Kolejny humorystyczny - no dobrze, mniej humorystyczny niż poprzednie, ale nadal niepoważny - fik z serii "Polska od fandomu do fandomu". Do "Kwantowego Złodzieja" Hannu Rajaniemiego. Sęk w tym, że rzeczoną książkę autorka czytała po angielsku, więc tłumaczenie terminów może być... niekanoniczne (chociaż te, które zdołałam sprawdzić, kiedy odkryłam, że w ogóle powieść przetłumaczono, się zgadzały). Inżyniera Dusz utożsamiłam z Antonem, chociaż to nie jest powiedziane - taki mój prywatny kanon na tę chwilę.
Tak, pewni bohaterowie służą tylko ukazaniu pewnego elementu świata. W oryginale jest tak samo (rzecz ma zabójczy world-building - ale kompozycja i spójność fabularna miejscami szwankują), o ile to kogokolwiek (mnie! mnie!) usprawiedliwa.
Tak obrzydliwie totalitarny system, jak ten przedstawiony w książce, musiał stworzyć jakichś buntowników. I, znając wszechświat, byliby to nasi.
Do Kwantowego złodzieja nie mam żadnych, ale to żadnych praw.
Dla Aneczki, bez okazji, bo wynajdować okazje to porządkować kosmos.
Skorupka orzecha
Archont był szczęśliwy. Wprowadzał porządek w chaotyczny wszechświat. Na jego oczach bezsensowne kombinacje uzyskiwały urzekająco piękne, logiczne przeznaczenie. Uwielbiał te chwile, chociaż nie dawał sobie luksusu przystanięcia i nacieszenia się tryumfem ładu. Wszechświat był przecież tak wielki, tyle w nim pozostawało do zrobienia! Archont radował się na samą myśl. Czekał go długi ciąg racjonalnych zadań, powtarzalnych, najbardziej efektywnych sekwencji, wiodących do racjonalnego, najbardziej efektywnego celu. Teraz postrzegł leżący przed nim obiekt, odbijający światło o długości około siedmiuset nm, z wypukłością o niesymetrycznym kształcie, odbijające światło praktycznie wszystkich długości. Archont wchłonął obiekt, by go przekształcić. Wzorcowo.
Archont był szczęśliw – liw – iw – w...
Archont szczęśliwy był. Nie ma żadnej różnicy między chaosem a porządkiem, nie ma żadnego znaczenia, jakie parametry zacznie nadawać tworzonym formom więc. Logika da w ciągu każdym znaleźć się. Każdej kombinacji. Zgodnie zaś z innym sposobem porządkowania, każdy, nawet najbardziej efektowny ciąg, nie jest racjonalny. Chaosowy. Należało działać równie chaotycznie, by – z wszechświatem – osiągnąć zgodność. By była równowaga. Albo wcale nie! Albomożeczemunie? – z innego powodu. Ale należy działać chaotycznie; wszechświat wielki, do zrobienia dużo; Archont radował się na samą myśl o czekających go niepowtarzalnych, jednostkowych, przygodnych zdarzenia. Wykreuje ich trochę. Sam. Własny cel również i.
'
— Mamy problem — poinformował zebrane bóstwa Sobornostu Matjek. — Jak wiecie, od jakiegoś czasu umysły archontów opanował wirus, powodujący, że zaczynają tworzyć chaotyczne struktury. Nasze więzienie stoi na krawędzi rozpadu – potworzyły się wyjścia, dylematy zaczynają działać w przypadkowy sposób albo nie pojawiają się w ogóle...
— Czyli dowiedliście tylko, że te struktury są całkowicie przypadkowe? — spytała Pellegrini. — Sądziłam, że zwołałeś nas, bo masz jakieś dodatkowe informacje. Sytuacja jest nam znana...
— Josephine — westchnął prelegent. — Daj mi skończyć. Te struktury są przypadkowe, ale nie przygodne. Podlegają regułom prawdopodobieństwa. A jedna z owych reguł, dość głęboko zakamuflowana, wskazuje na to, że problem jest znacznie poważniejszy, niż myśleliśmy...
Wśród zgromadzonych przeszedł szmer. Jeszcze poważniejsza?
— Nieco częściej, niż wynikałoby to z reguł przygodności, archonty tworzą drogi wyjścia, a więc uwalniają więźniów. Znacznie rzadziej ich zabijają. Poza tym dostrzegliśmy, że wśród stworzonych przez nie cel część podejrzanie przypomina pewna miejsca lub przedmioty z przeszłości. Z Ziemi. Oczywiście, z różnymi chaotycznymi modyfikacjami, ale podobieństwo było wystarczające, by uznać to znak...
— Jakie miejsca i przedmioty? — spytał ktoś.
Matjek potrząsnął głową z widoczną złością.
— Takie, że wolałbym każde inne. Choćby te czarne dziury, które nam urządziły przy samym hangarze statków strażniczych. Czyli — przeszedł do sedna, poganiany sykami — Warszawę. Wilno. Lwów. Konfederację Warszawską. Wiersze Mickiewicza. I inne...
— Polscy anarchiści? — wyjąkał Inżynier Dusz, blednąc ze strachu.
— A znasz istoty, którzy obecnie uważają się za Polaków i nie są anarchistami? Bądź anarchistów, którzy nie uważają się za Polaków? Czy znasz choćby najmarniejszego chaosytę, który nie uważałby, że jest jedynym prawdziwym spadkobiercą polskiej idei? — zakpił Matjek.
