Disclaimer: I don't own Harry Potter.
CHIŃSKI ORYGINAŁ:
Oryginał: „47天改造" by 墨玉绿
Link do oryginału: www sto cc/book-128289-92 html (w miejscu spacji - kropki)
ANGIELSKIE TŁUMACZENIE:
Tłumaczenie: Snow_owl01
Link: /works/1485385/chapters/3134746
POLSKIE TŁUMACZENIE:
Zgoda na przejęcie tłumaczenia: jest
Poprzedni tłumacz: Vasirion
Link do poprzedniego tłumaczenia: s/11850978/1/47-Dni-aby-Zmieni%C4%87-t%C5%82umaczenie
Paring: TMR / HP, LV / HP – Paring pojawia się dopiero w późniejszych rozdziałach. W drugiej połowie całego tekstu
Ostrzeżenia: Slash, Time Travel, DUB-CON/NON-CON (także w późniejszych rozdziałach)
OKŁADKA:
Autor: Popuyund
Link: post/85502086159/another-fanfict-recomendation-gaes-i-found-it
NOTKA WSTĘPNA:
Przejęłam to tłumaczenie od Vasirion. Pierwsze dwa rozdziały są jej – i za to wielkie oklaski proszę. Kopiuję je tutaj, absolutnie nie zmieniając niczego w środku – uważam, że nie ma sensu powielać pracy. Tłumaczyć więc będę dopiero od rozdziału trzeciego. Wstawiam też w związku z tym od razu trzy chaptery : )
Opowiadanie jest kolosem – liczy sobie 660k słów, więc nie uporam się z nim za szybko. Mogę jednak zapewnić, że warto jest czekać na kolejne rozdziały, bo tekst jest naprawdę cudowny.
Zapraszam do lektury : )
Rozdział 1
Błędny zbieg okoliczności
31 grudnia 1926
Był późny grudzień. Naturalnie, ulice Londynu pokryte były śniegiem. Miasto, wciąż osłonięte cieniem okropności I wojny światowej, prezentowało się jak stary, słaby człowiek, desperacko trzymający się swojej dawnej chwały. Jego mieszkańcy śpieszyli się, osłaniając płaszczami przed wiatrem, niechętni do przebywania na pustych ulicach. Gazety podpisane datą 31 grudnia 1926 powiewały na zimnym powietrzu.
Dziś był ostatni dzień 1926 roku.
Na rogu ulicy chudy, ciemnowłosy mężczyzna ze zbolałym i oszołomionym wyrazem twarzy, chwycił urządzenie wiszące na jego szyi. Ostrożnie wykonana błyskotka przypominała małą klepsydrę z wbudowanymi na niej srebrnymi pierścieniami, na których wygrawerowane były nieczytelne litery. Jeśli jakiemuś czarodziejowi zdarzyłoby się mijać go dokładnie w tej chwili, był pewien, że rozpoznałby on ten obiekt.
Zmieniacz czasu.
Chociaż w porównaniu do standardowego zmieniacza czasu z Ministerstwa ten wydawał się znacznie mniejszy, bardziej skomplikowany i owiany jakąś tajemniczą, srebrną poświatą.
Młodzieniec stał w ciszy, obserwując latające po ulicy śmieci, dopóki nie zatrzymały się one u stóp skorodowanego, wapiennego posągu Matki Boskiej.
To musi być błąd!
Zimny wiatr owiał poplątane włosy młodzieńca, którego loki utknęły za okularami, zasłaniając mu oczy. Mężczyzna zacisnął pięści, patrząc na te puste, nieznane mu ulice. Czuł się zagubiony.
Do kogo mógł się zwrócić... W tych obcych mu czasach?
"Twoim celem jest odnalezienie jego słabości", zabrzmiały mu w głowie słowa Hermiony.
Genialna czarownica mugolskiego pochodzenia wpatrywała się w niego z pewnego rodzaju szacunkiem zarezerwowanym dla czegoś cennego. Czegoś jak ich ostatnia nadzieja, ostatni kawałek światła poprzedzający kompletną ciemność.
Niedługo po śmierci Dumbledore'a, Zakon Feniksa upadł. Przez te trzy krótkie lata, ciemność stała się silna. Voldemort powrócił w triumfie. Jasność została zagubiona.
Każda bitwa była walką z desperacją. Stawali się słabsi z dnia na dzień, a ich sojusznicy i przyjaciele znikali jeden po drugim. Dopóki pewnej nocy, zapewne z powodu litości Niebios, Harry'emu udało się odczytać umysł śpiącego Voldemorta i znalazł pęknięcie w jego wspomnieniach - ten człowiek ma fatalną słabość.
