W rozszalałą powierzchnię wody uderzył piorun. Morze rozkołysało się jeszcze bardziej. Wysokie, spienione fale rozbijały się o wybrzeża Wielkiej Brytanii przy akompaniamencie ciężkich kropel deszczu, wściekle atakujących wszystko, co znalazło się w ich zasięgu. Świat spowijała ciężka zasłona deszczu, pogrążając go w mroku, równie nieprzenikniona, jak pokrywające niebo ołowiane chmury. Nie przebijało się przez nią blade światło lamp ulicznych, a żółty blask wypływający z małych okien domów przysłaniały smutne twarzyczki dzieci, znudzonych ciągnącym się oczekiwaniem na koniec ulewy.

Lord Clock kołysał się niebezpiecznie na falach, wciągnięty w morderczą walkę ze sztormem. Łódź i jej załoga zdana była wyłącznie na kaprysy żywiołu, podobnie jak los drewnianej zabawki zależy od pomysłowości i fantazji małego chłopca. Zwłaszcza, jeśli jest to chłopiec o sadystycznych skłonnościach.

Głęboko pod pokładem roznosiły się echem kroki. Zakapturzona postać w pośpiechu sunęła ciasnym korytarzem, mijając drzwi kajut i maleńkie, okrągłe okienka zalewane na przemian to przez deszcz, to przez rozszalałe fale. Nie zwróciła na nie najmniejszej uwagi, zupełnie jakby to, co znajdowało się za nimi należało do innego, odległego świata, nie stanowiąc najmniejszego zagrożenia tu i teraz.

Postać zatrzymała się przy ostatnich, najmniejszych drzwiach. Powoli wyciągnęła dłoń i położyła na klamce, którą z kolei ostrożnie nacisnęła. Drzwi zaskrzypiały przejmująco. Tajemnicza osoba wsunęła się do kajuty i skinieniem głowy powitała czekającego tam na nią towarzysza podróży. Jednego z wielu, rzecz jasna.

- Czekałem na ciebie. A raczej na to, co masz mi do powiedzenia – odezwał się grubym, szorstkim głosem, przypominającym nieco cichy pomruk burzy. Jego twarz spowijał cień kaptura czarnego płaszcza.

- Podejrzewam, że się to opłaciło. – Kobieta, do której należał drugi głos powolnym ruchem zdjęła z głowy kaptur. Miała brązowe włosy i bladą, pociągłą twarz, na której w tamtej chwili gościł półuśmiech. – Cel zostanie osiągnięty. Musimy podjąć pewne ryzyko, niemniej jednak… zostanie osiągnięty.

Wiele mil dalej, na cichych obrzeżach miasta znanego powszechnie jako Londyn do domów zaglądało popołudniowe słońce. Oczywiście jedynie do tych domów, do których zostało wpuszczone, wręcz serdecznie zaproszone, a więc do tych, których mieszkańcy raczyli odsłonić firanki, rolety czy też żaluzje. Były to w zasadzie wszystkie domy, czy też raczej – wszystkie oprócz jednego. Ten jeden skromny budynek był zupełnie podobny do innych skromnych budynków spokojnie egzystujących na przedmieściach – pomijając rzecz jasna fakt, iż jego okna wciąż przesłonięte były od wewnątrz zasłonami w kolorze głębokiego fioletu. A za zasłonami znajdował się pokój.

Pokój ten był ciasnym, przytulnym pomieszczeniem, którego właściciel wydawał się nie przywiązywać zbyt wielkiej wagi do panującego wokół niego porządku. Ściany były jasnoniebieskie i w większości oblepione plakatami The Beatles i Pink Floydów. Jedynie nad łóżkiem wisiała sporych rozmiarów mapa nieba. Łóżko to zajmowało niemal połowę pomieszczenia. Było wyjątkowo niestarannie nakryte granatową pościelą w koty, u wezgłowia leżał stos poduszek (również w koty, ale także w poszewkach pluszowych, satynowych i białych koronkowych) na którym urzędowało małe stadko kocich maskotek. Obok łóżka stała duża butelka wody mineralnej i stolik nocny, na którym, oprócz lampki z ciemnoniebieskim kloszem oraz brudnego kubka po herbacie, leżał dziennik. Był tak niepozorny, jak tylko dziennik być może – miał około trzystu kartek i kwiecistą okładkę, jednak powszechnie wiadomo, że w każdym zeszycie, dzienniku czy też pamiętniku z reguły najważniejsze są słowa. Pierwsze słowa na pierwszej stronie tego konkretnego dziennika brzmiały „Nic nigdy mi się nie przytrafia".

