Jedna kropla miłości jest więcej warta niż ocean dobrych chęci i rozumu.

Blaise Pascal

Ludzie przeważnie nie są źli, po prostu czasem dają się porwać jakiejś idei.

Neil Gaiman i Terry Prachett, „Dobry omen"

1. Atlas zbuntowany

- Mogę się dosiąść? – odziany w nieco sfatygowany, ale szykowny garnitur mężczyzna uśmiechnął się do siedzącego samotnie przy stoliku młodzieńca. Chłopak, wyglądający wciąż na nastolatka, skinął głową ze znudzeniem i odwrócił wzrok, by dalej przyglądać się parom tańczącym na parkiecie w rytm wygrywanej przez orkiestrę muzyki. Trwał Bal Wielkanocny, będący jedną z licznych imprez odbywających się w Rapture, ale jedną z niewielu, na którą zaproszeni byli wszyscy mieszkańcy. Pracownicy naukowi, biznesmeni, jak i zwykli robotnicy mieli rzadką okazję spotkać się na równej stopie i porozmawiać. Przynajmniej taki był pierwotny zamysł – patrząc po stolikach, łatwo było odróżnić dżentelmenów i damy w wykwintnych strojach bogato zdobionych perłami – motywem balu była śnieżna biel – od ubranej dużo skromniej klasy pracującej siedzącej na drugim końcu sali.

- Palisz? – Zapytał dosiadający się.

Chłopak z chęcią przyjął papierosa. Mężczyzna wyjął paczkę zapałek i podpalił obojgu skręta.

- Nie znamy się, a ja znam tu wszystkich – zagaił. Miał dziwny akcent. Właściwie to, co powiedział brzmiało bardziej jak „Nie znomy się, a j' znom tu wszystkich".

- Jestem Jack.

- Jack… ? – odparł nieznajomy, przeciągając głos, jakby oczekiwał od rozmówcy jakiegoś rozwinięcia. Napotykając łagodny, ale stanowczy wzrok chłopca zrozumiał jednak, że więcej informacji nie uzyska. Poprawił kamizelkę garnituru i zmierzwił palcami zaczesane na bok blond włosy.

- Na mi mówią Atlas – „mi" zamiast „mnie" – jestem szefem brygady rybackiej.

Jack uśmiechnął się i uścisnął nowemu znajomemu dłoń. Głęboko zaciągnął się papierosem i z westchnieniem wypuścił dym z płuc. Przyglądał się rozpływającemu się powoli w powietrzu szaremu obłoczkowi, po czym znów zaczął obserwować kręcące się majestatycznie na środku sali pary.

- To prawdziwe fajki z góry – Atlas wskazał na sufit – nie to badziewie, które tutaj śmią nazywać tytuniem. – Jack w odpowiedzi wzruszył ramionami. - Rozmowny jesteś jak trzystuletnie zwłoki, chłopoku.

- Skąd pan jest? – Jack w końcu wyraził jakieś zainteresowanie.

- Dublin. A ty?

- Ja… ja jestem stąd. Z Rapture.

- A, prawda, nie? Teraz wszyscy jesteśmy z Rapture. – Atlas uśmiechnął się z przekąsem, unosząc z zainteresowaniem brew. Ta dziwna niechęć odnośnie podania miejsca zamieszkania zaintrygowała go. Wielonarodowa i wielokulturowa społeczność Raptre wręcz żyła rozprawami o „powierzchni". To zabawne, że ci, którzy mają za cel stworzenie zupełnie nowej, niezależnej cywilizacji tak chętnie sięgają pamięcią do czasów, kiedy zamknięci byli w ramach własnych krajów. Na wyrost byłoby powiedzenie, że wszystkie wspomnienia są miłe – w podwodnym mieście na kopy było ludzi o statusie persona non grata. Pomimo to, nawet z polityką byli na bieżąco.

- Gdzie pracujesz? – Atlas nie zamierzał się tak łatwo poddawać.

- No cóż… - Jack wyraźnie się zmieszał. Bezwiednie położył tlącego się papierosa na postawionym przed nim porcelanowym talerzyku i nerwowo potarł nos.

- Pracuje u mnie. – wtrącił nagle silny, męski głos o wyraźnym nowojorskim akcencie. Za plecami Jacka ukazał się Frank Fontaine, odziany w elegancki, krojony na miarę garnitur. Położył obie dłonie na ramionach chłopca i skinął w stronę Atlasa.

- Pan Fontaine! Miło pana widzi'ć. – Atlas podskoczył jak oparzony i podał rękę biznesmenowi.

- Wzajemnie – Fontaine uśmiechnął się wyuczonym, szarmanckim grymasem, lewą dłoń wciąż trzymając na ramieniu Jacka. Młodzieniec miał minę, jakby po plecach chodziła mu ogromna tarantula. – Widzę, że już poznałeś mój nowy nabytek. Nie znęcaj się nad nim za bardzo, jest tu od niedawna. – Fontaine nieco brutalnie poklepał Jacka po policzku wierzchem dłoni. – A teraz wybaczcie, muszę obskoczyć jeszcze kilka stolików.