"Znajdź jego słabość."
To była misja Harry'ego. Wyglądała na wystarczająco prostą, lecz zarazem niemożliwą. Słabość? Jaką słabość? To była osoba? Rzecz? Zaklęcie? Słabość była zbyt mglistym tropem, aby kontynuować.
Po przekopywaniu się przez każdy szczegół wizji Harry'ego, wreszcie odnaleźli punkt wejścia. Rok 1946, dwudzieste urodziny Voldemorta.
Tak więc był plan. Zmieniacz czasu miał wysłać go do roku 1946.
Ale... Zrobił błąd.
Harry Potter zmarszczył brwi i dokładnie rozważył sytuację.
Harry nie był świadom, że od momentu, w którym pojawił się na tej opustoszałej, mugolskiej ulicy - nieuchronnie, niezamierzenie - wyruszył łańcuch przeznaczonych zdarzeń. Los wyznaczył zasady. Rzeczy mogły się zmieniać, ale końcowy rezultat był taki sam. Wszystkim, co Harry mógł zrobić, była walka z prądami przeznaczenia, bezskuteczna szarpanina w nadziei na lepszy wynik.
– Proszę pana... Proszę pana – zawołał słaby głos.
Harry poprawił grzywkę i rozejrzał się za źródłem głosu. Była to potykająca się ciężarna kobieta, z twarzą białą jak śnieg, w który wpadła. Była słaba, chuda jak szkielet, z grubym brzuchem odstającym od jej kości. Nie była w stanie utrzymać jego ciężaru gdy upadła, trzymając się lampy ulicznej, zdesperowanym wzrokiem prosząc o pomoc.
– Proszę pani! – Harry pobiegł w jej stronę. – Co się stało?
Jej położenie nie wyglądało dobrze. Śnieg pod jej stopami szybko zabarwił się alarmująco ciemną pośród bieli krwią.
Harry stał przy niej bezradnie. Nie odważył się jej przenieść. Nie wiedział, co robić.
– Moje dziecko... Moje dziecko – jęknęła. Jej usta były suche, a sama z ledwością mogła odnaleźć w sobie siłę, by mówić. – Zabierz... Zabierz mnie do sierocińca...
– Co? – Harry mógł z ledwością usłyszeć jej mamrotanie, ale nie miał czasu na myślenie. Owinął ją swoim płaszczem i zaniósł do pobliskiej karczmy.
Karczmarz najeżył się widząc ich, zszokowany ilością krwi. Szybko wezwał swoją żonę, która poinstruowała Harry'ego, aby położył kobietę na stole i pobiegła przygotować kilka bandaży, nożyczki i gorącą wodę.
– Nie zasypiaj. Myśl o dziecku. Nie możesz zasnąć dla swojego dziecka – nalegała żona karczmarza.
Kontynuowała nacieranie brzucha kobiety. Jej wypełnione bólem krzyki mimo to stawały się coraz cichsze, jakby cała siła była jej potrzebna do przeżycia. Strasznie drżała.
Po pięciu długich, bolesnych godzinach pomieszczenie wypełniło się zawodzeniem niemowlęcia. Płacz wydawał się natychmiastowo wstrzyknąć życie do ciemnego, wilgotnego pomieszczenia.
Harry uśmiechnął się do dziecka. Nie potrafił wyjaśnić uczucia radości wobec tego dziecka, którego nie znał. Narodziny były taką niezwykłą rzeczą! To katartyczne przeżycie, szczególnie dla mężczyzny, który widział tak wiele wojny i śmierci. Dziecko płakało słabo. W tej chwili wszyscy dzielili matczyną radość i miłość.
Harry zawsze lubił dzieci. Były takimi niewinnymi i radosnymi stworzonkami, przeznaczonymi do cenienia ich i celebrowania. Przeznaczonymi do bycia kochanymi.
– Moje... Dziecko – wyszeptała kobieta. Łzy spływały jej po policzkach.
Żona karczmarza podała jej małe zawiniątko. Popatrzyła ze zmartwieniem na bladą twarz kobiety.
Dziecko, dokładnie tak samo jak wszystkie inne, było zabawnie wyglądającym maleństwem, chudym, różowym, z pomarszczoną skórą i pokrytym mazią. Ale dla jego matki było najpiękniejsze na świecie. Pocałowała je w czoło ze czcią.
– Przepraszam... Że nie mogę się tobą zająć... – dotknęła jego zamknięte powieki swoimi odmrożonymi palcami.