O ile to jedno proste zdanie może być interpretowane na wiele różnych sposobów, o tyle w tym wypadku trudno mieć wątpliwości co do jego znaczenia. Właścicielce pamiętnika nie mogło chodzić o niemal całkowicie pozbawione znaczenia codziennie zdarzenia i drobne wypadki, które, jak wiadomo, przydarzają się każdemu, a też nikt raczej specjalnie ich nie pragnie. Nie chodziło o zakupy wysypujące się na środku ulicy z dziurawej torby. Nie chodziło o znalezienie dawno zaginionej pary rękawiczek na dnie szuflady. Chodziło o coś, co bez wahania można nazwać przygodą.

W powietrzu unosił się zapach Earl Greya. Przy ścianie naprzeciwko tej z mapą nieba stała szafa. Jej drzwi były niedomknięte i owo niedopatrzenie najwidoczniej zachęciło pasiasty sweter i parę różowych skarpet do podjęcia rozpaczliwej próby ucieczki. Ich starania spełzły jednak na niczym, gdy okazało się, że nawet tak cwane skarpetki czy też sweter nie przedostaną się przez szparę. Obok szafy stała oszklona witrynka, a w niej… można spodziewać się wszystkiego, prawda? W witrynce tkwiły jednak książki.

Dwie górne półki zajmowały kryminały. Stała tam ogromna kolekcja powieści Agaty Christie. Ciąg ich kolorowych grzbietów z intrygującymi tytułami był tu i ówdzie przerywany przez tomik opowiadań o przygodach Sherlocka Holmesa lub nowelę o słynnym detektywie. Jedna półka poniżej poświęcona była klasyce i, chociaż sporą jej część zajmowała Jane Austen, można było tam znaleźć absolutnie wszystko – od Moby Dicka po Alicję w Krainie Czarów.

Zawartość pozostałych pięciu półek stanowiła tylko i wyłącznie fantastyka. W oczy od razu rzucała się seria książek o Harrym Potterze, a także trzy grube tomy Władcy Pierścieni (nieco cieńsze książki stojące obok nich były prawdopodobnie Hobbitem i innymi powieściami tego samego autora). Dalej znajdowały się inne lektury obowiązkowe miłośnika gatunku (w znacznej części obejmujące Świat Dysku Pratchetta), a także te w nieco innych klimatach – przez co mam na myśli horrory (głównie H.P Lovecraft, jakkolwiek Stevena Kinga tam szukać również nie na próżno) i science fiction (przede wszystkim komiksy Marvela). Wolne miejsce na najniższym regale wypełniała kolejna maskotka, będąca oczywiście kotem. Spośród innych pluszowych kotów stanowiących niewątpliwie nietypową ozdobę pomieszczenia wyróżniał go jego wielki, szeroki uśmiech. Sprawiał on dosyć nietypowe wrażenie.

Obok witrynki rzucona została skórzana listonoszka. Zza jej klapy wysuwały się zeszyty w twardej oprawie, z których z kolei masowo wylatywały zapisane niedbałym pismem kartki papieru. Koło torby, na białym, puszystym dywanie leżał nieco brudny, czarny trampek. Można się domyślić, że był to jeden but z pary (po dokładnym rozejrzeniu się dało się nawet zlokalizować drugi, leżący pod łóżkiem), lecz dla kogoś, kto nie zdaje sobie sprawy, że buty zwykle mają pary, sprawiał wrażenie smutnego, samotnego trampka.

Ten oto pokój był jedynym pomieszczeniem znajdującym się na piętrze. W dół prowadziły wąskie, strome, trzeszczące przy każdym kroku schody. Na parterze mieścił się maleńki salon z wąską kanapą i niedużym fotelem, a także jeszcze mniejsza kuchnia. Stamtąd biegły kolejne schody w dół, na których końcu znajdowały się drzwi do łazienki.

Wróćmy jednak do wcześniej wspomnianej sypialni, jako do całkiem istotnego w tej części historii miejsca. Schody zaskrzypiały, drzwi otworzyły się i po chwili stanęła w nich właścicielka owego uroczego pokoju.

