Dwa strzały.

Były dwa strzały.

Wstecz...

Czeka zgięty w pół, opierając się plecami o ścianę kabiny. Nogi spięte i gotowe.

Czeka, energia gotująca się w jego wnętrzu, spojrzenie zawężone, skupione w pełni na pistolecie w dłoniach Sherlocka i jego palcach, gdy zaczął z wolna naciskać spust.

Czeka do momentu, gdy nie ma już żadnej szansy, że Sherlock zmieni zdanie czy zatrzyma się. Strzał staje się nieunikniony.

Wtedy rusza, przemieniając całą energię w nagły wybuch przyspieszenia, które pcha go nad wykafelkowaną podłogą prosto w kierunku ciała Sherlocka. Ramiona rozłożone tak, by móc owinąć je wokół niego, ciało poprzekręcane, by zwiększyć siłę pędu, gdy będą wpadać do basenu. Kula ognia eksploduje nad ich głowami, gdy ciała zanurzają się coraz to głębiej i głębiej w wodę.

Hałas, światło, ciśnienie, brak powietrza, wszystkie doznania przepełniające ale żadne nieporównywalne z horrorem momentu, gdy jego uszy odzyskują kontakt z mózgiem. Milczenie Sherlocka, wspomnienie chwili, gdy jego ciało zaczęło się niekontrolowanie szarpać jak John go odwrócił i przytłaczająca, paraliżująca świadomość faktu, że strzały były dwa.

Dwa strzały, podczas gdy powinien być tylko jeden.


John nagle obudzony, zdrętwiały na szpitalnym krześle. Jego spojrzenie od razu spoczęło na nieruchomej figurze na posłaniu, potem dopiero przeniosło się na odczyty urządzeń poupychanych gdzieś po obu stronach łóżka.

Bez zmian.

Spojrzał w dół na rękę owiniętą wokół jego własnej. Silna, sprawna dłoń, która zwykle poruszała się z taką precyzją. Te długie palce, które wydobywały ze skrzypiec najbardziej kunsztowne nuty i dźwięki teraz tak kruche i nieruchome. Błękitne żyły przebijają się przez bladą, bladą skórę.

Prawie się uśmiechnął na myśl o reakcji Sherlocka, gdyby otworzył teraz oczy i zobaczył Johna trzymającego go za rękę. Brew zapewne uniosłaby się znacząco tworząc tak dobrze znany gest.

Skupił spojrzenie jeszcze bardziej tak, jak gdyby uparte wpatrywanie się w te brwi sprawiło, że Sherlock się poruszy. Jednak nadal nic się nie dzieje. Jego wzrok ogarnia wysoko zarysowane kości policzkowe, długą szczękę, zadziwiająco pełne usta. Najbardziej żywa i pełna energii osoba jaką kiedykolwiek poznał- gdzie ona się podziała?

Drzwi za nim otworzyły się ale John pozostał nieruchomy.

Personel na początku starał się go pozbyć wmawiając,że przecież nie jest rodziną, nie łączą go z Sherlockiem żadne więzy prawne czy krwi ale John trzymał głowę wysoko i uparcie odmawiał ruszenia się gdziekolwiek. Mycroft podjął interwencję zanim pracownicy zdołali cokolwiek zrobić.

Mieli szczęście mieć pacjenta tylko dlatego, że John wkroczył wtedy do akcji, zauważył Mycroft i lekki uśmiech przebiegł wtedy po jego twarzy. To on złapał i przekręcił Sherlocka sprawiając, że kula zamiast trafić w tył jego głowy zaledwie się o nią otarła.

Oczywiście była to kwesta sporna, ale John posiadał na tyle doświadczenia z braćmi Holmes, by nie łudzić się co do tego, kto będzie miał ostatnie słowo w tej dyskusji.

'Bez zmian?' To była Anthea przeprowadzająca poranną kontrolę w imieniu Mycrofta.

John potrząsnął głową.