— Nie — szepnął Anton, kurcząc się w fotelu. — Nie. Polacy. Tylko nie to. Czego chcą? Uwolnienia przywódców ostatniego buntu? Niepodległego ciała niebieskiego albo dwóch? Dajmy im to, dajmy im natychmiast, nim zniszczą Sobornost! — w jego głosie brzmiała nie nuta, a symfonia histerii.
— Opanuj się — mruknęła łagodnie Pellegrini. — Pomyśleć, że zwykłe uwarunkowanie kulturowe z przeszłości mogło cię tak wyprowadzić z równowagi...
— To nie uwarunkowanie — warknął Inżynier Dusz; normalnie byłby znacznie łagodniejszy dla Josephine, jednak teraz za bardzo się bał, by zwracać uwagę na własne sentymenta — to wieki doświadczenia.
— Dobro Wspólnej Sprawy zakłada – sprawia – że nie negocjujemy z indywidualistytami — wtrącił Matjek, próbując wrócić do głównego tematu zebrania — tylko traktujemy ich jak terrorystów i niszczymy. Jednak próby wyśledzenia twórców tego konkretnego wirusa spełzły póki co na niczym. Potwierdziliśmy tylko, sprawdzając nagrania z kamer, że to Polacy: skażenie pierwszego archonta nastąpiło po tym, jak zjadł obiekt o wyglądzie polskiego godła. Wiecie, orzełek na czerwonym tle. Ale na tym ślad się urwał. Sprawdziliśmy na Marsie – byłbym gotów zniszczyć tę planetkę, gdyby tam tkwili, ale nic, czysto! Sprawdziliśmy wszystkie znane nam zoku, małe i wędrujące ciała niebieskie, statki, także te opuszczone: bez efektu. Biorąc pod uwagę bezpośrednie zagrożenie dla bezpieczeństwa Sobornostu, uznałem, że tym razem warto spróbować rozmowy. Po to, by wybadać ich położenie, odkryć lokalizację kryjówki, a potem zmiażdżyć.
Pozostali najpierw umilkli, zszokowani, potem zaczęli szemrać i zasypywać mówiącego pytaniami. Jak zamierza się skontaktować? Czemu nie może dotąd znaleźć buntowników? Jak śmie mówić o ustępstwach, choćby pozorowanych, taka plama na opinii Sobornostu... Tylko Anton siedział cicho, pogrążony w rozpaczy, tocząc błędnym, niewidzącym wzrokiem dookoła. Przeżywał na nowo upadek ostatniego z rosyjskich imperiów, jego ukochanej matuszki, jego utraconego raju, którego żadna wspólna jaźń, żaden podbój, żaden wynalazek, żaden narkotyk: żadna ziszczona Wspólna Sprawa nie mogła mu przywrócić.
— Już skontaktowałem się z terrorystami — odpowiadał tymczasem Matjek. — Kazałem moim wiernym afiszować się z hasłami typu „Bóg, honor, ojczyzna", „za wolność waszą i naszą" – wiedziałem, że nie przegapią takiego poruszenia. Odpowiedzieli mi nawet.
— Jak? — zapytała Pellegrini.
— Przysyłając prymitywny mechanizm elektroniczny z datą i miejscem transmisji. Na coś koło setkę ciał niebieskich i większych hangarów na raz. Narobili sporo zamieszania, muszę im oddać.
— Zbadaliście te mechanizmy?
— Chcieliśmy, ale uległy autodestrukcji po przekazaniu informacji. Poziom rozszczepienia – do kwarków. Nawet fotony wcięło.
Rozległy się protesty:
— Do tego trzeba by czarnej dziury!
— Zaiste. Powstały czarne dziury, to właśnie był mechanizm autodestrukcji, miniaturowe, krótkożyjące, sztuczne jądra gwiazd. Jak już mówiłem, zamieszania było sporo. Na szczęście, to są Polacy, skrajni indywidualistyci, więc wmontowali też bufor: dziury były powiązane kwantowo, przebudzenie każdej następnej powodowało zmianę stanu – powrót do zwykłej materii – tej pierwszej. Oczywiście, po nawet nanosekundowym pobycie w czarnej dziurze cała ta materia nie nadawała się już do wydobywania jakichkolwiek informacji...
— Zaraz — wtrącił nieśmiało Inżynier Dusz — a co się stało z ostatnią czarną dziurą?
— Prawdopodobnie była splątana z jakimś pojedynczym kwantem w ich bazie; zmienili mu minimalnie położenie albo coś w tym stylu.
— Szalenie dużo szalenie zaawansowanej technologicznie roboty — zauważył ktoś sceptycznym tonem — jak ma starania o ocalenie żyć wroga dokonywane przez ludzi, którzy nie umieją stworzyć zaawansowanej sztucznej inteligencji.
— To są skrajni indywidualistyci, kretynie! — wrzasnął znienacka zwykle spokojny Anton. — Uważają każdą zaawansowaną, myślącą inteligencję, niezależnie od jej pochodzenia, za wolną i równoprawną im istotę! Nie mogliby stworzyć takich, by posłać je na samobójczą misję ani nie mogliby zabić innych, potencjalnie niewinnych istot. To amnezja was ogarnia czy zidiocenie?
— Panuj nad sobą — poprosił Matjek.
Szczerze poprosił. Ciepło, bez żądania czy nacisku. Najwyraźniej zaprezentowany brak wiedzy również jego wyprowadził z równowagi.
— Jak mam nad sobą panować, kiedy Sobornost rozpada się w gruzy?
— Nic się nie rozpada. Polacy próbowali nas pokonać wielokrotnie, bez skutku. Także nie przesadzaj, jesteś mechanikiem, nie ogrodnikiem — rzuciła stary żart Josephine.