Miała na sobie obszerną, bladobłękitną piżamę w księżyce. W ręce trzymała kubek kawy (czarnej, trzy kostki cukru; jej zapach momentalnie zmieszał się z wypełniającą pokój wonią mocnej herbaty). Długie loki w kolorze piasku swobodnie opadały jej na plecy i ramiona. Cerę miała bladą, a nos i policzki pokryte piegami. Jej oczy miały barwę jasnego bursztynu.

Upiła łyk kawy, po czym postawiła kubek na szafce nocnej, zaraz koło kubka po herbacie. Wyprostowała się i skierowała wzrok na siedzące na poduszce koty.

- Dzień dobry – powiedziała. Miała głęboki głos, wysoki, dość melodyjny.

Najprawdopodobniej nie spodziewała się usłyszeć odpowiedzi, gdyż chwilę później, otwarłszy drzwi do szafy, przyglądała się jej zawartości. Przyglądała się wzrokiem odrobinę rozmarzonym i trochę bardziej zamyślonym, jednocześnie wrzucając zbiegłe skarpetki z powrotem do koszyka na bieliznę. W końcu ze stosu ubrań wyciągnęła luźne, nieco sprane dżinsy i czarny podkoszulek. Zamyśliła się jeszcze na kilka sekund, po czym zabrała uprzednio sprzątnięte skarpetki i rzuciła to wszystko na łóżko.

Wciągając niespiesznie spodnie, usłyszała znajome trzeszczenie schodów. Raz, dwa. Zamarła i wsłuchała się uważnie. Odgłosy ucichły. Pomyślała, że znowu wyobraźnia płata jej figle, wtedy jednak schody zatrzeszczały ponownie. Tylko jeden raz. Zupełnie jakby…

Zupełnie jakby ktoś się skradał, pomyślała. Wstała i zapięła w pośpiechu spodnie. Usłyszawszy skrzypienie po raz kolejny, cicho, ostrożnie podeszła do drzwi. Wstrzymała oddech, wyglądając powoli na schody. Ledwie zdążyła rzucić okiem na przybysza, gdy usłyszała ogłuszający wrzask.

- Ujawnij się albo spotka cię śmierć! – skrzeczał nieznajomy. Miał na sobie czarny garnitur, jeśli jednak miał on na celu dodanie powagi jego osobie, kiepsko spełniał swoje zadanie. Niespodziewany gość miał około metra i dwudziestu centymetrów wzrostu, a kształtem przypominał kartofla. Jego skóra była brązowa i połyskująca, twarz spłaszczona, prawie wklęsła. Miał małe, czarne oczy o niezbyt inteligentnym, lecz agresywnym wyrazie, na jego głowie natomiast połyskiwała łysina.

Dziewczyna otworzyła usta, chcąc coś powiedzieć. Przybysz dzikim wzrokiem zmierzył ją od stóp do głów, po czym odwrócił się i zaczął uciekać na swoich nieproporcjonalnie krótkich nóżkach.

- Zaczekaj! – zawołała w końcu. Zbiegła po schodach, nagle przypomniała sobie o czymś, wbiegła z powrotem. Weszła do pokoju, zgarnęła jednego trampka spod łóżka, drugiego spod szafy, wciągnęła je w pośpiechu i znowu pobiegła za nieznajomym, zupełnie zapominając o tym, że wciąż ma na sobie koszulę od piżamy.

Kartoflany gość truchtał niezgrabnie wzdłuż szeregu domków. W końcu ujrzał stojącą pośrodku chodnika budkę telefoniczną. Wpadłszy do niej z impetem, zaczął wykręcać numer.

- Vastra? Vastra?! Trafiłem do zamieszkanej ludzkiej siedziby. Myślę, że ludzie mogli mnie zauważyć – skrzeczał do słuchawki. Odwrócił się. Zza rogu wyłoniła się postać dziewczyny. Szła, rozglądając się dookoła.

Osoba po drugiej stronie rozłączyła się. Nieznajomy spojrzał na słuchawkę nienawistnym wzrokiem, by za moment wyjść z budki. Wtedy też zza jednego z domów wyfrunął papierowy samolocik. Miał intensywny niebieski kolor, a jego skrzydła były pokryte pochyłym pismem. Miękko wylądował na trawniku u stóp blondynki.

