, uśmiechając
się do niego i rozglądając po salonie. W całym domu panowała
cisza, słychać było jedynie oddechy dwojga ludzi oraz - gdyby
obserwator zbliżyłby się do szafy, stojącej w korytarzu –
płytki oddech przerażonego skrzata.
-
Dzień dobry, mamo. – Powiedział Ariel, uwalniając się z jej
uścisku i całując ją w policzek. – Cieszę się, że przyszłaś.
-
Witaj, kochanie. Bardzo dużo tu zmieniłeś. Oprowadzisz mnie?
-
Bardzo chętnie. Wiesz, że przyjąłem skrzata? Zezek, do mnie!
Ciekawe,
czy znowu znikniesz przed upływem godziny, tłumacząc się nawałem
zajęć, czy się pojawisz, zanim nie upłyną trzy tygodnie i…
dlaczego tato, Mirri i Tytey mnie nie odwiedzają? Wyczerpujesz limit
wizyt, czy co?
Obojętnie,
ile razy sobie powtarzał, że to dziecinne i niemęskie mieć z
TAKIEGO powodu pretensje do rodziców, że nie powinien tak odczuwać…
to w dalszym ciągu istniało. Mieszanina żalu, urazy i zawodu.
Skrzat
zjawił się natychmiast i ukłonił się im obojgu. Ariel zwykle
unikał patrzenia w jego oczy, bo mimo woli sam zaczynał zezować i
przez parę sekund nie mógł wrócić do „właściwego"
spojrzenia na świat.
-
Zezku, to jest pani Bethelius, kiedy się pojawi, masz być wobec
niej posłuszny i traktować ją tak, jak mnie. Rozumiesz?
-
Zezek rozumieć i witać uniżenie. – Skrzat ukłonił się znowu,
dotykając głową podłogi. – Zezek będzie słuchać pani tak,
jak pana.
A
zatem pojawił się pierwszy gość. Gość, wobec którego należy
być uprzejmym i posłusznym, któremu nie wolno zdradzić obecności
Czarnego Pana i jego węża. Zezek sam nie wiedział, kiedy „pan w
czerni" stał się dla niego Czarnym Panem, w każdym razie nie
myślał już o nim inaczej.
To
właśnie on kazał mu zachowywać w tajemnicy swój i Nagini pobyt w
Bethel. Skrzat wolał się nie przekonywać, jak zostałby przez
niego ukarany, a to, co dzisiaj widział, utwierdziło go tylko w tym
postanowieniu.
-
Czy Zezek ma zrobić herbatę dla państwa?
-
Później.
Agata
zwiedziła cały dom, wyrażając uznanie dla jego gustu oraz
zdolności dekoratora, lub też proponując drobne poprawki. Między
innymi zmianę aksamitnych zasłon na lniane.
W
rozmowie poruszyła jednak kilka ważniejszych tematów, które ją
żywo interesowały.
-
Tata pyta, czy rozmawiałeś z ludźmi, którym cię polecił i czy
się na coś zdecydowałeś.
-
Eee… tak, rozmawiałem, ale na razie postanowiłem, że się
jeszcze pouczę. Za mało wiem o tym, co mnie interesuje.
-
A co to takiego?
-
Czarna Magia.
Agata
zbladła, w jej oczach pojawił się niepokój.
-
Ari, nie mogę ci zabronić się jej uczyć, jesteś dorosły, ale
muszę wiedzieć, czy zamierzasz się nią zajmować…,
bo jeśli tak, muszę…
-
Mamo, nie wiem jeszcze, co zrobię potem. Na razie chcę się o niej
jak najwięcej dowiedzieć.
-
W Hogwarcie dowiedziałeś się o niej dostatecznie dużo. O tym, że
jest niebezpieczna i szkodliwa, niszczy tych, którzy mają z nią
cokolwiek wspólnego. Proszę, przerwij naukę.