Nie chciał, by przebywała w pokoju. Sherlock był jej obojętny. Nie obchodziło jej czy w ciele spoczywającym na łóżku wciąż jest jakaś dusza, czy jest ono już może tylko skorupą, pustym i opuszczonym domem. Nie miało to dla niej najmniejszego znaczenia; Sherlock był jedynie przedmiotem jej zadania, nie obchodził jej.

John rozejrzał się. Żadnych bandaży owiniętych wokół jej głowy. Żadnych igieł powbijanych w dłonie. Żadnego urządzenia podtrzymującego oddech.

Z otwartymi oczami, świadom, czujny, rozbudzony... Nie był w stanie tak długo na nią patrzeć. Czemu to musiał być Sherlock? Czemu to jego ciało musiało leżeć na tym łóżku? Tylu ludzi i żaden z nich tak żywy, żaden tak wyjątkowy... Żaden tak ważny.

Jako lekarz John był świadom, że nie można tak myśleć, oczywiście, wiedział to. Mieć pretensje do wszystkich za to, że chodzą i mówią podczas, gdy Sherlock nie może, było po prostu złe.

Choć lepiej, by był to ktokolwiek inny. Lepiej żeby była to Anthea, lepiej żeby był to on sam czy ktokolwiek inny, kto nie byłby Sherlockiem Holmesem- człowiekiem, który pozostawił po sobie w świecie tak ogromną wyrwę.

Gdy następnym razem John przypomniał sobie, by się odwrócić Anthei już nie było.


Minęło sześć dni i siedem nocy od czasu eksplozji.

Pierwsza noc pełna paniki i przerażenia; rozmazane wspomnienie ruchu i koloru.

Podróż w karetce, krew, krzyki, gorączkowe, ożywione gesty wokoło i całkowity bezruch pośrodku tego wszystkiego. Brak odpowiedzi Sherlocka, brak jakiejkolwiek reakcji. Wciąż żywy ale w pewnym sensie tak nieobecny.

Ludzie szturchający Johna, świecący po oczach. 'Szok' -brzmiała diagnoza. 'Jesteś w szoku".

Siedzący tyłem do ściany, gapiący się na nieprzytomnego mężczyznę obok. Bezsilny.

Szpital. Sherlock szybko zabrany na blok operacyjny aby zmniejszyć ciśnienie wewnątrzczaszkowe i naprawić szkody wywołane pociskiem, którego droga przebiegała poprzez tył czaszki. W końcu silna, pełna desperacji nadzieja, że przeżyje.

Siedzi w poczekalni; dłonie teraz drżą niekontrolowanie, ludzie coś mówią ale wszystko zlewa się w jeden, nic nie znaczący hałas. W kółko powtarzanie w głowie słowa: tylko przeżyj tę operację, Sherlock, tylko nie umieraj... Raz i dwa, raz i dwa, pewna pani miała psa... Tylko nie umieraj Sherlock, tylko nie umieraj... Trzy i cztery, trzy i cztery, pies ten dziwne miał maniery... Tak wkoło i wkoło aż pomyślał, że zaraz zwariuje.

Pierwszy dzień pozostawiony sam sobie, zagubiony.

Dzień pełen niedopitej kawy i pytań od policji, które i tak nic nie znaczyły. Czemu oni tego nie rozumieją? Czemu nie wiedzą, co naprawdę się teraz liczy?

Dzień czekania aż Sherlock się obudzi.

Obudzi i odpowie na wszystkie pytania; zażąda, żeby go natychmiast wypuszczono- czy są świadomi, że ma do przeprowadzenia kilka eksperymentów z którymi absolutnie nie może zwlekać?

Długi dzień, niekończący się dzień, który mijał z wolna, gdy Sherlock wciąż się nie budził. Nie wyskoczył z łóżka, by pobiec za Moriarty'm, nie krzyczał na Johna przeklinając, że jest taki nudny i przewidywalny i jest idiotą i nadal... nadal się nie budził.

