Nozomi
- Jak to nie mogę?!
- Uspokój się, Tom, chciałem tylko powiedzieć, że...
- Wszyscy mogą, więc dlaczego ja nie?!
- Po prostu pomyślałem, że...
- Dyrektor pierwszy raz od czterech lat pozwolił na wyjście do Hogsmead, więc dlaczego nie mogę iść?!
- Dość! Profesorze, proszę wyjść – pani Pollingtonious, pielęgniarka imponującego wzrostu - potęgowego jeszcze przez wysoki biały czepek - zwróciła się ostro do Horacego Slughorna i pokazała mu wymownie drzwi.
- Ale Hattie... - młody nauczyciel chciał jakoś udobruchać koleżankę z pracy, unosząc ręce w obronnym geście. Bezskutecznie. W swoich staraniach przypominał małego pająka, próbującego oprzeć się prądowi porywającej go rzeki.
- Chyba wyraziłam się wystarczająco jasno? - zapytała pielęgniarka groźnym tonem, palcem nadal wskazując masywne drzwi skrzydła szpitalnego. - Żadnych odwiedzin. Nie chcę mieć na karku epidemii. I żadnego wychodzenia z łóżka, panie Riddle – dodała, widząc, że jej jedyny pacjent próbuje się podnieść. - Kocia ospa to nie żarty. I proszę łaskawie nie jęczeć, jeszcze pan nie umiera – stwierdziła z niezadowoleniem, po czym drzwi zamknęły się za nią i Slughornem z trzaskiem.
Tom Riddle spojrzał w sufit. Że też musiał zachorować akurat w ten weekend... Dippet zabraniał wycieczek do Hogsmead przez całą jego szkolną karierę z powodu wojny, a teraz, kiedy nareszcie – zapewne po namowach Dumbledore'a – zgodził się na weekend w magicznej wiosce, musiał być uziemiony. Nigdy nie miał jeszcze okazji zobaczyć Sklepu Zonka ani pubu Pod Trzema Miotłami. Nie żeby uważał je za szczególnie interesujące, ale Hogsmeade było jedyną wioską w Wielkiej Brytanii zamieszkaną tylko przez czarodziejów, czyż nie? To chyba jasne, że chciałby odwiedzić takie miejsce.
Jednak zamiast iść przez przykrytą śniegiem drogę, leżał bezczynnie w skrzydle szpitalnym zmożony chorobą. Kocia ospa! Kto to w ogóle wymyślił? Jeśli to ten głupi kot Blacka go zaraził, to już wkrótce się z nim rozliczy. I czy mógłby od tego umrzeć? Cóż, on nie miał zamiaru umierać, nie ostatecznie, ale czy naprawdę czarodzieje umierali z powodu ospy?
Biały sufit nie znał odpowiedzi na to pytanie. A być może znał, tylko nie chciał – jak to zwykle sufity – podzielić się swoją wiedzą? Czy uczniowie Szkoły Magii i Czarodziejstwa umierali kiedyś z powodu epidemii? Nie wydawało mu się, żeby w Historii Hogwartu wspomniano o czymś takim. Wiedział, że od czasu do czasu wśród czarodziejów pojawiały się dziwne i nieuleczalne choroby, ale nic takiego nie miało z pewnością miejsca w ostatnim stuleciu.
Westchnął. Tak okropnie się nudził, a jego drodzy koledzy nie pomyśleli, żeby przynieść mu jakąś książkę. Nie pogardziłby podręcznikiem do transmutacji, choć znał go praktycznie na pamięć. Ba, przeczytałby nawet jedną z tych idiotycznych powieści detektywistycznych, które uwielbiał Malfoy. Na ich okładkach czarodzieje w ciemnych szatach czaili się w zaułkach na niewinnych przechodniów, a Nieustraszony Auror Plump, główny bohater, zawsze w porę potrafił ich powstrzymać przed atakiem.
Za oknem śnieg sypał coraz mocniej. Białe płatki wydawały się ciężkie i lepkie, jakby chciały okleić całą szkołę i zimną powłoką oddzielić ją od świata zewnętrznego. Czasami też się tak czuł, leżąc w pogrążonym w mroku dormitorium, kiedy wszyscy już spali, a on nie mógł zaznać spokoju. Patrzył wtedy w mętną wodę jeziora i miał wrażenie, że – choć jest za osłanianą magią szybą – próbuje na niego naprzeć i pozbawić tchu. Inni Ślizgoni uwielbiali podwodną sypialnię, ale on nie mógł się pozbyć nieprzyjemnego wrażenie uwięzienia, zamknięcia w klatce, z której jedyną ucieczką była mroczna toń. Może dręczyło go to tak bardzo z powodu wszystkich grzechów, które popełnił? Być może nie miał już nigdy zaznać spokojnego snu, odpowiedniego raczej dla niewinnych i prawych, a nie podstępnych i tych o wielu twarzach. Uparcie doszukiwał się w ludziach fałszu i zdrady, jednak to on sam był ich pełny...
