Padał ulewny deszcz. Londyńskimi ulicami ludzie biegali jak oszalali szukając suchego miejsca. Tylko ja szłam powoli, kocham taką pogodę. Ciepłe krople spadały mi na twarz, kosmyki włosów przykleiły się do twarzy, to właśnie lubię.

To już sześć lat jak ojciec zabił matkę, jakimś zielonym promieniem. Nienawidzę go za to! Nienawidzę siebie, że także mam takie „zdolności"!

Teraz mieszkam u siostry mojej matki, która odnosi się do mnie z taką rezerwą i obojętnością, że moim marzeniem jest uciec z tego domu!

Nigdy nie byłam kochana, tylko przez matkę. Tylko mama tak naprawdę mnie kochała. Taty zbytnio nie pamiętam, bo nigdy się mną nie opiekował. Teraz też nie mam nikogo kto by mnie kochał.

Właśnie doszłam do kościoła, nie myślcie sobie, że jestem zagorzałą katoliczką, o nie. Po prostu lubię tam przebywać i czasami „rozmawiać" z Tym na górze.

Przechodziłam swoją „codzienną" drogą do swojej ławki. Po bokach naw, na wielkim stole ustawione były świece. Wiem tylko, że pisze na nich „ Za tych, których już nie ma wśród nas". Zapaliłam jedną, jak zawsze... Za mamę. Usiadłam w ławce i zaczęłam cichą „rozmowę" z Tym na górze. Jak zawsze nic nie powiedział, jednak chyba czułam jego obecność.

Wtedy nagle ktoś położył mi dłoń na ramieniu. Aż podskoczyłam jak poczułam ten dotyk. Odwróciłam się i zobaczyłam wysokiego mężczyznę, o bardzo długiej brodzie i „świdrującym" błękitnym spojrzeniu. Uśmiechnął się, ja myślałam, że chce usiąść, więc odsunęłam się robiąc mu miejsce.

Usiadł, dopiero teraz zauważyłam jego nie typowy ubiór. Miał na sobie wściekło fioletowy garnitur(osobiście lubię fioletowy, ale nie aż do tego stopnia!) i czerwone buty. Pierwsze, co o nim pomyślałam? „Dziwak", jednak nie przejmowałam się nim, bo i po co?

Siedziałam tam przemoczona i myślałam jakby to było gdyby.…. Gdy nagle odezwał się sen staruszek:

-Widzę Amando, że lubisz tu przychodzić. Tak jak twoja matka…- zamurowało mnie! Skąd on mnie zna, skąd zna moją matkę?

-Skąd zna pan moją matkę? Iii... skąd znasz moje imię?

-Amando, twoją matkę poznałem po tym jak twój ojciec ją poślubił. Wiem, że go nienawidzisz, że nienawidzisz siebie za to, że jesteś... „podobna" do niego.

-Wcale nie jestem do niego podobna! Co pan ode mnie chce?

-Może wyjdziemy stąd, to nie jest najlepsze miejsce na takie wyznania…

Wyszliśmy z kościoła, szliśmy ulicami Londynu na jego obrzeża. Stanęliśmy pod jakąś gospodą „Dziurawy kocioł" czy coś takiego. Weszliśmy do niego, staruszek przywitał się z barmanem o imieniu Tom, po czym poszliśmy do odosobnionego pomieszczenia. Dopiero tam zaczęliśmy rozmowę:

-Tak ja jeszcze się nie przedstawiłem, wybacz. Nazywam się Albus Dumbledor i jestem nauczycielem transmutacji w szkole Magii i Czarodziejstwa Hogwart. I obecnie znajdujemy się w „Dziurawym kotle", jest to czarodziejska gospoda. Widzą ją tylko czarodzieje.

-Ale przecież… magia nie istnieje! To tylko wymysł bajeczkarzy!- Dobrze wiedziałam, że tak nie jest, ale nie chciałam w to uwierzyć. Po prostu nie chciałam.

-Nie Amando, my czarodzieje istniejemy. Ale musimy ukrywać swoje zdolności przed mugolami… ludźmi nie magicznymi. Muszę ci powiedzieć, że ty też jesteś czarodziejem...

-Tak, na pewno... A ja jestem święty Walenty! To sobie pan wymyślił! I co pan myśli, że ja będę uczęszczać do tego Howartu?

-Hogwartu Amando, i niczego sobie nie wymyśliłem…- ten cały Abus, czy jak mu tam. Wyjął jakiś patyk, machnął nim w powietrzu i nagle krzesło „dostało" nóg! Teraz to już nie mogłam się wymigać, on był czarodziejem. Teraz miałam tylko jedno pytanie do niego:

-Czy tą… moc odziedziczyłam po ojcu?

-Tak, czy teraz mi wierzysz? –Potwierdziłam to kiwnięciem głową

-W takim razie masz tu listę rzeczy, które musisz kupić na Pokątnej, na niej znajdziesz numer skrytki w banku Gringotta. To skrzynka twojego ojca.

Pociąg do Hogwartu odjeżdża ze stacji 9 i 3/4 o 11, bądź punktualnie.

Jeżeli chcesz mogę pomóc ci zakupić ci niezbędne rzeczy na Pokątnej…

-Nie, sama sobie poradzę, nie potrzebuję niczyjej pomocy!- Odwarknęłam.

-W takim razie przynajmniej zaprowadzę cię tam…

Facet poprowadził mnie do kolejnego korytarza tym razem zakończonym drzwiami. Wyszliśmy na zewnątrz, nadal padało. Staruszek stukał kolejno w cegły(odbiło mu czy jak?), po chwili przede mną stała brama, na której wisiała tabliczka „Pokątna". Już miałam wejść w nowy świat, gdy ponownie odezwał się stary czarodziej:

-Od tej pory mów mi per panie profesorze, jako że uczęszczasz do Hogwartu i że to ja będę cię uczył. Och, prawie bym zapomniał. Wiesz, dlaczego udawało ci się ukraść coś ze sklepu?

Pokiwałam przecząco głową.

-Ponieważ jesteś metamorfomagiem i możesz zmieniać dowolnie swój wygląd.

Czarodziej odszedł, a ja zostałam z tym nowym światem. „Świetnie! Najlepsze zostawił na koniec!" Byłam wściekła! Jak można coś (chyba) tak ważnego zostawić sobie na koniec!

Teraz przynajmniej wiem, że niektóre marzenia się spełniają! Chciałam innego świata i mam go!