To zdanie zdawało się całkowicie ją wykończyć. Jej oddech stał się mozolny, krótki. Kościste palce Śmierci zacisnęły się wokół jej gardła.
Podarowała mu ostatni uśmiech. Jej suche usta krwawiły z wysiłkiem.
– Będziesz się nazywał Tom Marvolo Riddle.
Gdy tylko usłyszał wyszeptane imię, umysł Harry'ego stał się pusty.
Jaki jest dzisiaj dzień? Oczy Harry'ego przeszukiwało szaleńczo pokój, poszukując czegokolwiek z napisaną datą. Czegokolwiek.
31 grudnia 1926.
Tam była - wydrukowana na ostatniej stronie kalendarza na ścianie. Ta przeklęta data.
Harry wpatrywał się tępo w dziecko, które trzymał w ramionach, testując znajome, a jednak nieprzyzwoite nazwisko na swoim języku.
Tom Riddle... Czy on nie miał urodzić się w sierocińcu?
Harry czuł się, jakby został oświecony. Dziecko w jego ramionach było ciężkie.
Gdyby nie jego ingerencja, Tom Riddle zostałby urodzony w sierocińcu.
Harry Potter lubił dzieci, wszystkie dzieci, wszystkie, z wyjątkiem tego jednego... To, pomyślał, powinno być martwe. Przyszły Czarny Pan, terroryzujący Czarodziejski Świat już tak długi czas, aktualnie spał w jego ramionach. Harry mógł skręcić mu kark tak łatwo, jednym ruchem rąk. Albo Harry mógł go po prostu puścić, pozwolić miękkiemu ciału dziecka uderzyć o bruk, a potem... Może... Dowie się, czy kości Voldemorta łamią się jak każdego innego.
Jeśli zabije teraz Voldemorta, wszystko zostanie naprawione. Wszyscy będą bezpieczni. Nie będzie więcej rozbitych rodzin, nie będzie więcej lamentujących matek, nie będzie więcej sierot... Nie będzie potrzeby szukać żadnej słabości. Jeśli po prostu go puści... Wszystko się skończy.
Torturowany przez wszystkie mroczne myśli w głowie, Harry zamknął oczy.
Puścił.
Ciało dziecka było tak wiotkie i lekkie. Jego lekkość nie mogła się równać z twardym brukiem... Harry był gotowy, przygotowany do zaakceptowania grzechu zamordowania niewinnego dziecka, jeśli oznaczałoby to oszczędzenie tysiąca śmierci, które potem nastąpią.
– PROSZĘ PANA! DZIECKO...
Parze silnych rąk udało się chwycić zawiniątko od razu, gdy tylko wyślizgnęło się z rąk Harry'ego.
To była żona karczmarza. Chwyciła dziecko mocno, patrząc z czułością i zmartwieniem.
– Już, już. Mam cię... – zagruchała, trzymając dziecko jak najcenniejszą rzecz na świecie.
W odrętwieniu, Harry podał jej zawiniątko. Obserwował małe, różowe stworzonko w jej ramionach. Jego umysł był rozdarty.
Tom, jakby natychmiastowo wyczuwając zmianę rąk, zaskoczony obudził się i zakołysał niespokojnie. Gdy Harry odsunął się od nich, dziecko zaczęło płakać. Głośne zawodzenie zdawało się nie do opanowania w tak małym ciele.
– W porządku, skarbie. Nie płacz... – kobieta delikatnie kołysała dziecko, nucąc kołysanki swoim słodkim tonem.
Ale mały Tom był uparty. Zawodził głośniej. Żona karczmarza wyglądała na zdezorientowaną. Starała się kołysać go szybciej, ale to nie działało. Małe dziecko uniosło swoje grube piąstki nad kocyk, jakby opierając się jej dotykowi.
Dziecko wyło ze wszystkich sił. Jego mała, podobna do małpiej twarz stała się fioletowa z wysiłku. Zakasłał, zakrztusił się, zawodził trochę więcej. Jego żałosne małe usta trzepotały na próżno, jakby protestował przeciwko czemuś, czego oni nie byli w stanie zrozumieć.
Harry spojrzał na purpurowe policzki dziecka. Nie był w stanie dostrzec w nim Voldemorta. To było tylko dziecko, nowe na tym świecie, nieskażone przez ambicje i chciwość, czyste jak nowo narodzona sarenka. To było tylko dziecko, które, tak jak wszystkie dzieci, zasługuje na to, by być kochanym.
Lata temu, gdy Harry pokładał się z bólu na podłodze Ministerstwa Magii, przypomniał sobie czerwone oczy Voldemorta. Harry pamiętał każde słowo, które powiedział w stronę tego potwora.