Usłyszał trzask. Przez chwilę pomyślał zupełnie nielogicznie, że to woda w końcu zaczęła tłuc szyby i za moment poczuje lepki ciężar w płucach, jednak przypomniał sobie, że leży przecież w łóżku w skrzydle szpitalnym, a nie sypialni Ślizgonów. Nie mylił się za to co do źródła dźwięku - kiedy trzask się powtórzył, zrozumiał, że to jakaś sowa zajadle dziobie w szybę, ponaglając go do wpuszczenia jej do środka.
Ignorując zakaz pielęgniarki – chyba mógł pokonać dystans dzielący go od okno bez narażania zdrowia? - wyskoczył z łózka i w kilku szybkich krokach znalazł się przy parapecie. Zimny powiew wniósł do skrzydła szpitalnego odrobinę śniegu, a Tom rozpoznał sowę – należała do Oriona Blacka, którego młodszy kuzyn był właścicielem czarnego kota roznoszącego zarazę.
Zdziwił się. Czy nie widział Oriona zaledwie kilka godzin wcześniej? Ślizgoni przyszli się z nim pożegnać przed wyprawą do Hogsmeade, obiecując nie bawić się za dobrze, a teraz Orion postanowił przysłać mu paczkę?
Sowa wyleciała przez nadal otwarte okno, kiedy tylko odwiązał przesyłkę – małe, niestarannie owinięte pergaminem pudełko. Kilka słów skreślonych przez Blacka w pośpiechu wyjaśniało niewiele: Dla Alpharda. Na później.
Jeśli paczka była dla Alpharda Blacka, dlaczego trafiła do niego? Czy sowa się pomyliła? Jeszcze nigdy nie spotkał się z czymś takim...
Spojrzał na pudełko z wahaniem. Czy jeśli je otworzy, będzie to dziwnie wyglądało? Zawsze może powiedzieć, że nie zauważył notatki Oriona i myślał, że to dla niego, prawda? Moment, przecież miał ze sobą różdżkę. Mógł zwyczajnie zapakować przesyłkę ponownie, a później oddać ją któremuś z Blacków, zrzucając winę na sowę.
Oczywiście nie powinien otwierać nie swoich przesyłek, ale tak bardzo się nudził... Poza tym, co złego mogło się stać? Chyba nic groźniejszego niż kocia ospa nie mogło stanąć mu na drodze?
Bez dłuższych rozważań podniósł wieko starego pudełka. W środku, na noszącym wyraźne ślady użytkowania zamszu, leżał złoty wisiorek z klepsydrą. Co to mogło być? Zapewne jakaś ozdoba. A może kolejna magiczna zabawka ze sklepu Zonka? Uczniowie uwielbiali te wszystkie sztuczne różdżki i samopiszącego pióra, więc może złoty łańcuszek też miał jakieś rozrywkowe przeznaczenie.
Właściwie nie był pewien, dlaczego założył go na szyję. Przecież przesyłka nie była adresowana do niego, a jeśli klepsydra rzeczywiście była kolejnym magicznym psikusem, coś mogło mu się stać. Aż za dobrze pamiętał Chusty-Justy, bardzo popularne, kiedy był w piątej klasie – pozornie nie różniły się niczym od zwykłych apaszek, ale kiedy tylko ich właściciel zaczynał oszukiwać czy kłamać, zaczynały zaciskać się na szyi. Oczywiście z założenia miały być tylko niegroźną zabawką, ale gdy w czasie gry w kości jeden z Gryfonów prawie się udusił, bo chusta tak bardzo chciała mu udowodnić, że nie gra fair, dyrektor dopisał je na coraz dłuższą listę przedmiotów zakazanych. Czy Black kupiły kuzynowi coś równie niebezpiecznego? Nie mógł tego wykluczyć.
Spojrzał jeszcze raz na klepsydrę – ozdobny napis głosił: Znaczę godziny, każdą z nich, a jednak słońce ucieka mi. Mój sens i koszt nielicznym znane, twym czynem będą odmierzane. Nie miał pojęcia, co to może oznaczać. Może prezent dla Alpharda był jakimś dziwnym zegarkiem? Nie wyglądał strasznie, raczej fascynująco.