Cisza tej nocy. Odgłos z monitorów i syk wentylatora stapiający się z dźwiękami ulicy.

Cisza.

'Czasami nie odzywam się całymi dniami', ostrzegał go Sherlock. 'Czy będzie Ci to przeszkadzać?'

John w zasadzie nie zareagował na to pytanie, choć gdyby miał, to powiedziałby 'nie'.

Dręczyło go to teraz. Odpowiedź już nigdy nie brzmiałaby tak samo.

Drugi dzień przyniósł więcej szczegółów. Po raz pierwszy John żałował, że jest lekarzem, że rozumie istotę skali Glasgow, że jest zaznajomiony z prognozami dla traumatycznego urazu mózgu i jak dramatycznie spadły szanse na wybudzenie, gdy Sherlock przekroczył magiczną granicę 24 godzin.

Mycroft tam był. Rozmawiał z lekarzami, żądał informacji, których wiedział, że nie może otrzymać.

Brak wystarczającej mocy czy zdolności, by wytłumaczyć zagadki ludzkiego mózgu. Nie było żadnej możliwości, by dowiedzieć się czy i kiedy Sherlock się obudzi oraz w jakim będzie wtedy stanie.

Specjaliści rozmawiali z Mycroftem. John mógł usłyszeć jak wspominali coś o możliwych problemach z pamięcią, mową, wzrokiem czy równowagą. Istnieją duże szanse, że Sherlock będzie cierpieć z powodu wahań nastroju a jego osobowość zostanie całkowicie zmieniona. Największe problemy mogą się jednak pojawić ze zdolnościami kognitywistycznymi- uwagą, koncentracją, możliwością przetwarzania czy analizowania informacji. To wszystko, co Sherlock cenił w sobie najbardziej, może po prostu zniknąć.

Wiedziałby? John się zastanawiał. Gdyby obudził się zupełnie innym człowiekiem, zwykłym, przeciętnym, takim sam jak wszyscy inny na około. Czy wiedziałby co stracił?

Czasami ludzie budzą się i nie są w stanie porównać swojego teraźniejszego zachowania ze zdolnościami jakie posiadali zanim zapadli w śpiączkę. Nie dostrzegają zmiany jaka w nich zaszła. Tak byłoby lepiej, pomyślał John. Dla Sherlocka tak byłoby lepiej. Kiedy się obudzi, będzie mógł się sam przekonać. Kiedy się obudzi.

Mijają dni zlewające się z nocami, pełne obserwowania i wyczekiwania powrotu Sherlocka.

Ludzie przychodzili i odchodzili, gdy John niezmiennie trwał na swoim miejscu, prawie tak nieruchomy, jak swój przyjaciel do którego wciąż mówił. Opowiadał mu o sprawach, które prowadzili, ludziach, których poznali, nawet o cholernym układzie słonecznym. Zostawiał go tylko wtedy, gdy było to całkowicie konieczne. Wtedy zastępował go Mycroft, gdy on szedł wziąć prysznic, zjeść, zrobić to wszystko, co wydawało się absolutnym minimum utrzymania funkcjonalności organizmu.

Mycroft mówił i dla niego John starał się zrobić wyjątek. Dla brata Sherlocka starał się skoncentrować na słowach, myślał, co mógłby odpowiedzieć; przebijając się przez mgłę zaprzeczenia mówiącą 'zostaniesz obudzony przez dźwięk skrzypiec o czwartej rano', mówiącej, że to tylko zły sen, najgorszy koszmar jaki kiedykolwiek śniłeś, potworna sprawa, bez dyskusji, ale na pewno, na pewno nie rzeczywistość.

Mycroft poddał się po chwili. Patrząc na Johna z sympatią w oczach pomyślał, że to przecież jego brat leży na tym łóżku, najbliższy członek jego rodziny, który może już nigdy nie odzyskać pełnej sprawności. Mimo to uśmiechnął się lekko i poklepał Johna po ramieniu.