- Odsunąć się! Odsunąć się! Nie dotykać! – wrzeszczał podobny do kartofla nieznajomy, pędząc w jej kierunku. Widząc, że dziewczyna zdążyła już schylić się po niebieski samolocik, w dramatycznym odruchu rzucił się w jego kierunku. Długie, smukłe palce dziewczyny zacisnęły się na przedmiocie w tej samej chwili, w której dosięgły go krótkie, szerokie paluchy obcego.

Świat dookoła niej zawirował – a może to ona wirowała dookoła świata? Czuła się jak w ogromnej czasoprzestrzennej trąbie powietrznej, zupełnie jakby rzeczywistość powoli ją zasysała. W jednej chwili nie istniała, a zaraz potem znajdowała się w każdym miejscu w czasie i przestrzeni. Nie pamiętała kim jest. Kiedy już sobie przypomniała, siedziała zdezorientowana na zimnej podłodze w nieznanym miejscu i kręciło jej się w głowie.

- Strax, ile razy mam ci powtarzać, żebyś nie szwendał się po mieście bez mojego wyraźnego polecenia? Nigdy nie wiadomo, jak ludzie zareagują na chodzącego kartofla! – usłyszała wzburzony głos.

Na pierwszy rzut oka, znajdowała się w ogromnej, raczej pustej hali. Przez jej środek biegły dwa rzędy kolumn. W ciemności nie widziała dokładnie ścian, ani też nie potrafiła dokładnie określić rozmiarów pomieszczenia. Była za to w stanie stwierdzić, że już kiedyś je widziała.

Uniosła wzrok. Wspomniany chodzący kartofel stał prawie na baczność, z wyrazem twarzy wskazującym na spore niezadowolenie. Osobą udzielającą mu reprymendy był mężczyzna siedzący na bujanym fotelu w cieniu dość ekscentrycznej roślinki doniczkowej o ogromnych liściach. Był ubrany w brązowe spodnie i kamizelkę, białą koszulę i płaszcz, również brązowy. Na głowie miał pasujący do całości cylinder, a w rękach trzymał książkę. Jego twarz poniekąd ukryta była w cieniu.

- Wystarczy. Ja odprowadzę dziewczynę. Potem wrócimy do planu. – Drugi głos należał do kobiety siedzącej w fotelu obok mężczyzny na bujanym krześle. Oddzielał ich stolik, na którym stały dwie eleganckie filiżanki. Kobieta miała na sobie sięgającą ziemi ciężką suknię z purpurowego brokatu, którą dziewczyna zobaczyła dopiero później, w pierwszej kolejności bowiem jej uwagę przyciągnęła jej twarz. Była ładna, lecz pokryta łuskami i miała kolor jasnej zieleni, natomiast głowa kobiety przypominała kształtem głowę jaszczurki.

- Jaką dziew… - w tamtym momencie tajemniczy mężczyzna skierował na nią swój wzrok. Nadal nie widziała jego twarzy, więc nie potrafiła określić jego reakcji. – Witaj. Jak się nazywasz? – W jego głosie brzmiała nuta ciekawości.

Wtedy też dotarło do niej, że wciąż siedzi na podłodze z prawdopodobnie najbardziej idiotyczną miną jaką kiedykolwiek zdołała zrobić.

- Yvaine. Yvaine Islington. – Wstała i otrzepała się. – Znam to miejsce. Jesteśmy w Battersea, prawda? Ale dlaczego? – Nie wiedziała dokładnie, do kogo kieruje to pytanie. – I kim jesteście? Wybaczcie, ale to dla mnie dość niecodzienna sytuacja.

Mężczyzna w kapeluszu wstał i podszedł do niej, przyglądając jej się uważnie.

- Zdążyłem już zapomnieć, jak wiele pytań potraficie zadawać. Wy, ludzie. Poznałaś już Straxa. To jest Vastra. Madame Vastra. – Wskazał na zielonoskórą kobietę. – A ja… jestem Doktor. – Mogło się wydawać, że słowa te z trudnością przeszły mu przez gardło. Spojrzała na niego. Miał wysokie czoło, na które opadały kosmyki brązowych włosów, duży, szeroki nos i wydatny podbródek. Oceniła go na około trzydzieści lat, jednak wyraz jego oczu stanowczo zaprzeczał jej osądowi. Był łagodny, lecz smutny i nie był to zwykły, ludzki smutek, tak samo jak nie były to oczy trzydziestolatka. Mogło się wydawać, że należały do człowieka, który widział zbyt wiele i dźwiga ten ciężar od niewyobrażalnie długiego czasu. – No, dalej. Wiem, że chcesz o to spytać.