Od niechcenia, prawie nieświadomie obrócił klepsydrę kilka razy. Jak długo jeszcze będzie musiał siedzieć bezczynnie w skrzydle szpitalnym? Zdążyłby napisać całe wypracowanie na historię magii, gdyby tylko miał pergamin i pióro...
- Kim jesteś? - jakiś zdziwiony głos wyrwał go nagle z próżnych rozważań.
Rozejrzał się zdezorientowany. Wydawało mu się, że był w szpitalu zupełnie sam.
A jednak kiedy odwrócił się od okna, zobaczył że na łóżku, w którym sam leżał zaledwie dziesięć minut wcześniej, siedzi jakiś nieznany mu chłopak. Choć być może nie był nieznany? Wydawało mu się, że gdzieś już widział oczy ukryte za okularami, a niesamowita blizna na czole tylko pogłębiła to wrażenie. Jednak zanim zdążył zadać jakiekolwiek pytanie, chłopak zerwał się, wyciągając przed siebie różdżkę.
- Co ty tu robisz?! - krzyknął, a Tom mógłby się założyć, że słyszy w jego głosie coś pomiędzy szokiem i strachem, choć nie wiedział, jaka może być przyczyna takiego zachowania. Nie miał pojęcia, dlaczego ktokolwiek, a tym bardziej ten znany-nieznany uczeń miałby celować w niego różdżką. - Nie ruszaj się! - dodał chłopak, kiedy tylko spróbował zrobić krok w jego kierunku, starając się zrozumieć, o co chodzi w tej sytuacji.
I wtedy to poczuł. Jakiś dziwny napór na własną głowę, jakby znalazł się w dźwiękoszczelnym pokoju. Tylko że nie był w nim sam – ten chudzielec też tam był i mógłby się założyć o galeona, którego nie miał, że słyszy jego myśli. Oczywiście czytał o legilimencji, nawet próbował jej na niektórych Ślizgonach - jak dotąd udawało mu się z tymi młodszymi, w dodatku zazwyczaj musiał patrzeć im w oczy, co znacznie utrudniało zachowanie dyskrecji. Poza tym słyszał tylko urywki zdań, jakieś oderwane od siebie słowa pozbawione sensu, widział obrazy pojawiające się znikąd, często zupełnie niezrozumiałe. Tym razem było inaczej – słyszał dokładnie, co chłopak myśli, widział przed oczyma obrazy, których nie miał prawa znać, wydawało mu się nawet, że czuje to samo, co nieznajomy.
Wstrząsnął nim dreszcz. Dlaczego ten chłopak patrzył na niego z taką nienawiścią? Chociaż wydawał się znajomy, nigdy się nie spotkali, miał pewność. Był trochę jak sny, które nawiedzały go w krótkich godzinach spoczynku przed świtem – nierealny, a jednak bliski jawie, na granicy między tym, co rzeczywiste i tym, co wymyślone. Co zrobił, by zasłużyć na takie powitanie? Nie twierdził, że był chodzącą niewinnością, wręcz przeciwnie – był świadomy każdego swojego grzechu, bo wszystkie popełnił z premedytacją. Jego ojciec, dziadkowie, płacząca dziewczyna w łazience, dzieci z sierocińca, które bały się go tak bardzo, że nawet po tylu latach go unikały, kiedy wracał na letnie wakacje do Londynu... Czy żałował? Nie. I nie wydawało mu się, żeby kiedykolwiek mógł żałować. W jego naturze nie było miejsca na żal, a więc i szansy na odkupienie. Może Krukonka zginęła niepotrzebnie, prawie zamknęli szkołę przez zabawy z bazyliszkiem... Poza tym, czy naprawdę tak bardzo chciał się pozbyć uczniów mugolskiego pochodzenia? Był dziedzicem Slytherina, więc teoretycznie powinno mu na tym zależeć, ale kiedy dłużej się nad tym zastanawiał, nie potrafił powiedzieć, czy rzeczywiście czystość krwi był jego celem. Przecież sam przez tak wiele lat nawet nie wiedział, że jest czarodziejem... A jednak czuł satysfakcję, kiedy wszyscy drżeli ze strachu przed dziedzicem. Widział ich lęk, kiedy w zbitych grupach przemykali korytarzami i ufność, z jaką mimo to się do niego zwracali, nie mając pojęcia o prawdzie. Wszystkie te straszne rzeczy, które ciągle go nawiedzały, były tylko jego własnością. Obrazy z przeszłości, której nie mógł zmienić i przyszłości, która wydawała się pozbawiona nadziei, mimo wszystkich jego starań... Nie mógł przecież pozwolić, by ktokolwiek to zobaczył. Dlatego właśnie w pierwszej kolejności opanował oklumencję i do tej pory był pewien, że jest w niej całkiem dobry.