Kiedy
tak jej słuchał, zaczynał jej wierzyć. Była zmartwiona i
przejęta. Ale, mimowolnie, spojrzał na zegarek. Potem na nią.
-
Moglibyśmy o tym porozmawiać, - powiedział - chociażby przy
herbacie. Zaraz zawołam Zezka, żeby ją przygotował.
Kiwnęła
głową.
Przekonywała
go przez dosłownie piętnaście minut, popijając herbatę i
spoglądając na niego, uważnie i z troską.
Potem
odstawiła pustą filiżankę, objęła go, ucałowała i
powiedziała:
-
Wiem, że podejmiesz właściwą decyzję, Ari.
-
Cieszę się... kiedy mnie znowu odwiedzisz?
-
Niedługo. Postaraj się przemóc, odwiedź resztę potencjalnych
szefów i zastanów się, który najbardziej ci odpowiada.
Przyrzekasz?
-
Przyrzekam. Do widzenia, mamo.
-
Trzymaj się, kochanie.
Gdyby
ktoś zapytał Główną Zielarkę w "La Belle Sorciere'",
dlaczego się aportowała w tamtej chwili, odpowiedziałaby od razu,
że musiała, ponieważ była głęboko przekonana, iż jej
pierworodny nie życzył sobie tego, by mu matkowała i nim
kierowała. Owo przeświadczenie odznaczało się taką samą głębią,
jak jej wiara w podjęcie przez niego właściwego wyboru.
Nie
do końca odpowiadało to prawdzie.
Stał
tam, ze wzrokiem wbitym w kominek. Z jego twarzy nic nie dawało się
odczytać, ale Lord Voldemort nie musiał patrzeć w oczy swojego
sługi, by mieć pewność, że dowiedziałby się z nich o
wszystkim. Wiele razy miał okazję, by się o tym przekonać.
-
Arielu, podejdź tutaj.
Chłopak
drgnął na dźwięk jego głosu, odwrócił się i podszedł do
niego.
-
Tak, mistrzu?
Ciche
słowa. Spojrzenie zawieszone gdzieś między podłogą a butami.
-
Zapomnij o tym, co cię gryzie. – Lodowato zimny głos o miękkości
aksamitu. – Obiecałem ci kiedyś ostatnie wtajemniczenie,
pamiętasz? Uważam, że niedługo nadejdzie czas, abyś go dostąpił.
Ale przedtem…
Przerwał.
Serce Ariela jakimś dziwnym sposobem znalazło się w gardle, a
wszystko, co dziś usłyszał od Agaty, zaczęło się odbijać echem
w jego głowie.
-
Zanim to się stanie, - podjął po chwili – opowiem ci, dlaczego
zdecydowałem się wrócić do Anglii i znaleźć ucznia oraz sługę.
Musiałeś słyszeć o Salazarze Slytherinie, jednym z Założycieli,
ale nie wiem, czy ci mówiono o powodach jego konfliktu z pozostałą
Trójką.
-
Nie omawiano tego szczegółowo, ale zawsze słyszałem, że był w
błędzie.
Wargi
mężczyzny wykrzywiły się w uśmiechu. Raz jeszcze podziękował w
duchu Największemu z Czwórki za to, że natchnął go myślą o
powrocie do rodzinnego kraju właśnie teraz, w czas pokoju, kiedy
nikt nie czuwał i nie ostrzegano przed niczym, pewne groby w Little
Hangleton zarastały trawą, a ministerstwo drzemało jak siedem
panien z Ewangelii…
-
Powiedz mi, Arielu, czy uważasz, że jesteś wolny? Na tyle, że
możesz robić to, co tylko chcesz i GDZIE tylko chcesz?
-
Tak. Nie. To znaczy…
-
Nie chodzi mi o Czarną Magię, ale w ogóle o magię. Przypuśćmy,
że wyszedłeś z domu bez szalika, zrobiło się zimniej i chcesz go
przywołać zaklęciem, MOŻESZ?