Atlas odprowadził biznesmena badawczym wzrokiem. Jack zasępił się. Złapał pawie całkiem wypalonego papierosa i pociągnął zdrowo.

- Fontaine musi cię wysoko cenić, skoro zna cię osobiście. Jesteś jakimś naukowcem w Futuristics?

- Coś w tym stylu. – Jack bąknął wymijająco.

- Tak czy siak, widzę, że stary wujo Fontaine zdążył zajść ci za skórę. Tako wesz jak on… jak ugryzie, to swędzi długo.

Jack parsknął śmiechem, słysząc to porównanie. Atlas uśmiechnął się szeroko.

Reszta wieczoru upłynęła mężczyznom na grze w pokera. Ku zdziwieniu Atlasa, Jack nie znał reguł gry i musiał mu wszystko tłumaczyć od podstaw, a ten uczył się bardzo szybko. Pod koniec balu Jack stał się mistrzem, blefując i stawiając szarady z tą samą, niewzruszoną miną. Oczywiście Atlas uznał to za szczęście nowicjusza, ale wgłębi pamięci zanotował, by przypadkiem nigdy nie grać z chłopakiem na pieniądze. Około pierwszej w nocy orkiestra przestała grać, a wodzirej, ku wtórowi oklasków, zamknął oficjalnie imprezę. Część obecnych ludzi powoli zbierała się do domu, kończąc ostatnie rozmowy i niedopite drinki, więc Atlas i jego małomówny kompan również uznali, że najwyższy czas się stąd zabierać. Chwilę w milczeniu szli jednym z pięknych, podświetlonych pasaży, podziwiając rojące się za grubym szkłem morskie życie, gdy Jack stwierdził, że teraz musi skręcić w prawo i pożegnał się z dystyngowaniem. Ledwie zniknął za rogiem, Atlas obejrzał się za siebie i skinął na mężczyznę, który w bezpiecznej odległości cały czas za nimi podążał. Przysadzisty jegomość o surowej twarzy starego wilka morskiego podszedł do niego zamaszystym krokiem.

- Idź za nim – szepnął Atlas, wskazując kierunek, w którym oddalił się Jack. – Zobacz, gdzie miszko i przyjdź do mi.

- Tajes, szefie. – Marynarz złapał za rondo kapelusza w geście pożegnania i poszedł w wyznaczonym kierunku.

Pół godziny później wchodził do mieszkania Atlasa, znajdującego się na dziesiątym piętrze wieżowca hotelu pracowniczego. Było to dość skromne pomieszczenie, ale urządzone ze smakiem. W niewielkim saloniku, spowitym ciepłym światłem bijącym z lampki naftowej, przy akompaniamencie jazzowej płyty odtwarzanej na gramofonie, rozsiadłszy się na kanapie, Atlas czytał gazetę. Widząc wchodzącego marynarza podniósł wzrok znad lektury i ściągnął usta.

- I jak?

- Mieszka na Osiedlu Neptuna, urządził się, skubany. – marynarz opadł ciężko na fotel naprzeciwko sofy. – Ale to jeszcze nic. – starszy, doświadczony człowiek dramatycznie zawiesił głos, delektując się ciekawością rosnącą w roziskrzonych oczach Atlasa. – Zgadnij z kim rozmawiał, jeszcze przed śluzą na osiedle.

- Nie wim, oświeć mnie, z łaski swojej.

- Szedłem za nim przez atrium – przeciągając opowieść celowo drażnił młodego Irlandczyka – patrzę, a zza rogu wyłania się sama doktor Tenenbaum. Podeszła do niego i zaczęła coś szprechać, trochę to ostro brzmiało, ale po niemiecku to wszystko brzmi, jakby cię mieli zaraz rozstrzelać. Wzięła go pod rękę i razem poszli do Neptuna.

- Fontaine… a tyroz Tenenbaum… - zamyślił się Atlas. – Już nie mówiąc o tym, że jest w Rapture nowy, mimo, że Ryan zamknął port batysfer… Nie wiem, o co chodzi, ale ten chopok na pewno jest wart uwagi. Może nawet uda nam się dzięki niemu dowiedzieć, co się dzieje w laboratoriach?

- Johnny, wiesz, że ludzie Fontaine'a nie puszczają pary. Albo jak puszczają, nie wiedzą nic ciekawego.

- Doskonale o tym wiem, przeca już parę miesięcy błądzimy jak ślepcy w labiryncie. Nic nie gwarantuje, że coś z niego wyciągniemy, ale mam dobrze przeczucie. – Atlas puścił oczko rozmówcy.

- Mam nadzieję. Siedzimy na bombie. Nawet teraz, kiedy wracałem, słyszałem jakieś strzały. Oby twoje przeczucie się nie myliło, bo obudzimy się z ręką w nocniku.