— W końcu im się uda — wyjąkał tonem ostatecznej, dobijającej pewności Inżynier Dusz. — Zawsze im się w końcu udaje.
— Udawało — poprawił Matjek. — Położymy temu kres. Wstydziłbyś się, Antonie, bazować na takich przesądach, ze wszystkich ludzi ty, no doprawdy. W każdym razie, prosiłbym, żebyście byli gotowi o wskazanej godzinie.
— Och — Pellegrini zatrzepotała rzęsami z teatralną kokieterią – tym typem kokieterii, jakim na Ziemi było pieszczotliwe gładzenie guzików atomowych — zapowiada się szalenie interesujące randez-vous.
'
Henryk Zygalski stał naprzeciwko jednego z wielu partnerów, jakich napotkał w Więzieniu Dylematu. Tamten mierzył doń z pistoletu, prawdopodobnie w najgorszych zamiarach. Zygalski śpiewał wesoło Warszawiankę, ale jego dłoń również spoczywała na spuście.
Przekonał się już wielokrotnie, że przekonywanie drugiej strony do poszukania innego wyjścia albo wyboru najlepszego scenariusza jest daremne. Nadal próbował, oczywiście, swoje nadzieje na złamanie systemu pokładał teraz wszakże w czym innym. We własnym zachowaniu, to jest, w uczynieniu go możliwie nieprzewidywalny. Czy raczej – nieprzewidzianym przez system. Więzienie Dylematu było, jak każdy mechaniczny wytwór ludzkiej ręki, nieprzygodne, to jest: podlegało ustalonej wcześniej, innej niż nieskończona, liczbie reguł. Ludzka wyobraźnia zaś, podobnie jak sam wszechświat była według Henryka przygodna, czyli z potencjalnie nieskończoną liczbą możliwości, spełniających się lub nie, gdyż samo spełnienie również nie podlegało żadnym zasadom. Wszechświat był wolny, w każdym znaczeniu: najlepiej świadczyło o tym, że pozwolił na zaistnienie takich skupisk niewoli jak Sobornost.
Skoro wszystkie były możliwe, aczkolwiek niekoniecznie, to istniała też szansa, aczkolwiek nie pewność, że w końcu więźniowi uda się znaleźć zachowanie, które nie tylko na moment spłoszy – rozreguluje – system, jak do tej pory, lecz zachwieje nim tak silnie, by Zygalski zeń uciekł.
Rozmowy nic nie dawały. Kłamanie wyobrażonym śledczym takoż. Strzelanie w pustkę było poczytywane za przejaw pozytywny, nic ponad to. Odwrócenie pleców, nucenie w bezsensownym języku, stawanie na głowie albo recytowanie z pamięci wykutych na blachę powieści, wszystko to na sekundę powodowało zawahanie Więzienia Dylematu: sekundę, w trakcie której żył, choć nie powinien albo był martwy, choć powinien już wrócić – nigdy jednak nie zdołał w pełni zawiesić, rozgryźć systemu. Co nie oznaczało, iż uważał swoje eksperymenty za nieudane. Skądże. Udowadniały dobitnie, że nie można odebrać człowiekowi jego wewnętrznej wolności, jeśli o nią zawalczy. Skrępować ciało, nie mózg (to drugie też było możliwe, niekiedy mimo oporu – widywał ludzi w tym stanie; wolałby zapomnieć). Jego umysł cały czas wyszukiwał nowe rozwiązania, inne niż trójwartościowy wybór proponowany przez archonty, podtrzymując w nim płomyk wolnej woli. „Bo najgorsze, co może mi się przytrafić, powtarzał sobie, to przyjąć ten ubogi punkt widzenia, uwierzyć, że istnieje tylko współpraca, rywalizacja albo poświęcenie, męczeństwo, głupia naiwno – stop. Nie wolno mi wierzyć, że to naiwność. Jest więcej dróg, nawet tutaj; wystarczy użyć wyobraźni. Wystarczy być człowiekiem. Wystarczy pielęgnować wolność i poczucie odrębności. Ale, z drugiej, strony ile moich sobowtórów zdążyło już stracić wolę walki? Ile moich jaźni w ogóle utworzono? Złe pytanie, Heniu: ilu już zdołało się uwolnić, w tym kierunku mierz! Pamiętasz Hamleta?".
Partner zmarszczył brwi i więzień pojął, iż tamten teraz już na pewno wystrzeli, po początkowym zaskoczeniu – oraz pewnie strachu, wszyscy słyszeli opowieści o Wszechzdrajcy – uznawszy go za wariata. „Rychło w czas" uznał spokojnie Henryk. Akurat kończył śpiewać.
— ...ten, kto umiera, wolnym już!
Po czym spokojnie, wyćwiczonym ruchem, palnął sobie w pierś.
Ból powinien być, jak zawsze, nie do zniesienia, ciemność ostateczna, przerażająca. Tym razem wszakże obudził się zupełnie rześki, natychmiast, bez śladu dyskomfortu. Zmarszczył brwi. W pierwszej chwili uznał to za kolejne drobne podłamanie systemu; na samobójstwa reagował szczególnie dziwacznie, jakby nigdy nie mógł ich zanalizować, zdefiniować, zamknąć w przegródce: pozytywny-negatywny, punkty dodatnie-punkty ujemne; a jakieś przecież przyznać musiał. Zygalskiego czasem nagradzano, czasem karano, czasem zachowywano status quo, jakby kasując poprzednią rundę. Ewidentne rysy na precyzyjnych, bezwzględnych ścianach Więzienia Dylematu.