-
Oczy…
-
Jeszcze jedno, spacerujesz wtedy po Londynie.
-
Nie. Przecież nie wolno czarować przy mugolach.
-
Tak, nie wolno. Nawet, jeśli na zatłoczonej, oblodzonej ulicy
skręcisz sobie kostkę, nie możesz ani się deportować, ani
zastosować zaklęcia Ferula. Możesz tylko czekać na szczęśliwe
zrządzenie losu albo na zmiłowanie Merlina lub mugola, który się
o ciebie "zatroszczy", a uwierz mi, ze nie zastosują
Szkiele-Wzro. Myślisz, że to sprawiedliwe?
Ariel
nigdy się nad tym nie zastanawiał. Zmarszczył czoło. Pytanie było
dość dziwne, chociaż... właściwie dlaczego nie wolno było
używać magii przy mugolach? Pamiętał, że przeczytał w jednej z
książek o wyjątku od tej reguły „zagrożenie życia innego
mugola albo czarodzieja", przyjął to wtedy po prostu do
wiadomości i dalej żył, szczęśliwy i kochany, z rodzicami i
siostrami…
Teraz
wszystko było inaczej. Musiał sobie sam radzić, sam wyrabiać
poglądy na wiele spraw, nawet, jeżeli mistrz mu w tym pomagał…
za co był mu szczerze wdzięczny… w dalszym ciągu sprawiało mu
to trudności.
-
Dlaczego tak się dzieje, mistrzu?
-
Chcesz wiedzieć, dlaczego wszystkie ministerstwa ustaliły takie
prawa i co one w praktyce oznaczają? Posłuchaj, ministerstwa Magii
na całym globie zajmują się karaniem czarodziejów, małych i
dorosłych, którzy ośmielają się pokazać naszym wrogom, że
ISTNIEJĄ, że nie są wymysłem.
Głos
Czarnego Pana nie był już miękki.
-
Od stuleci robimy to tak perfekcyjnie, że dla wielu mugoli naprawdę
nas nie ma. Nie uwierzą w magię, choćby ją zobaczyli na własne
oczy, a czarodziejów… i czarownice… wyśmieją, uważając za
oszustów i dziwadła. Powiem ci coś jeszcze: pomimo tych setek lat
siedzenia w mysiej norze jesteśmy, byliśmy i będziemy nienawidzeni
przez wielu mugoli. Od zarania dziejów aż do dzisiaj mugole walczą
z magią. Zaprzeczają jej istnieniu. Zaprzeczają NASZEMU istnieniu.
Mojemu. Twojemu. Wszystkich.
Ariel
zamrugał. Oblizał wargi. Czuł, że zaschło mu w gardle. Coś, w
głębi jego umysłu, obudziło się i narastało, opór, protest?
Sam nie wiedział. Nic mu nie przychodziło do głowy, nie miał
żadnych argumentów, które mógłby przeciwstawić tym przed chwilą
usłyszanym, wypowiedzianym tym głosem, przez tego mężczyznę,
który go uczył Czarnej Magii, nauczył – posłuszeństwa i
ufności. Co mógł odpowiedzieć? Raz jeszcze przekonał się, jak
mało wiedział o tym wszystkim. Było to dla niego naturalne, że
poruszał się po Pokątnej, Hogsmeade, po Hogwarcie i błoniach,
najpierw przy pomocy Fiu, świstoklików, wspólnych aportacji z
jednym z rodziców i, oczywiście, gdy się już znajdował w jednym
z tych miejsc, na własnych nogach.