Uniosła brwi.

- Jaki Doktor?

- Świetnie! Nareszcie! – rozpogodził się, a jego twarz momentalnie nabrała łagodniejszego wyrazu. Wyglądał teraz wręcz dobrodusznie. – Po prostu Doktor. Bardzo miło mi cię poznać, Yvaine. Ładne imię. Jak w powieści.

- Cóż… - dziewczyna uśmiechnęła się. – Właściwie tak podejrzewałam. Miło cię poznać, Doktorze. Madame Vastro – skinęła głową. – Strax… mogę spytać, co robiłeś u mnie w domu?

Kosmita (nie miała już wątpliwości, że był to przybysz z kosmosu) spuścił wzrok.

- Szukałem wroga.

- Wroga – powtórzyła. Coś w grymasie na jej twarzy wskazywało, że ma ochotę wybuchnąć śmiechem.

- To znaczy, że bawił się granatami – wyjaśniła Vastra, sięgając po filiżankę. Yvaine zrobiła wielkie oczy. – To nic. Kiedyś prawie wysadził Oksford.

- Proszę, nie rób tego więcej – ściszyła głos do dramatycznego szeptu. – Wolałabym nie pracować w cukierni do końca życia… ale wspomniałaś coś o planie – dodała głośniej. – Skoro już tu jestem…

- Już niedługo – przerwała jej kobieta-jaszczurka. – Gdzie mieszkasz? Podrzucę cię. Nie dziękuj. – Nagle w jej ręce znalazł się niebieski samolocik, zupełnie podobny do tego, który przypadkowo sprowadził Yvaine do Battersea.

- Nie mam zamiaru. Nigdzie się nie wybieram – odparła stanowczo. Wyprostowała się i znaczącym wzrokiem spojrzała najpierw na Doktora, potem na Vastrę i na końcu na Straxa. – Mężczyzna w stroju niczym z czasów wiktoriańskich wyrażający się o gatunku ludzkim jakby sam do niego nie należał. Kobieta-jaszczurka i waleczny kartofel w garniturze. Naprawdę myślicie, że pozwolę się teraz odesłać do domu? – uniosła jedną brew, patrząc na nich z pewnym rodzajem przyjaznego politowania.

Doktor mruknął pod nosem coś, co brzmiało jak „Znosi to całkiem nieźle". Zerwał się na nogi, podszedł do dziewczyny i chwycił ją pod ramię.

- Lepiej usiądź wygodnie. O, właśnie tutaj. – Wskazał jej bujany fotel i posadził w nim stanowczym, lecz delikatnym ruchem. – Napij się herbaty. Zawsze dobrze jest napić się herbaty. – Złapał dzbanek i napełnił filiżankę, którą potem wcisnął jej do rąk. Następnie westchnął ciężko.

- Dobrze. To, co wcześniej powiedziałaś – mówię tak o ludziach, bo sam nie jestem człowiekiem. Jestem Władcą Czasu, Yvaine. Pochodzę z planety zwanej Gallifrey, podróżuję w czasie i przestrzeni. A raczej podróżowałem. Pytałaś o plan. Moja TARDIS, mój wehikuł czasu… powiedzmy, że została pożyczona, a ja bardzo, ale to bardzo chciałbym ją odzyskać. – Stopniowo ściszał głos, który powoli nabierał mrocznego wyrazu, jakby mówił o czymś, co bardzo go bolało.

Dziewczyna słuchała go uważnie, sącząc herbatę i patrząc na niego z zaciekawieniem porównywalnym do towarzyszącego oglądaniu całkiem ciekawego filmu.

- A oni? – gestem wskazała madame Vastrę i Straxa.

- Homo Reptilia i Sontarianin. Pomagają mi, kiedy nie ma przy mnie nikogo innego. Cóż, przynajmniej się starają.

Vastra odchrząknęła.

- Prawdopodobnie będzie niebezpiecznie – zaczęła, zwracając się do Yvaine – i, jeśli staniesz się częścią naszego planu, twoje życie nigdy nie będzie już takie jak wcześniej. To jest ostrzeżenie, które wszyscy ignorują.

- Oczywiście, że wszyscy je ignorują. – Przewróciła oczami. – Wiecie, jak wygląda życie większości z nas? – Wstała i odstawiła filiżankę. – Dzięki za herbatę. Bardzo dobra. Mocna.