"Nigdy nie zrozumiesz miłości, Tomie Riddle. Nigdy nie ujrzysz przyjaźni. Dlatego ci współczuję."
Harry pamiętał, że coś mignęło na tej bladej, szkieletowej twarzy, na chwilę, tylko na sekundę, zanim wszystkie emocje zostały skonsumowane przez gniew Czarnego Pana. Coś jak stara rana obnażona przed światem, moment słabości i zadumy. W tym czarnym, pustym sercu było coś głęboko pogrzebane...
Czy Tom Riddle stanie się Voldemortem, jeśli zostanie inaczej wychowany?
W końcu był tylko kolejną odrzuconą sierotą.
Niechcianą dokładnie tak, jak Harry.
Harry poczuł gulę rosnącą w gardle. Uniósł ręce w stronę kobiety.
– Tutaj. Pozwól mi go potrzymać.
Kobieta spojrzała na niego z niepewnością. Ale czuła, że kończą jej się nerwy, a dziecko ciągle lamentowało, więc podała mu je.
Coś w Harrym musiało być kojącego dla dziecka. Płacz natychmiast ustał. Mały Tom chwycił rękawy Harry'ego, ziewnął z zadowoleniem, a potem zamknął oczy.
– Jeju! On... On przestał – kobieta spojrzała na nich ze zdumieniem. – Biedactwo... Ma zaledwie dzień, a już nie ma matki...
Harry spojrzał na małe zawiniątko w swoich ramionach. Różowa skóra i gąbczaste palce. Małe piąstki mocno chwyciły się jego rękawów, jakby były czymś cennym, kocem bezpieczeństwa, który przyniósł wielki komfort. Harry poczuł serdeczność rozkwitającą w jego sercu.
Jak mógł czuć tak dużo z powodu tak malutkiej rzeczy? Jak mógł kiedykolwiek pomyśleć o krzywdzeniu tego cennego chłopca? To była straszna pomyłka.
Nigdy więcej.
Jeśli mógł zmienić miejsce narodzin Toma, to dlaczego nie mógłby zmienić więcej? Jeśli była jakaś alternatywa dla mordowania niewinnego dziecka, jakkolwiek trudna nie byłaby to droga, Harry był zdeterminowany, by doprowadzić to do końca.
Harry pocałował policzek dziecka. Jego ciepła skóra łaskocząca przy ustach była tkliwością, która wypaliła mu się we wspomnieniach na zawsze.
– Proszę pani – Harry skinął w stronę wahającej się kobiety. Mógł stwierdzić, że dość przejmowała się Tomem. – Może pani... Może pani go wziąć?
Żona karczmarza zastygła, mrugając nerwowo.
– Ja... Ja?
– Może pani? – Harry przytulił dziecko mocniej, nerwowy w tym samym stopniu.
– Nasza... Nasza rodzina jest raczej biedna. My... My nie będziemy spełniać standardów adopcji – wymruczała nieśmiało. Ze wstydu zwiesiła głowę.
– Ale jesteś chętna? – Przycisnął Harry.
– OCZYWIŚCIE! – Zapiszczała. Jej brązowe oczy błyszczały z absolutną uciechą. Jej twarz mogła z ledwością pomieścić ekscytację.
Dziecko! To było wszystko, czego kiedykolwiek chciała! Miała problemy z zajściem w ciążę, a jej rodzina była zbyt biedna, by zyskać pozwolenie na adopcję. Jednak... Nigdy nie porzuciła marzeń o byciu matką.
Oczywiście, była chętna do wzięcia go... Taki cenny, mały chłopiec.
Jej mały chłopiec.
Harry patrzył, jak łzy radości spływały jej po twarzy. Mocniej chwycił Toma.
– Kobieta taka jak ona będzie wspaniałą matką. Będzie o ciebie dbać.
Harry podał Toma kobiecie. Tom, wiecznie taki mądry chłopiec, zdawał się znakomicie wyczuwać jego odejście i zaczął krzyczeć w proteście.
Harry poklepał miękkie policzki dziecka, a potem skłonił się w kierunku matki i syna.
– Muszę być w drodze, proszę pani.
Tom musiał go usłyszeć. Krzyczał tak głośno, że aż jego głos się załamał.
Harry zapiął płaszcz i zniknął na ulicy. Śnieg zamazał jego kształt, a potem zniknął.
Żałosne zawodzenie dziecka zdawało się śledzić każdy jego krok, rozpraszając się w pustej, pokrytej śniegiem ulicy.