Czytał raporty, powiedział, widział oświadczenie napisane przez Johna, który ledwo pamiętał,że je spisywał, przesłuchiwał snajpera odpowiedzialnego za strzały. Wiedział czego dokonał Moriarty i co próbował uczynić John, jak bardzo był gotowy się poświęcić, by uratować jego brata. Wiedział. Wiedział to wszystko.

Sześć dni i siedem nocy. Jeszcze jeden dzień zanim John zdecydowałby się wrócić do domu. Wrócić do domu i zaakceptować fakt, że to co miał przed sobą było już tylko tym co widział, ot, zwykłym ciałem. Niczym ponad to. Na zawsze i już nigdy więcej Sherlockiem.

Dał sobie siedem dni. Siedem dni by mieć nadzieję i modlić się do Boga, który wiedział i tak go nie słucha. Nie był pewien czy w ogóle w niego wierzy ale modlił się.

Po tygodniu szansa na przebudzenie spadała z dziesięciu procent do trzech. Dziesięć procent było w porządku. Dziesięć procent nie pozostawiało wątpliwości. Możesz mieć nadzieję z dziesięcioma procentami, możesz mieć nadzieję i nadal wierzyć,że Sherlock otworzy oczy.

Otworzy oczy i zobaczy siedzącego tu Johna, trzymającego go za rękę mimo świadomości, że Sherlock, by to znienawidził i oburzył się mając pretensje o uczucia i gesty Johna ociekające sentymentem.

Odepchnął by jego rękę i obdarzył najbardziej wyniosłym ze spojrzeń tak szybko, jak tylko otworzyłby oczy. Otworzył oczy i zobaczył Johna, czekającego. Czekającego, by odzyskać swój świat.


Ciemność. Ból. Nieład. Unosi się bezwładnie w próżni. Chaotyczne wspomnienia a może tylko wizje? Obrazy jak błyskawice w jego umyśle. Ślady hałasu, świateł, ramion zamykających się na jego ciele. Pustka, która zbliża się, by jeszcze raz go pochłonąć. Mrok.

Czyjaś obecność. Głos. Słowa pozbawione jakiegokolwiek sensu. Dźwięki bez znaczenia ale jednak w pewien sposób znajome. Brzmiące ciepło, bezpiecznie, brzmiące jak dom. Nagle blakną i zanikają.

Dotyk. Coś go dotyka. Ktoś. Jedna dłoń cieplejsza od drugiej. Dysproporcja. Co to jest? Kto go dotyka? Kto do niego wyciąga rękę?


John gapi się, spojrzenie skierowane w dół, ku dłoni, którą trzyma. Usta ma rozchylone, oczy szeroko otwarte.

Wyobraził to sobie? Jego modlitwy uczyniły cud czy to jego wyczekiwanie wywołuje iluzję?

Nie, jest prawie pewien. Dłoń Sherlocka się poruszyła.

Czeka, niepewny, przerażony; nadzieja jest przecież bardzo niebezpiecznym narzędziem.

Nic nie wydarzyło się przez kolejne godziny, gdy nagle palce Sherlocka ewidentnie się zacisnęły. John spojrzał na drugą dłoń- ta też się porusza.

Sięgnął po przycisk, naciskając go tak mocno, że za chwile sprowadzi to do pokoju cały personel, który przekaże informację dalej, powiadamiając tym samym Mycrofta, że jego brat się budzi. Naciska i stara się utrzymać na wodzy nadzieję; przypomina sam sobie, że przecież nagłe przejście do poziomu II nie gwarantuje dalszego postępu i poziomu VII, że Sherlock może zatrzymać się na jakimkolwiek miejscu na skali i pozostać w nim na miesiące a może nawet lata.

Do wieczora Sherlock odpowiada na coraz więcej bodźców, rusza się na łóżku, pociąga za bandaże i porusza konwulsyjnie pod wpływem dotyku. Jest odłączony od aparatury, oddycha sam i mówi. Słowa przypadkowe, pozbawione sensu. Oczy otwarte ale nie skierowane na nikogo; spojrzenie błądzące, nieskupione.