- Czy my się znamy? - zapytał w końcu, prawie nieświadomie podnosząc ręce, kiedy przypomniał sobie ze złością, że zostawił własną różdżkę na stoliku nocnym. Dlaczego już tam nie leżała? - Nie przywykłem do ludzi grożących mi bez powodu.
- Bez powodu? - parsknął chłopak, jakby Tom powiedział coś bardzo zabawnego. Po chwili spojrzenie nieznajomego straciło część wrogości, chociaż nadal wyglądał trochę jak dzikie zwierzę gotowe do niespodziewanego ataku. - Naprawdę nie wiesz, kim jestem?
- Czy to coś dziwnego? - odpowiedział pytaniem Ślizgon, coraz mniej rozumiejąc z całej tej sytuacji. - Wydaje mi się, że dużo bardziej niecodzienne jest celowanie do przypadkowych ludzi, Panie Powszechnie Znany.
Wydawało mu się, czy chłopak znowu prawie się roześmiał? Zupełnie jakby śmianie się było czymś niestosownym i musiał się powstrzymywać za wszelką cenę. Tylko dlaczego? Widział w życiu wielu ekscentryków, ale okularnik naprawdę należał do czołówki.
W końcu chłopak opuścił różdżkę. Co prawda nadal stał dość daleko, ale wykonał coś w rodzaju niezdarnego gestu zaproszenia, wskazując jedno z krzeseł.
- Czy my się znamy? - zapytał ponownie Tom, siadając przy swoim łóżku. Nadal nie mógł nigdzie dostrzec porzuconej różdżki.
Nieznajomy zwlekał chwilę z odpowiedzią, po czym stwierdził wymijająco:
- A jak myślisz?
Czy to była jakaś gra?
- Jestem jednocześnie pewien, że cię znam i że nigdy się nie spotkaliśmy – odparł równie nieściśle.
- Coś w tym jest... - zamyślił się niespodziewanie chłopak, mówiąc bardziej do siebie niż do kogokolwiek innego. - Cóż, teoretycznie kiedyś się spotkaliśmy, ale chyba nie możesz tego pamiętać... Jesteś z innego czasu, prawda?
- Z innego... czasu? - zdziwił się Tom. Co ten dzieciak miał na myśli? Przecież nie ruszył się nawet ze skrzydła szpitalnego. I niby jak miałby się przenieść w czasie?
Moment, co właściwie było napisane na złotej zabawce Alpharda? … a jednak słońce ucieka mi. Czy to złote cacko przeniosło go w czasie do jakiegoś innego Hogwartu? Jak to w ogóle możliwe? Czytał kiedyś o zmieniaczach czasu, ale podobno były tak rzadkie i niebezpieczne, że Ministerstwo Magii przejęło większość z prywatnych zbiorów... Czy jakimś zrządzeniem losu jeden z ocalałych zmieniaczy trafił w jego ręce razem z popołudniową pocztą?
- Który to rok? - zapytał nerwowo, starając się opanować drżenie rąk. Czy to możliwe, że trafił do przeszłości? Może mógłby jakoś odmienić los, choć trochę? Może mógłby uratować matkę? Albo samego siebie? Miał wrażenie, że kręci mu się w głowie od natłoku myśli i traci grunt pod nogami, tak nieprawdopodobne było to wszystko.
- Tysiąc dziewięćset dziewięćdziesiąty siódmy – odpowiedział chłopak, chyba zdziwiony nerwową reakcją niezapowiedzianego gościa.
Był... w przyszłości? Poczuł, że bezsilnie opada na krzesło, z którego przed momentem się poderwał. Czy naprawdę liczył na to, że choć raz los będzie po jego stronie? Życie wystarczająco wiele razy udowodniło mu przecież, że jest przeklęty. Wiedział to od momentu, kiedy usłyszał szepty opiekunek w sierocińcu, z przejęciem opowiadające tragiczną historię Meropy Gaunt i jej śmierci w obskurnym domu w Londynie. Choć przez lata nie miał pojęcia o istnieniu magii, podświadomie czuł, że ciąży na nim jakaś klątwa, potężna i niemożliwa do zdjęcia, tocząca go jak pasożyt.
Dlaczego choć raz nie mógł dostać drugiej szansy? Tak, dobrze wiedział, że nie istnieje coś takiego jak druga szansa. Być może wierzyli w nią poeci i księża, ale dla ludzi takich jak on nie istniała.