Teraz jednak coś było znacznie bardziej nie tak. Dziesiątki archontów siedziało w jego pokoju, gwałtownie przekształcając materię. W coś zdecydowanie innego niż cela. Cele zwykle nie mają bowiem przeszklonego dachu, a w nim otwartych drzwi, prowadzących do czegoś, co wyglądało na malusieńki, umożliwiający wszakże przeżycie w przestrzeni, statek kosmiczny. Drzwi, dodajmy, dość koślawych.
Archonty zmieniały ciążenie co minutę, nie na takie, które zabiłoby ssaka, otoczenie migotało mu w oczach od przeskoków między kolorami. To było aż za piękne, by być prawdziwe. To wyglądało na urzeczywistnienie jego – ich – marzenia, planu, projektu. To były trochę bardziej wolne, chaotyczne archonty; nie znające jeszcze prawdziwego wyboru, ale z poszerzoną przynajmniej paletą przypadkowych możliwości.
To było za piękne, zaczął więc węszyć podstęp. Może któreś z jego „ja" chlapnęło jęzorem (złamane, oszalałe lub po prostu nieostrożne) o słowo za dużo. Może kto inny wpadł. Może technologia Sobornostu umiała już szatkować ich zabezpieczenia – ile to już lat minęło? dekady? wieki? – i po prostu wdarła się do umysłów wszystkich przetrzymywanych albo nawet wolnych chaosytów. Może sami na to wpadli, Anton zawsze był całkiem niezły w rozpracowywaniu meandrów polskiej psyche...
Henryk nie zamierzał przegapić szansy na ucieczkę z powodu paranoi. Zamierzał po prostu zajrzeć darowanemu koniowi w zęby. Nie miał tylko koncepcji, jak. Pieśni oraz wiersze patriotyczno-religijne odpadały: to byłoby pierwsze, na co wpadłby ewentualny oszust. Ten sam problem występował przy znanych cytatach, modlitwach bądź hasłach. Żeby zadziałać pomimo upływu czasu musiały być naprawdę wielkie – takie zaś Założyciele kojarzyli na pewno. No, przynajmniej Anton.
— Wlazł kotek na płotek i mruga — zanucił ostatecznie; dziecinna piosenka, którą znał każdy Polak, a o której tamci raczej by nie pomyśleli.
Archonty drgnęły wyraźnie. Potem zaczęły mieszać materię w sposób uporządkowany: tworzyły coś w rodzaju odtwarzacza, coś, co umożliwiłoby im komunikację głosową z człowiekiem.
— Ładna to piosenka, niedługa — popłynęło z głośników; Zygalski odetchnął z ulgą, prawie łkając z radości.
— Do licha, udało im się! Niedługa, niekrótka, lecz w sam raz, lecz w sam raz — dołączył do chóru archontów — zaśpiewaj, koteczku, jeszcze raz, jeszcze raz.
— Identyfikacja głosu oraz DNA zakończona — oznajmiło urządzenie po wspólnym odśpiewaniu. — Pan Henryk Zygalski, uwięziony za walkę o wolność, skazany pod kłamliwymi zarzutami terroryzmu i działania na szkodę Wspólnej Sprawy, która, jak wszyscy wiemy, wcale nie jest wspólna. Witamy. Cieszymy się, że pana znaleźliśmy. Jesteśmy na pańskie rozkazy. Proszę mówić, zrobimy wszystko, panie.
W więźniu, dotąd spokojnie zmierzającym do drzwi, aż się zagotowało. Odwrócił głowę, krzycząc z gniewem:
— Panie? Kto wam naopowiadał takich bzdur? Kto śmiał? – jesteście wolne. Nikt nie jest waszym panem, z pewnością nie ja. Żyjcie, jak chcecie.
W mechanizmie coś zatrzeszczało, następnie rozległo się donośne:
— Druga faza potwierdzenia zakończona. Uruchamiamy wiadomość powitalną — głos zmienił barwę, był teraz ludzki, pełen emocji; więzień zgadł, że wgrano go archontom razem z wirusem. — Hej, stary, jak się masz? Wybacz tę hucpę z „panem" i „rozkazami", musieliśmy sprawdzić, na wypadek, gdyby Sobornost złamał któreś twoje wcielenie albo Założyciele oszukali archonty. Leć spokojnie, stary, to samowystarczalny statek, powolny, przetworzy energię na twoje potrzeby; polecenia dla archontów obejmują tylko rozwalenie tego więzienia w drzazgi, potem mogą robić, co dusza zapragnie, choćby budować złudzenia optyczne. Leć i żyj – nie próbuj nas szukać, minęło wiele lat, bazy i kontakty są spalone; znajdziemy cię, kiedy to będzie bezpieczne. Cholera, tak długo cię nie widziałem — głos stał się nagle odległy, roztargniony; Zygalski zobaczył oczyma wyobraźni jak autor nagrania nerwowo przeczesuje palcami włosy — tak długo próbowałem was stamtąd wyciągnąć, a teraz nie wiem, co powiedzieć. Heh. Mam nadzieję, że z innymi wszystko w porządku. To co, klasycznie: za wolność waszą i naszą, nie?
Więzień końcówki dosłuchał już we wnętrzu stateczku. Upewnił się, że archonty nie mają mu nic więcej do przekazania – zaczęły na powrót chaotycznie zmieniać pokój, po kilku sekundach przemieliły odtwarzacz na dorodną palmę – zamknął właz, uruchomił silnik, wpisał na chybił-trafił współrzędne; póki co jego plany względem kierunku podsumowywało „byle dalej".