Przypomniał
sobie dzień, w którym spotkał mistrza, ten, w którym po raz
pierwszy aportował się przed „Dziurawym Kotłem",
podekscytowany i szczęśliwy, z dyplomem ukończenia szkoły w
kieszeni i sześcioma OWTM-ami na koncie. Pierwszy raz w życiu
widział tylu mugoli na raz – nie żeby w ogóle przedtem ich nie
widywał, ale nigdy w takiej liczbie. Mijali go obojętnie, wpadali
na niego przez nieuwagę, jeden czy drugi zerknął na jego szatę i
na niego, jakby wątpił w jego zdrowe zmysły... zanim Ariel
przestał się na nich gapić i nie wszedł w końcu do pubu.
-
Zgadzasz się ze mną, Arielu?
-
Nie wiem, jak mógłbym się nie zgodzić, mistrzu… Wydaje mi się,
że masz rację...
-
Tak? Czy jest coś nieprawdziwego w moich słowach? Z czym trudno ci
się zgodzić?
-
Nazwałeś mugoli wrogami… to chyba niemożliwe, żeby wszyscy nimi
byli…
-
Żaden mugol nie może nas zobaczyć, kiedy czerpiemy z tego, czym
zostaliśmy obdarzeni przez Merlina. Każdemu i wszystkim świadkom
zaaplikowano by zaklęcie Zapomnienia. Przestalibyśmy istnieć w ich
pamięci, nie bylibyśmy nawet przywoływanym w myślach koszmarem
czy błogim marzeniem. Istoty, które nas ograniczają, nie pozwalają
nam korzystać ze wszystkiego, co posiadamy, naszych mocy i różdżek
– czym są, twoim zdaniem, jeśli nie wrogami?
Zamilkł
na moment. Kiedy znowu zaczął mówić, w każdym jego słowie
wyczuwało się zimny, bezlitosny gniew.
-
Chcesz wiedzieć, jak my, czarodzieje, wyglądamy zachowując się w
ten sposób? Powiem ci. Jak ktoś, kto się boi mugoli i to bez
żadnego powodu. Jesteśmy od nich lepsi, ale widocznie większość
z nas nie potrafi czy też nie chce uznać i zaakceptować ciążącej
na nas odpowiedzialności.
-
Odpowiedzialności? – Powtórzył za nim Ariel, podnosząc wzrok na
jego kaptur, zasłaniający twarz. – Co masz na myśli, mistrzu?
-
To, że powinniśmy rządzić. My, nie oni. Oni zrujnowali wszystko,
czego dotknęli, a teraz, by naprawić wyrządzone przez siebie
szkody, wydają następne miliony galeonów. Umierają magiczne
stworzenia, przestają istnieć rośliny, magiczne siły natury są u
kresu wytrzymałości. Niektórzy czarodzieje i czarownice myślą
tak samo jak ja, ale żaden z nich niczego nie zrobił w tym
kierunku. JA zamierzam objąć władzę. I mam do tego prawo, jako…
jedyny żyjący dziedzic tego, który pierwszy zrozumiał naturę
mugoli. Największego z Czwórki…
-
Mi-mistrzu, jesteś… - Głos mu zanikł, jak w pierwszym stadium
mutacji. Gdyby był odrobinę młodszy, rozdziawiłby usta. Teraz
mógł tylko wytrzeszczyć oczy. - … potomkiem…
-
Salazara Slytherina. W prostej linii.
Podniósł
prawą dłoń, na której zabłysnął szmaragd osadzony w
pierścieniu, przypominającym węża oplatającego smukły, biały
serdeczny palec.
Kawałki
magicznego puzzle'a w głowie Ariela wskoczyły na swoje miejsca.
Wężomowa i przydomek Salazara Slytherina „Wężowy Język". Jak
mógł tego nie skojarzyć i nie wyciągnąć wniosków? Jego jedynym
usprawiedliwieniem było to, że był Puchonem, a nie Ślizgonem, ale
przecież przeczytał kiedyś wszystkie tomy „Założycieli" i
powinien…
-
Uspokój się, chłopcze. Nie mogłeś wiedzieć.