Morderca. Ojcobójca. Zdrajca. Tym właśnie był. Nie miał szansy na odkupienie, ani w tym, ani w żadnym innym czasie.
- Czy ty... płaczesz? - Ten chłopak, o którym zdążył już zapomnieć, dziwnie znajomy świadek słabości, patrzył na niego z niedowierzaniem. I może z cieniem... nadziei?
- Nie wiem, o co ci chodzi – odpowiedział sucho, starając się brzmieć przekonująco. Przybrał najbardziej oficjalną minę prefekta naczelnego, wzorowego ucznia i ulubieńca całej szkoły, rękawem starając się jak najbardziej naturalnie wytrzeć twarz. Nie mógł sobie pozwolić na śmieszność, na uczucia, których nikt nie mógł zrozumieć, a które i tak nic nie zmieniały.
- Nie, czekaj – chłopak wyciągnął dłoń i przytrzymał rękaw jego szaty; przez krótką chwilę ich spojrzenia się spotkały. Mógłby przysiąc, że widzi w zielonych oczach coś na kształt zapowiedzi, trochę szalonej, niemożliwej do spełnienia, a mimo to silnej. - Nadzieja istnieje, Tom.
- Skąd wiesz, jak... mam na imię? – chciał zapytać, jednak druga połowa pytania utonęła w próżni, z której wydobył się inny, znany mu dobrze głos:
- Tom, z kim rozmawiasz?
- Panie Riddle, proszę wracać do łózka!
Rozejrzał się ze zdziwieniem. Znów stał przy oknie, za którym zamieć przybierała na sile; jezioro wydawało się równie odległe, jak scena, w której jeszcze przed chwilą brał udział. Co się właściwie stało?
Prawie bez oporu dał się zaciągnąć pani Pollingtonious z powrotem do łóżka, przyjął też dymiący eliksir pachnący różami i pieprzem, a kiedy po pierwszym łyku prawie się udławił i któryś ze Ślizgonów uderzył go nieco za mocno między łopatki, po czym wszyscy, łącznie z nim samym, zaczęli się beztrosko – i trochę głupio – śmiać, poczuł, chyba po raz pierwszy w życiu, że czuje się dobrze. Zwyczajnie dobrze. Ci ludzie... czy rzeczywiście byli mu życzliwi? Czy na próżno przez te wszystkie lata szukał wśród nich zdrajców i prześmiewców?
Podniósł wzrok i zobaczył przed sobą Alpharda Blacka, młodszego o dwa lata i zawsze trochę nieobecnego. Tuż za nim stał jego straszy brat Cygnus – od sześciu lat spali w tym samym dormitorium, ale czy mógł powiedzieć, że go zna? Po drugiej stronie łóżka Abraxas Malfoy nadal próbował opanować chichot, wspierając się na ramieniu kolejnego z Blacków, Oriona; ci dwaj byli właściwie nierozłączni, jeśli coś się działo, można było być pewnym, że biorą w tym udział. Nawet mrukliwy Nott przyszedł do skrzydła szpitalnego i śmiał się razem zresztą Ślizgonów, a Lastrange trzymał pod pachą coś, co wyglądało zupełnie jak paczka słodyczy ze słynnego Miodowego Królestwa.
Co oni wszyscy tu robili? Czy nie wiedzieli, jaki był naprawdę?
Wypił drugi łyk eliksiru, tym razem ostrożniej. Ciepło rozchodziło się powoli po jego ciele, z oporem zmierzając od serca do chłodnych jeszcze palców.
Kim jesteś?, widmowy głos zapytał ponownie, tym razem ciszej i jakby z oddali. Kim był? Co go określało? Dzieciństwo, sierociniec, list z Hogwartu, Slytherin? Gdy ktoś dał mu kiedykolwiek wybór? Czy on sam dał sobie wybór?
Poczuł zimny ciężar na szyi, po czym uśmiechnął się lekko do kolejnego łyku eliksiru.
Złoty łańcuszek schowany pod koszulą czekał, zupełnie jak niema obietnica.
AN: Tak bardzo powinnam się właśnie uczyć.
Jestem pewna, że ta historia będzie miała ciąg dalszy – nieczęsto piszę bardziej z perspektywy Toma, a to całkiem ciekawa odmiana.
PS Tłumaczenie napisu na zmieniaczu czasu jest mojego autorstwa, nie doszukałam się niczego oficjalnego.
PPS Nozomi to odmiana białych róż o małych, dość niepozornych kwiatach. Owoce róż nozomi (jak zresztą wszystkich innych róż) są bogate w witaminę C, a samo słowo (pochodzenia japońskiego) oznacza „nadzieję".