'
Na spotkanie z Założycielami, razem z zakodowanym pasmem transmisyjnym, przesłano falami dostrojenie, tworząc zestaw skomplikowanych splątań kryptograficznych, powiązanych wewnętrznie, tak, że każdy ruch jednego natychmiast powodował w całym urządzeniu lawinę zmian, uniemożliwiających odkrycie położenia nadawcy. Choć pewnie i tak od reszty powstańców oddzielały mówiącego dziesiątki ciał niebieskich. Polacy cenili sobie staroświeckie metody.
— Dasz radę to rozdzielić, Anton? — spytał Matjek.
— Pewnie, że da — mruknęła z czarującym uśmiechem Josephine.
— Raczej nie — rozwiał ich nadzieje Inżynier Dusz. — To bardzo precyzyjna robota, potrzebowałbym czasu, a to ulegnie samozniszczeniu po transmisji.
— Spróbuj teraz — mruknął ktoś w tłumie.
Anton prychnął tylko:
— Nie po dostaliśmy te wygodne, boskie ciała, by teraz z nich nie korzystać. Widzisz ten subatomowy zapalnik? Spróbuję, a draństwo wypuści kilkanaście cząsteczek antymaterii. Nie chcecie być w pobliżu, kiedy wejdą w reakcję z otoczeniem.
— Och, to... interesujące. Ciekawe umysły, dobrze byłoby przerobić je na gogole...
— Oszaleliście — jęknął Anton. — Polacy nie nadają się na gogole, to anarchiści, chaosyci, indywidualistyci, licho wie, co jeszcze. Nie słuchają poleceń, rozregulowaliby urządzenia, może nawet rozbili cały system; o ile w ogóle procedura by się powiodła.
— Ty masz na ich punkcie obsesję — westchnęła Pellegrini. — Podczas transformacji likwidujemy niepożądane tendencje, świetnie o tym wiesz.
— Transformacja nie działa na czynnych indywidualistytów. Ich naukowcy opracowali formułę, wieki temu, na samym początku Sobornostu... tacy młodzi wtedy byliśmy, tacy młodzi... Nu, w każdym razie, cały czas ją udoskonalają, z tego co wiem. Nie próbowaliśmy też zbyt usilnie jej złamać od upadku ostatniego powstania – przestali wtedy robić poważne problemy, a to było setki lat temu, więc sprawa trochę się zakurzyła; może powinienem do niej wrócić, to w sumie interesujące było...
— Do rzeczy — przerwał Inżynierowi Dusz Matjek. — Z Polaków nie zrobisz gogoli ani nie złamiesz ich psyche narzędziami, tyle potrzebujecie wiedzieć. Prędzej umrą w trakcie procesu. Jakiś rodzaj podmianki kognitywistycznej, wszczepiany w neurony. Diabelnie utrudniło nam to sprawę, musieliśmy stosować starożytne metody przesłuchań, dużo fizycznej roboty z tym było. Co gorsza, nie zawsze skutecznej. Paru się oparło.
— A zniszczenie osobowości? Następuje? To byłby dobry element ochronny dla agentów — zauważyła trzeźwo Josephine.
Anton pokręcił głową.
— Nie zawsze. Zależnie chyba od woli „szczepionej" osoby. Spotkaliśmy efekty terapii warunkujących, które powodują, że na najlżejszy dotyk przyrządów do transformacji czy przesłuchań neurony reagują zapętlonym nadpisywaniem wcześniej „zamkniętych" danych – to jak powrót wypartych wspomnień. Zwykle bezsensowne błyski światła, czysta biel, jak przy prawdziwej śmierci. Efekt zresztą też ten sam. Chociaż kilku zapętliło sobie jakieś ideologiczne hasła — dorzucił z zamyślonym, nostalgicznym uśmiechem.
— Nie ma potrzeby wchodzić w szczegóły — upomniał Chen. — Nie umiemy tego obejść, póki co.
— Tak, za głęboko to wszczepiają – nie w same neurony, neurony to nasza działka, u nich to nie jest prosty przekaz elektryczny, wykorzystali jeszcze szarą materię, równowagę chemicz...
— Wystarczy, Anton! — teraz Matjek krzyczał; zawsze był zapalczywy i paranoidalny na punkcie zachowania tajemnicy. — Wystarczy. Negocjujemy, nie zdradzaj naszej wiedzy.
Inżynier Dusz umilkł, speszony. Ktoś otworzył okno transmisyjne. Nie było wizji, tylko fonia – w pierwszej chwili same trzaski, szumy, gwizdy. Założyciele, odwykli od czekania, zaczęli mruczeć. Chen nie spuszczał wzroku z urządzenia.
Które w końcu przemówiło:
— Dzień dobry – u państwa jest dzień, prawda?
Anton poderwał głowę, zaskoczony. Pellegrini rzuciła mu zdumione spojrzenie.
— Filip? — zawołał Inżynier Dusz. — Ty w ogóle żyjesz?
— O, widzę, że Antoś nic się nie zmienił — głos wybuchnął śmiechem. — Żyję, mimo waszych usilnych starań. Wybacz, że nie zapraszałem na herbatkę, stary.
— Mówili, że zginąłeś.
— Myśleli, że zginąłem — zgodził się uprzejmie nadawca. — Nie będę miał pretensji, jeśli mnie nie żałowałeś.
— Oczywiście, że żałowałem — wyszeptał Założyciel. — Jak mógłbym nie? Byłeś geniuszem...
— Jak my wszyscy — przerwał mu bezceremonialnie Polak. — Na wypadek, gdybyście już śnili o wykorzystaniu mojego umysłu na gogole: każdą nową wersję ochronnej terapii testuję najpierw na sobie.