'Zdezorientowany ale wybudzony'-powiedział lekarz do Mycrofta. 'Poziom IV w skali Rancho. To wspaniale!' Mężczyzna wydaje się być uradowany.

John pozwala nadziei w sercu trochę urosnąć, przemycić się w kolejne jego zakamarki. Ostrożny, nieśmiały optymizm, wciąż pełen strachu ale jednak nadal rosnący w siłę.

'Poziom III to punkt graniczny'-ciągnie lekarz-' jeśli do niego dotrze, to możemy liczyć na dalszy postęp'.

Mycroft szepcze coś, John słyszy dezaprobujące cmoknięcie doktora. 'Nie, nie. Obawiam się, że takie rzeczy dzieją się tylko na filmach. Ludzie nie wybudzają się ze śpiączki od tak sobie. Mózg nie jest jak przycisk włączający i wyłączający światło. Potrzeba czasu, by znów zaczął normalnie funkcjonować'.

Więcej szeptów, John wycisza je koncentrując się na nieruchomym ciele jego najlepszego przyjaciela. Chłonie każdy ruch wykonywany przez najważniejszą osobę w jego życiu, która chodź teraz nie jest nawet w stanie go rozpoznać czy zdać sobie sprawy z jego obecności, to jest już na drodze, która prowadzi do domu.

Tej nocy po raz pierwszy od tygodni spał we własnym łóżku. Szczerze mówiąc, było to łóżko dla szpitalnych gości i John w zasadzie nawet nie opuścił budynku szpitala. Mycroft towarzyszył bratu tej nocy. Poza tym John nie ufał sam sobie, nie był pewien czy bezwiednie nie chwyci dłoni Sherlocka, jak miał to w zwyczaju robić ostatnimi czasy. Nie chciał wzbudzać w Sherlocku nagłego rozbudzenia; było częstym dla pacjentów po urazie mózgu, że nie lubili być dotykani a sam dotyk często odbierali nawet jako ból.

Było za wcześnie, by osądzić na ile wybudzona osoba będzie tym samym Sherlockiem, którego znali. Oczywiście dokonywał szybkiego postępu- naturalnie, taki właśnie był Sherlock. Uśmiech prawie przemknął po ustach Johna, gdy usypiał przemęczony nieustającym wyczekiwaniem. Tej nocy po raz pierwszy od dawna nie śnił o wybuchu czy strzałach ale o oczach Sherlocka, które swoim spojrzeniem zdawały się wdzierać do wnętrza najgłębiej skrywanych sekretów. Musisz uważać na to spojrzenie, było jego ostatnią myślą gdy zapadał w sen. Musisz przypomnieć sobie o tym ostrzeżeniu rano, bo inaczej Sherlock to zobaczy... Inaczej się domyśli... John już spał.


Sherlock obudził się następnego poranka, świadomy tego kim jest. Słyszał dźwięki wydawane przez urządzenia a pokoju, szeleszczenie spodni, gdy obok niego na krześle ktoś zakładał nogę na nogę. Czuł igłę wbitą w jego ramię i ogromny, wszechogarniający ból głowy. Szpital, więc. Otworzył oczy, noc.

Więcej poruszenia, potem głos. Mycroft- ale mówił jakieś bzdury- bez zmian więc. Sherlock uśmiechnął się do siebie.

Usłyszał lekarza, kroki. Czy ktoś w końcu włączy światło?

Ktoś się zbliża, krok dobrze mu znany i brzmiący jak dom. 'John?'

Głos Johna odpowiada z jego lewej strony ale słowa brzmią źle. Sherlock przekręca głowę.

John nie włóczyłby się tu raczej po ciemku. Może ma więc zabandażowane oczy? Podnosi rękę by sprawdzić. Są bandaże ale twarz jest odkryta.

Sherlock wyciąga dłoń, która od razu zostaje pochwycona przez znajomy uścisk.

'John, czemu cię nie widzę?'