-
Mistrzu, ja…
-
Salazar Slytherin sprzeciwił się przyjmowaniu szlam do Hogwartu,
uważał, że zaszczyt poznawania magii powinien należeć jedynie do
czarodziejów i czarownic czystej krwi, nie zaś do tych urodzonych
wśród mugoli. – Kontynuował Czarny Pan. – Nie sposób być i
jednocześnie nie być magiem, żyć w dwóch światach, a oni tak
czynili, zatruwając swoją obecnością naszą społeczność. Nie
wyrośli w czarodziejskich domach, niczego nie wiedzieli i nie czuli,
zanim nie zostali wezwani do szkoły, wracali z niej znowu do tamtych
i bynajmniej nie zatykali uszu, nie zamykali oczu i serc.
Znowu
cisza, dzwoniąca w uszach, tęsknota za głosem, za tonem, za
treścią wypowiadanych z mocą, z wiarą w każdą sylabę, słów.
-
Godryk Gryffindor, Rowena Ravenclaw i Helga Hufflepuff nie uznali
jego racji. Głupcy odrzucili argumenty Slytherina, musiał się więc
bezczynnie przyglądać, jak zanieczyszczano dzieło jego życia...
odszedł i nigdy już nie wrócił do Hogwartu. Lecz zanim to
zrobił... pozostawił w jego murach nadzieję.
Ariel
nie miał pojęcia, o czym mówił mistrz, ale chciał, aby nadal to
czynił...
Noce.
0
O
zaklęciach, które poznawał, w ogóle do tej pory nie słyszał.
Ich działanie przerażało, ale jednocześnie… Kiedy po raz
pierwszy udało się mu rzucić jedno z nich prawidłowo, a następnie
je zakończyć, ocalając Zezka, poczuł iskierkę dumy, chociaż to
wszystko było bardziej skomplikowane. O wiele.
Z
początku nauka złowrogich zaklęć szła mu jak po grudzie, chociaż
bardzo się starał. Mistrz dawał mu odczuć swoją nieskończoną
cierpliwość, wskazywał właściwy kierunek jego myślom i emocjom,
sugerował i podpowiadał. Ariel był mu szczerze wdzięczny za
wszystko i stosował się do jego rad.
Po
jakimś czasie zrozumiał, jak bardzo jest rozczarowany zachowaniem
rodziców i przyjaciół względem niego. Następnym etapem był
zawód oraz niechęć połączona z żalem. Uczuć, które nadeszły
później, nawet nie próbował precyzować i nazywać, w każdym
bądź razie… celując różdżką w przerażonego skrzata nie
widział jego, lecz kogoś zupełnie innego.
Tak
było jeszcze parę tygodni temu. Obecnie siła, potrzebna do
rzucania TYCH zaklęć, nie potrzebowała już do tego personifikacji
nienawistnych mu osób, kryła się w nim. Ariel był dumny, że tyle
osiągnął, ale, od niedawna, podziwiał swojego mistrza jeszcze
bardziej, niż kiedykolwiek przedtem i zaczął wierzyć w to, że
nie ma na całym świecie potężniejszego maga.
Stało
się to wtedy, kiedy mistrz rozkazał mu rzucić na siebie
Cruciatusa, odwrócił jego działanie jednym ruchem dłoni i Ariel,
a nie on, wił się, płacząc na podłodze - a potem polecił
chłopakowi zrobić to jeszcze raz. Promień z różdżki dotarł
tam, gdzie miał dotrzeć, ale… rozpłynął się w powietrzu,
jakby ciało mistrza chroniła niewidzialna tarcza. Działać nie
działając.
Nie
mógł się doczekać ostatniego wtajemniczenia.
