Najpierw nie mogłam uwierzyć, że znalazłam baaaardzo stary zeszyt ze swoimi zapiskami. Zremasterowałam je w nieco wolniejszej chwili i oto co się wykluło, przynajmniej na razie.


Muzyka to prawo moralności. Daje wszechrzeczy duszę, umysłowi skrzydła. Unosi w przestworza wyobraźnię, wplata w życie radość i magię. On sam urodził się z muzyką zrośniętą z jego duszą. Była jego częścią, tak jak kręgosłup, płuca, wątroba, czy serce. Jak jego krew. Była mocą drzemiącą w nim od chwili, w której pojawił się na tym świecie. Była czymś niezbędnym niczym powietrze i woda. Towarzyszyła mu na każdym kroku. Inni, gdy go wspominali najpierw słyszeli w głowach nuty i słowa, a dopiero później wyobrażali sobie jego twarz. Muzyka była całym jego życiem, dopóki nie nadszedł ten dzień. Najbardziej przeklęty spośród wszystkich jakie istniały przed i po nim. Dzień, w którym zapadła ciemność.

Później już nic nie było takie jak wcześniej. Przysięga pociągnęła za sobą zobowiązania i czyny, które splamiły całą jego rodzinę. Z każdym kolejnym jego dusza stawała się cięższa, a barwne dźwięki w niej zaklęte cichły, ustępując miejsca smutkom i żalom. Z każdym odebranym życiem tracił część siebie. Z każdym bliskim, którego stracił przestawał mieć nadzieją na zwycięstwo. Jego bracia, których póki starczy pamięci, świat będzie wspominał jako jednych z największych, którzy najmocniej upadli. Jego ojciec, którego ognistej duszy nic nie mogło się równać, najpotężniejszy z Noldorów, który prócz największych łask przysporzył swemu plemieniu nieopisanego bólu. Po jego śmierci niemal całkiem zapomniał o swej sztuce i dopiero po ponad pięciu wiekach pojawiło się coś, co wprawiło w drgania struny jego serca. Dwóch chłopców równie zagubionych co i on. Grał im, by mogli odnaleźć drogę, a gdy już dojdą do celu, może jemu wskażą odpowiednią ścieżkę. Grał, ale nie śpiewał. Nigdy nie śpiewał. Nic jednak nie pozostaje zapomniane. Przysięga jest ważna mimo upływu lat. Przysięga, która na koniec zabrała jedyne, co mu pozostało. Nelyafinwe upadł. Reszta przestała mieć znaczenie.

Podczas tego wszystkiego muzyka stała się okrutna. W jej pięknie odbijał się ból samotności, rozczarowań i nigdy niespełnionej miłości. Okrutne piękno losu i urok wiecznie płynącej monotonii czasu. Przez tysiąc lat śpiewał o upadku Noldorów dla morskich fal i wiatru, błądząc po ziemi, na której nigdy nie odnajdzie spokoju.

Muzyka jest potężna. Potrafi obłaskawić dziką bestię, oszlifować najtwardszą skałę, wygiąć prastary dąb. Nie potrafiła jednakże wyleczyć jego serca. Sprawiła mimo to iż pojawiło się coś, a raczej ktoś, kto mógł mu w tym pomóc. Historia zapomniała wiele o jego rodzinie, pamiętając głównie nikczemne występki. Między innymi osobę, która z miłości do jego brata sprzeciwiła się rodzinie i ruszyła za nim przez Helcaraxe wraz z hufcem Fingolfina. Nie jest to jednak czas i miejsce na historię tej miłości, której on przyglądał się z boku z rosnącą zazdrością. Bowiem serca jego i Maitimo były podobne, nic więc dziwnego, że i on zakochał się w pannie z Alqualonde. Obaj myśleli, że ją stracili w szponach mroku i ognia, ale mylili się. Przez tysiąc lat jego samozwańczego wygnania ona szukała go, żądając wyjaśnień. Przyniosła ze sobą wspomnienia, ale i światło. Światło, po którym została mu tylko jedna pamiątka.

Maglor trącił opuszkami palców struny swej harfy, której dźwięk chyba już z przyzwyczajenia zgrał się z szumem przypływu obmywającego mu stopy. Odłożył instrument i wziął w ręce węzełek leżący z boku. Tylko to pozostało po rodzie Feanora. Prócz jednej iskierki nadziei niewiele więcej niż lament na wietrze.