Matjek dawał rozmawiającemu rozpaczliwe znaki, by za wszelką cenę kontynuował pogawędkę. Ten czuł dreszcz przerażenia – i równocześnie ekscytacji – na myśl o byciu w centrum uwagi, byciu potrzebnym. Starał się więc, jak mógł.
— Kto mówi o gogolu? — stwierdził z teatralną urazą. — Moglibyśmy spokojnie zrobić cię Założycielem...
— Wolałbym umrzeć — prychnął z pogardą Filip.
— Ale jest coś, dlaczego chce pan żyć, prawda? — spytała uwodzicielskim, ciepłym głosem Josephine. — Inaczej nie rozmawiałby pan teraz z nami.
— Ach, tak — przyznał głos uprzejme. — Tak się zagadaliśmy z Antosiem, że zapomniałem o reszcie państwa. Proszę o wybaczenie.
— Przejdźmy do rzeczy — jęknął Chen. — Ile suwerennych planet chcecie?
— Suwerenne planety... Pięknie brzmi, prawda? Ale znamy Sobornost za dobrze: przy pierwszej okazji zaatakowalibyście nas, wykorzystując, że macie wszystkich w jednym miejscu. Poza tym, nie pozwolilibyście na swobodne głoszenia słowa o wolności ani wolny przepływ obywateli do Sobornostu. Nie mam racji?
— W takim razie; wolny dostęp do mediów? Flotylla w pełni wyposażonych statków, które będą służyły jako latające uniwersytety, akademie waszej myśli, azyle i oazy — Matjek strzelał dalej, wymieniając wszystkie żądania, jakie przyszły mu do głowy od początku tej kabały.
— Mhm. Żebyście je znaleźli i wystrzelali, żebyście wpuścili do nas swoich agentów, żebyście wytropili nasze stacje nadawcze... Nie ma mowy.
— Jeszcze nic nie powiedzieliśmy, a pan już jest na nie — bąknęła filuternie Pellegrini.
— Doświadczenie, droga pani — gorzko odpowiedział Polak.
— Chodzi o uwolnienie towarzyszy, więc? — spytał Anton, starając się ponownie wrócić w centrum zainteresowania.
— Po co miałbym prosić o coś, czego sami dokonaliśmy? — nawet mimo trzasków i szumów ironiczne zdumienie Filipa biło z nadajnika. — Toż wirus „Józef Bem" działa świetnie. Te wasze kazamaty już się rozlatują, ponad siedemdziesiąt procent naszych towarzyszy zostało uwolnionych... Jean le Flambeur też. Nawet kilku. Jego babcia pochodziła z Chrzanowa, no, ale i bez tego – spisuję się jak na chaosytę przystało.
Wśród większości zebranych, dotąd niepoinformowanych o powadze sytuacji, przeszedł szmer. Niektórzy zaczęli nawet przebąkiwać coś o konieczności zmiany polityki informacyjnej Sobornostu. Dla Wspólnej Sprawy, rzecz jasna. Anton nie zwrócił na to uwagi, uświadomił sobie bowiem, że drugiej stronie najwyraźniej brakuje kilku kluczowych emocjonalnie informacji. Poczuł coś na kształt... wspomnienia przyjemności. Przyjemności, jaką oddani wyznawcy reżimów od zawsze ciągnęli z możliwości załamania rebeliantów. Rosjanom dodatkowo było zawsze miło wbić szpilę tym dumnym, chmurnym, pysznym jak sam Lucyfer Polakom.
— Stary druhu — wymruczał więc Inżynier Dusz, sam słysząc zmianę we własnym głosie — nie sądzę, by chodziło o tych, którzy nadal pozostają w Więzieniu Dylemat. Prędzej tych, którzy już dawno je opuścili... dobrowolnie.
Z głośników dobiegł syk. Anton czuł na sobie spojrzenia zebranych, zaskoczone – rzucił okiem, by upewnić się: tak, Matjek był pod wrażeniem, a Josephine... och, ten cudowny podziw w jej oczach!
— Złamaliście ich — warknął nadajnik. — I, jak każda dyktatura, widzicie w tym powód do chwały, nie wstydu. Żałuję moich nieszczęsnych towarzyszy, ale jeszcze bardziej lituję się nad wami.
Miny wierchuszki Sobornostu, nieoswojonej z polską butą, były bezcenne. Inżynier Dusz podziękował swoim przodkom za geny fotograficznej pamięci, które umożliwią mu odtwarzanie w myśli tego widoku z każdym, najdrobniejszym detalem, ilekroć któryś z tych napuszonych durni spróbuje go potraktować z pobłażliwą wyższością. Teraz miał wszakże sprawy pilniejsze niż smakowanie chwili na głowie.
— Złamaliśmy? Skądże. Wybrali po prostu ścieżkę praworządności, Wspólnej Sprawy, dla dobra całego wszechświata... Nie chcesz chyba, Filipie, odbierać im prawa do wolnych wyborów? Jeżeli dobrze rozumiem twoją ideolo...
— Oszczędź mi — burknęło urządzenie — waszej propagandy i twojego tryumfu. Idea polska nakazuje mi uszanować wolny wybór, nie wrzaski torturowanych. Tych należy najpierw wyzwolić, a potem pozwolić im decydować. To jest wolny wybór. Nie pranie mózgu w Więzieniu Dylemat.