1
Przebudził
go syk Nagini. Pysk wężycy znajdował zaledwie o cal od jego
twarzy. Serce wskoczyło mu do gardła, o mało co jej nie uderzył,
kiedy, zaciskając powieki, chciał – dosłownie – odsunąć od
siebie niemiłe dźwięki, zakłócające mu sen. Zerwał się z
łóżka, chwycił szatę i spodnie, przewieszone przez oparcie
krzesła, nie zawracając sobie głowy koszulą i butami. Był już
przy drzwiach, ale zawrócił, przetarł oczy, przygładził włosy,
zerknął w lustro, które wydało z siebie coś w rodzaju
prychnięcia i włożył obuwie na bose stopy. Wiedział, że mistrz
i tak go ukarze za opieszałość, ale nie chciał stawać przed nim
rozczochrany i zaspany.
Zatrzymał
się przed zamkniętymi drzwiami sypialni. Nie musiał czekać zbyt
długo, ponieważ otworzyły się niemal natychmiast. Nagini wpełzła
pierwsza, unosząc płaską głowę i porozumiewając się z ich
panem.
-
Życzysz sobie czegoś, mistrzu?
-
Życzę sobie, żebyś, kiedy cię wzywam, zjawiał się NATYCHMIAST.
Wydaje ci się, że możesz mnie nie słuchać?
-
Przepraszam, panie. Słucham cię, ale spałem i…
-
Jeszcze lepiej. Więc się mylę,
tak?
-
Panie…
Cruciatus
trafił go prosto w brzuch, nogi się pod nim ugięły, padł na
kolana. Gdyby jakiś czas temu nie nauczył się częściowo blokować
efektów zaklęcia, krzyczałby tak głośno, że usłyszeliby go
nawet w Grasse.
Ale
ból i tak był straszny. Łzy leciały mu z oczu, słyszał, że
ktoś jęczy, ale nie zdawał sobie sprawy, że to on sam, nie
poznawał głosu powtarzającego wciąż od nowa „panie".
-
Myślałem, że w każdej chwili mogę na ciebie liczyć. –
Lodowaty głos. – ZAWIODŁEM się. Tym bardziej, że zamierzałem…
Biała
dłoń uniosła się do kaptura, który był… który NIE zasłaniał
całkowicie twarzy. Ariel podniósł oczy i wytężył wzrok, ale nie
zobaczył zbyt wiele, następny Cruciatus sprawił, że pole widzenia
przysłoniła kolorowa mgła, wszystko bolało, nieważne, że trochę
mniej, niż pamiętał z pierwszych ćwiczeń.
Czy
to… miało być To, czego chciał dostąpić, rozpoczynając służbę
u swojego mistrza?
-
Tiara musiała się pomylić, przydzielając cię do Hufflepuffu.
Puchon, który nie ma szacunku dla starszych i mądrzejszych to
prawie oksymoron.
-
Przepraszam…
Przy
czarnoksiężniku czuł i zachowywał się jak dziecko. Nie wiedział,
na czym to polega i dlaczego czuje się wtedy tak pewnie, dobrze,
jakby wszystko znajdowało się tam, gdzie powinno.
Mistrz
opuścił różdżkę. Arielowi zdawało się, chociaż nie mógł
być tego pewny, że mężczyzna uważnie mu się przygląda...
potem, bez żadnego ostrzeżenia, mistrz opuścił kaptur na ramiona.
W pierwszej chwili pomyślał, że to, na co patrzy, jest maską,
lecz niemal natychmiast zrozumiał, że - to coś, to prawdziwa
twarz. Bielsza od nagiej czaszki, czerwone oczy, brakiem źrenic
przypominające kocie, usta bez warg, płaskie nozdrza. Nigdzie ani
jednego włosa. Nie mógł oderwać oczu od tego widoku, który
jednocześnie przerażał i frapował.
Widocznie
zasłużył na to, aby go ujrzeć, nie otrzymawszy żadnych
wyjaśnień. Miał nadzieję, że teraz jakieś usłyszy. Po raz
pierwszy zwrócił uwagę na jego wzrost i chudość i na to, do
jakiego stopnia jego wygląd nie jest… ludzki. Przynajmniej, jeśli
chodzi o…
Spuścił
wzrok, kiedy napotkał jego spojrzenie. Czarny Pan kiwnął głową z
aprobatą i przemówił. Chłodno i miękko, lecz stanowczo.
-
Zastanawia cię mój wygląd, prawda?
-
Tak, panie.
-
Boisz się mnie?
-
Tak, mistrzu…
Wdarł
się znowu w brązowe, sarnie „zwierciadła duszy", wyczytał z
niej ciekawość, przerażenie, zaufanie, przywiązanie, dokładnie
to, co spodziewał się odnaleźć.
Rozpoczął
opowieść, która po chwili spowiła umysł jego młodego sługi
niczym mglista pajęczyna.
-
Po opuszczeniu Hogwartu myślałem jedynie o tym, żeby zgłębić
wszystkie tajemnice Czarnej Magii, poznać ją, znaleźć sposób, by
ją wykorzystać w walce o uczynienie tego świata naszym. Myślałem
o wiele bardziej... perspektywicznie, wiedziałem, że oprócz mugoli
Ja osobiście mam jeszcze jednego wroga, który w końcu mnie
dopadnie, jeśli... jeśli nie zrobię wszystkiego, by go pokonać.
Właściwie ją, nie jego…
Ariel
nic nie rozumiał. Mistrz uśmiechnął się z lekkim rozbawieniem.
-
Mówię o Śmierci. Pomyśl: zwyciężę, zapanuję nad światem,
magia obejmie całą Ziemię od wschodu do zachodu, od południa do
północy i ona nagle po mnie przyjdzie. Przypomnij sobie, o czym
mówiłem przedtem, że nikt – NIKT, - podkreślił słowa ruchem
dłoni - oprócz mnie nie pomyślał o tym, NIKT nie chce poruszać
tego gliniastego bajora, w którym woda zaczyna cuchnąć martwotą,
bo się nic nie zmienia!
Przerwał.
Zerknął na oczarowanego, zasłuchanego chłopaka i dodał z mocą:
-
Nie zamierzam ryzykować. Nie dopuszczę do tego, by CAŁY
czarodziejski świat znowu trafił pod kamień. Nikomu oprócz siebie
nie zaufam.
Mówił.
I mówił. O swoich poszukiwaniach, mistrzach, bazyliszku, świętych
wężach w amazońskiej puszczy, transformacjach, eksperymentach,
którym się poddawał, aby uodpornić się przeciwko wszystkim
urokom, klątwom, truciznom. O…
Ariel
przestał rejestrować jego słowa. Jedyną rzeczą, jaką odczuwał,
był… Nie. Podziw to za mało. Czuł o wiele więcej.
Po
długim, bardzo długim czasie młodzieniec zorientował się, że
zapadła cisza, aż zadzwoniło mu w uszach. Nie śmiał spojrzeć
mistrzowi w twarz, więc skupił wzrok na jego dłoniach o białych,
nienaturalnie długich palcach.
Głos.
Miękki. Uwodzicielski.
-
Na co się więc decydujesz, Arielu? Jesteś po mojej stronie?
-
Chcę służyć tobie i twojej sprawie, panie.
-
Naszej.
-
Tak, panie. Naszej. To, … co mówiłeś, było… jest… Powiedz
tylko, co mam robić. – Oszołomienie i uwielbienie w brązowych
oczach chłopaka. – Cokolwiek rozkażesz, ja…
-
Uczynisz to.
Gorliwe
kiwnięcie głową.
Czarny
Pan obserwował go bardzo uważnie.
Ostatnie
kroki. Ostatnia marchewka, zanim...
-
Pomyśl o czasach, kiedy odniosę nad nią ostateczne zwycięstwo i
uwolnię Ziemię od robactwa. Nigdy
nie opuszczę moich wiernych
sług.
Każde
słowo tętniące niezachwianą pewnością, mocą, wiarą, każde
przyciągało, zostawało w jego świadomości, nie sądził, by
chociaż o jednym, kiedykolwiek był w stanie zapomnieć...