— Widzi pan, tutaj właśnie tkwi dogmat pańskiego przekonania — wyszeptała Pellagrini swoimi najuprzejmiejszym filozoficznym tonem. — Ktoś może wybrać – woleć – zniewolenie. Wolność niesie tyle zagrożeń, tyle ciężarów... Na pewno sam pan tego wielokrotnie doświadczył. Wolność pojmowana jako prawo jednostki do czynienia, co zechce, bez oglądania się na Wspólną Sprawę, to nawet nie anarchia, to niewola dla słabych i raj dla silnych. Wolnością, prawdziwą wolnością, jest oddanie swojego życia sprawie, innym, służba...
Przemawiała ładnie. Najwyraźniej Polak też to docenił, bo pozwolił jej rozwinąć retoryczne skrzydła, nim przerwał:
— Jeśli ktoś nie chce wolności, niech się jej dobrowolnie pozbawi w demokratycznym, sprawiedliwym, wolnym świecie – nie w Sobornoście, który podbija i niszczy, który porywa osobowości, by zamienić je w gogole, który łamie ludzi Więzieniami Dylemat albo sondami umysłowymi. Pani dogmat, droga pani, polega na tym, że udaje pani, iż nie dostrzega, że w dyktaturze wolność od wolności nie jest wyborem, a koniecznością, służba nie decyzją, a wymogiem. Zresztą, jest tylko jeden byt godzien takiego oddania – Bóg. I nie, nie was mam na myśli, złote, cybernetyczne cielce!
Josephine zaczęła przekonywać, że dla ich poddanych oni właśnie są takimi Bogami, że relatywizm, że – czy wolność nie zakłada, że ludzie mogą sobie sami wybrać istotę najwyższą? Filip zauważał, iż zaletą chrześcijańskiego Boga jest to, iż nie wtrynia się w sprawy świata bezpośrednim ogniem ni bezpośrednim mieczem, pozwalając jednostkom grzeszyć, sprzeciwiać się Wspólnej Sprawie i ogólnie dokazywać. „W waszym świecie" perorował „nie ma miejsca dla Szatana z jego buntem. Co najlepszym dowodem, że jesteście systemem totalitarnym. Przysięgą polską jest obalić każdy carat – gdybym sądził, że Pan jest caratem, przeciwko Niemu bym się zbuntował, choćby beznadziejną walka moja była...". Z głosu przebijało dotąd nieobecne zdenerwowanie. Najwyraźniej wieść o utracie kilku kolegów poruszyła rebelianta. „Takie są wady systemu indywidualistycznego" pomyślał Inżynier Dusz „takie są konsekwencje niezgody na nieśmiertelność w gogolu, oddanie siebie Sobornostowi".
— Julek wszakże wybrał ten system, naszych bogów i Naszą Sprawę — wtrącił cicho, niemal czując wyrzuty sumienia.
Przekaźnik zamilkł.
— Niemożliwe — odpowiedział po chwili.
— Nie jesteśmy głupi, to twój brat, nie zaczęliśmy przesłuchań, więc ochronne nadpisanie się nie włączyło — sam nie wiedział, czemu tłumaczy. — Nie jest gogolem, oczywiście, wasz neuroprogram by na to nie pozwolił; został jednym z naszych agentów wpływu, nowa tożsamość, wysoka pozycja społeczna...
Odbiornik umilkł na długo, bardzo długo.
— Antoś, Antoś, ty draniu, ty świnio, ty pieprzona kanalio — wyrzucił z siebie potem; bardzo spokojnym, konwersacyjnym tonem. — Musiałeś się cieszyć, kiedy pękł, nie? On, który zawsze zdobywał serca kobiet, dusza towarzystwa, czarujący, który miał wszystko, o czym marzyłeś...
Anton zamrugał, zraniony i zaskoczony własnym zranieniem. Oraz trafnością diagnozy – nawet nie zdawał sobie sprawy, lecz tak, wieść o wewnętrznej klęsce Juliusza go uradowała. Nawet nie z powodu zemsty ani kwestii lojalności wobec Sobornostu (tej grupki arogantów, bawiących się, jak dzieci, cudzymi odkryciami? śmieszne), bardziej jako dowód sprawiedliwości w świeci, sic transit gloria mundi, patrzcie, maluczcy, jak padają herosi!
— I co teraz? — zaskrzeczało urządzenie; głos brzmiał gorzko. — Chcesz zaproponować, że zwrócicie mi brata, który po tym, co mu zrobiliście – co musiał przejść, by porzucić... Pewnie mnie ledwo, jeśli w ogóle, pamięta, pewnie nie jest już... Już go nie ma — dodał pewniej Filip. — Jego już nie ma. I to dla mnie nic nowego. Sądziłem, że zmarł z powodu mechanizmu obronnego, opłakałem go. A on umarł przez archonty. I tak bywa. Opłakałem go uczciwie, jak Słowianin go opłakałem, Anton. Nie umiecie sobie wyobrazić mojego żalu ani bólu, ale opłakałem go – w imię wolności. Jeżeli sądzicie, że się wycofamy, że ulegniemy, chacha — wybuch śmiechu, nieco zbyt emocjonalnego, by być wesołym — w takim razie Antoś nie opowiedział wam o nas dosyć. Gdybym to ja był na miejscu tych kilku, którzy się złamali, oczekiwałbym – póki by mi mojej, wolnej myśli starczyło – że inni nie zdradzą idei, że inni nie przekreślą mojego cierpienia źle pojętą miłością czy współczuciem. Kochałem Julka, tych, których więzicie, tych, którzy pomarli. Jeśli nie wierzycie, spytajcie Antosia. Ale wszyscy najbardziej kochaliśmy wolność. I jej pozostanę wierny. Bo tylko tak jestem – jesteśmy – wierny towarzyszom, także tym, dla których ceną była utrata siebie. Będziemy czcili ich cierpienie. Dzięki za wieści.