-
Chcesz
być pierwszym
z nich?
-
Tak, panie...
Głos
Ariela drżał. O niczym nie myślał, zbyt dużo się działo. Nie
pamiętał nawet o tym, że wciąż klęczy, o tym, że kolana
zaczynają go boleć, wszystko, wszystko na swoim miejscu...
Nigdy
nie opuszczę moich wiernych sług.
Nigdy.
-
Wyciągnij lewe ramię i podwiń rękaw szaty.
Wykonał
polecenie znowu nic nie rozumiejąc, mistrz chwycił go mocno za
nadgarstek, unieruchamiając rękę, dotknął różdżką jego
przedramienia i...
-
Morsmordre signum!
Przerażliwy
ból, gorszy niż wszystkie Cruciatusy razem wzięte, coś jakby
wpełzało mu pod skórę, w ciało, do żył i rozprzestrzeniało
się w górę i w dół ręki, nie sposób się wyrwać, nie mógł
tego przerwać, jedyną rzeczą, do której był zdolny, to krzyk,
bolało, bolało...
I
nagle koniec.
Zdziwiony
spojrzał na to coś,
wypalone na swojej skórze. Wyszczerzona czaszka i wąż, który
poruszał się, wyłaniając z jej ust.
-
Tak będę naznaczał wszystkich. Za pośrednictwem twojego Znaku
będę ich do siebie wzywał. Dzięki niemu będą się wzajemnie
rozpoznawać i, także przy jego pomocy, nigdy i żadnego z nich nie
stracę z oczu. Wstań.
Ariel
podniósł się niezdarnie, zdrętwiały mu kolana, trochę zmarzł...
-
Czy jest jeszcze coś, czego chciałbyś się dowiedzieć?
Było.
-
Czy zechciałbyś - spytał pokornie - zdradzić mi swoje imię,
panie?
-
Teraz... tak.
Cisza,
pulsująca oczekiwaniem. I wreszcie słowa. Ostateczne. Dopełniające
wszystko.
-
Lord Voldemort. Nie więcej i nie mniej.
2
Drzwi
gabinetu pana domu otwarły się z hukiem. Srebrnowłosy mężczyzna
oderwał wzrok od sterty pergaminów i podniósł się z krzesła,
wyciągając różdżkę, gotów przekląć każdego bezczelnego
skrzata domowego, który ośmielił się na taką rzecz... ale nie
zdążył wypowiedzieć nawet słowa. Po prostu stracił głos.
Szeroko otwartymi oczami wpatrywał się w dwie osoby, które
zakłóciły mu spokój w jego sanktuarium, wchodząc doń po prostu
jak do mugolskiej knajpy. Znowu trzask, tym razem zamykających się,
drzwi.
Twarz
pierwszego intruza mogła równie dobrze pojawić się w najgorszych
dziecięcych koszmarach i nigdy nie ulec zapomnieniu. Nawet dorosły
uciekłby z wrzaskiem na jej widok. Może nie każdy...
Druga
osoba była zakryta od czubka głowy do stóp. Kaptur długiej,
czarnej peleryny opuszczony na twarz, czarna maska, szata i
rękawiczki. Stała nieruchomo pod ścianą, nie odrywając oczu od
gospodarza, miała w dłoni różdżkę, z jej postawy łatwo było
zgadnąć, że zareaguje natychmiast na każdy nieprzemyślany ruch i
mężczyzna wolał się nie przekonywać jak.
W
końcu otworzył usta, mając zamiar odzyskać straconą pozycję,
być w końcu panem na Malfoy Manor a nie mugolem zamienionym w jakąś
idiotyczną statuę, lecz...
-
Witaj Aleksandrze. Pomyślałem, że cię odwiedzę i razem
powspominamy szkolne czasy. Pamiętasz mnie?
KONIEC