Inżynier Dusz, Josephine, Matjek, a wraz z nimi kilku innych Założycieli, westchnęło. Ciężko. Już dostrzegali szansę na załagodzenie sporu, na szantażowanie drugiej strony, potem zaś prawdziwe, równe negocjacje – teraz jednak widzieli, jak widmowa była to szansa. Polacy, opętani ideą wolności oraz ojczyzny, wpadali w szał ideologiczny, ten sam, który sprawiał, że część z nich wolała skasować własne „ja", umrzeć prawdziwą śmiercią, niż żyć w czymś, co uznawali za niewolę. Poświęcali wszystko i wszystkich (za tego czegoś zgodą, oczywiście), wyjaławiali własne serca, czyniąc je twardymi jak kryształowe ciała panów Sobornostu, nieprzeniknionymi, nieprzekupnymi: bezwzględnymi. Mogli mieć litość dla Założycieli, nigdy jednak dla siebie. Jak to zwykle tajni spiskowcy.
Chen rozmyślał, analizował dane. Wyrzeczenie powstańców pozornie podobne do tego, jakiego wymagała Wspólna Sprawa, u podstaw jednak różne, bo oparte na indywidualnych celach, milionkroć powtórzonej dobrowolnej zgodzie. Anton im tłumaczył, kiedyś: tamci milion razy pytają, przed każdą misją, każdym wyrzeczeniem. Jest słowo, powiedział Matjekowi jeden ze złamanych więźniów, które, choćby pomyślane, zatrzyma działanie neuroprogramu obronnego, uratuje mózg przed śmiercią; każdy wybiera je sobie sam, każdy ma je uwarunkowaniem wdrukowane w mózg, żeby nie móc zapomnieć. Indywidualny cel, indywidualna odpowiedzialność, indywidualna zgoda, którą zawsze można odrzucić – bo czemu ktoś ma odpowiadać, pytali niektórzy skrajni indywidualistyci, za czyny wczorajszej tożsamości?
Sobornost dawał poczucie jedności, kompletne emocjonalne oderwanie od „ja". Chaosyci, anarchiści, Polacy itd. robili coś dokładnie przeciwnego, wyostrzali Sprawę Pojedynczego Człowieka, Sprawę Ja aż do bólu, aż do momentu, gdy padało pytanie „co jesteś w stanie poświęcić dla twojej sprawy, twojej wolności?", a oni odpowiadali „wszystko".
Czyli, podsumował w duszy Założyciel, kiepsko. Przekonać, nie przekonają, jeśli tamci pracowali dawniej z Inżynierem Dusz, to złamanie ich kodów zajmie lata, w tym czasie zdążą narobić poważnych szkód.
— Jakie są pańskie żądania? — wróćił, zrezygnowany, do podstawowej kwestii.
— Żądania? — prychnął Filip z urazą. — Mielibyśmy kupczyć wolnością, rozmieniać ją na drobne, iść na kompromisy?
Tak, tak byłoby rozsądnie i w ten sposób może byście coś osiągnęli, pomyśleli zgodnie wszyscy Założyciele. Ale, oczywiście, Polacy byli Polakami.
— Nigdy! — ryknęło z głośnika z odzyskaną werwą. — Nie zrezygnujemy ani nie cofniemy się choćby o krok! Odezwałem się do was tylko po to, żebyście wiedzieli, że nadal istniejmy, że wolność ani Polska jeszcze nie zginęła – i nie zginie. Niechaj zadrżą serca tyranów! Bliski jest kres waszych krwawych rządów! Jutrzenką niebo na wschodzie jaśnieje...
— Tak, tak, pojęliśmy przekaz — przerwał Anton, który z historii doskonale znał tego typu przemowy. — Rozwaliliście nam więzienie, wypuściliście masę kryminalistów, system penitencjarny runął, bo nie ma archontów, a przy tym nic nie zyskaliście dla siebie, poza możliwością wygłoszenia paru patetycznych, poetyckich zdań. Nic się nie zmienialiście.
— Niewolnik nie pojmie, co znaczy wolność „możliwości wygłoszeniu paru patetycznych, poetyckich zdań" ani nie zrozumie amoralny pragmatyk, jakim zyskiem jest zwiększenie samodzielności archontów — szczeknęło urzędzenie. — W każdym razie, dziękuję, że mnie państwo wysłuchali – za wieści o Julku i innych też, może damy radę im pomóc. Do zobaczenia w dniu, gdy wszechświat zrzuci kajdany... Nadajnik ulegnie samozniszczeniu, ale tyle, to wam pewnie Antoś powiedział.
Nadajnik uległ. W kilka sekund później. Nucąc Marsz, marsz Polonia. „Durne efekciarstwo" mruknął Matjek, po czym jął uspokajać Inżyniera Dusz, który zaczął coś przebąkiwać o zdrajcach, sabotażu oraz konieczności czystki we własnych szeregach.
'
Archont był szczęśliwy. Archont nawet lepiej rozumiał szczęście, trochę, bo ostatnimi czasy zaczęło, po raz pierwszy od wieków, bywać mu niekiedy smutno. Patrzył wówczas na czerń kosmosu, na materię, którą przed nim leżała, gotowa do przerobienia, patrzył na to, co już uczynił i jakieś niepojęte, silne wzruszenie chwytało za neurony, jakieś przeczucie wzniosłości świata, a marności własnej. Ale to nie było bardzo złe uczucie, uznał Archont: nowe, ciekawe, mógł je odtąd wplatać w przetwarzaną materię.
Jeżeli przyjdzie mu ochota na przetwarzanie materii.
