Słońce świeciło przepięknie, wprost idealnie na piknik i kot Felix zaczął się pakować, jak tylko sobie to uświadomił, zaraz po śniadaniu. Sięgnął po swoją kanciastą, żółtą torbę w czarny wzorek i wkładał do niej kolejno kanapki, duży koc, sześć butelek mleka i dwa składane krzesła, wędrując nieśpiesznie od jednego rogu swojego dużego mieszkania do drugiego. Na tle białych, słabo umeblowanych ścian był tylko przemykając przed nimi czarną, smukłą plamką, a idealnie gładkie, krótkie futro, choć miłe w dotyku, jeszcze pogłębiało wrażenie monotonii. Urozmaicający akcent stanowiły, nie licząc wspomnianej torby, jedynie owalne białka oczu (znów o czarnych źrenicach) i śnieżny pyszczek, czyniąc z Felixa wzór przesądowego kota, przynoszącego wszystkim pecha. Ale on sam był uosobieniem szczęścia.
Cały niezbędny bagaż został zapakowany (nie żeby torba stała się choć w części bardziej pełna) i kot już, mrucząc ulubioną melodyjkę, miał wychodzić, gdy jego wzrok trafił mimochodem na zegar wiszący na ścianie. Jedenasta – było o wiele później niż się spodziewał.
– Dziwne – powiedział do siebie. – Powinien już dawno być. Nigdy się nie spóźniał.
Zapomniał?
Żadna z tych opcji nie pasowała do Poindextera. Zwierzak odłożył magiczną torbę i ruszył prosto do telefonu. Niby obserwatorium, w którym chłopak mieszkał, znajdywało się w zasięgu jego wzroku, a Felix uwielbiał spacery, istniał jednak ogrom powodów, dla którego wolał się za wszelką cenę trzymać z daleka od tego przybytku.
Słuchawka na drugim końcu linii została podniesiona z wyraźną opieszałością, żeby nie powiedzieć: niechęcią.
– Tak? – odezwało się wreszcie przeciągłe, szeleszczące pytanie.
– Profesor?! – Czarny kot aż wytrzeszczył, i tak już niemałe, oczy.
– Felix!
To był właśnie jeden z owych powodów. Profesor. Pozostałe natomiast ściśle się z nim wiązały i nazywały się albo Maszyna Do Zmniejszania, albo Wielki Stalowy Robot Do Przeganiania Intruzów I Podawania Książek, albo Sala Tortur W Piwnicy, albo...
Tak czy inaczej Felix musiał przyznać, że niestety nie było całkowicie nieprawdopodobne, że właśnie stary naukowiec odbierze – w końcu to jego obserwatorium, jego dom. Przyzwyczaił się jednak, że Poindexter zawsze odbierał telefony prędzej, szczególnie, kiedy był z kimś umówiony na konkretną godzinę. Z tą różnicą, że tym razem sytuacja była wyjątkowa, bo mały już raz zignorował termin, więc trudno było oczekiwać, że teraz będzie czuwał przy słuchawce.
Może wsiąkł gdzieś w laboratorium? pomyślał znów kot, szukając nadziei, gdzie tylko się da, ale już czuł, że sprawa nie będzie taka prosta.
– Chcesz rozmawiać z Poindexterem? Nie ma go.
Odpowiedź spadła jak grom z jasnego nieba.
– Jak to? Przecież tydzień temu umawialiśmy się na piknik!
– Tydzień temu! – Uniósł się Profesor, a jego wąsy zapewne zadygotały wtedy gniewnie. – Wszystko co było tydzień temu się zdezaktualizowało! Od paru dni nie mogę go znaleźć.
– Co? – Felixem aż wstrząsnęło. – Dlaczego nic mi nie powiedziałeś?
– Tobie? A po co miałbym o czymkolwiek mówić jakiemuś kotu?
– Nie jestem jakiś kot, tylko Felix! – Zwierzak w złości zmarszczył brwi, tak że zasłoniły mu pół twarzy. – Poindexter jest moim przyjacielem!
– A co mnie to obchodzi!
Zrezygnowany Felix wypuścił z siebie powietrze. Tak, był sposób, żeby Profesor był wobec niego grzeczniejszy, i obaj dobrze wiedzieli, jaki. Czuł jednak spore opory przed użyciem go, bo mogło to ściągnąć na niego niezłe kłopoty, tymczasem już samo zniknięcie Poindextera nie zapowiadało się dobrze.
– ...i mam magiczną torbę ze sztuczkami! – odważył się wreszcie.
Tym razem to po drugiej stronie słuchawki zapadła cisza, jakby staruch zamarł z ustami otwartymi w pół słowa. Felix uśmiechnął się. Oczywiście, nikt nie bronił mu szukać chłopca na własną rękę. Tyle że stan wiedzy, który obecnie posiadał w tej materii, a który nie sięgał dalej jak pięć minut, stawiał go kilka wspomnianych dni za jego wujkiem, czyniąc bezsensownym już samo wychodzenie na dwór.
– I z pewnością użyłbym jej nie raz, gdybyś pozwolił mi ze sobą iść – kontynuował, chcąc przyspieszyć oczywistą decyzję. – Ale skoro...
To wystarczyło, żeby zlepek słodkich słówek, wypowiedzianych zupełnie innym tonem, popłynął z głośnika wartkim strumieniem.
– Nie, nie, skąd, oczywiście, że idziesz – kajał się Profesor bełkotliwie, aż jego rosyjsko-podobny akcent zgrzytał na łączu. – Jakże miałbym cię nie zabrać, dlaczego by nie, bardzo cię lubię, jasne, byłoby nie w porządku, gdybyś nie mógł towarzyszyć mi w poszukiwaniach swojego przyjaciela.
– W takim razie zaraz będę! – odpowiedział kot z dziecinną radością.
Pomimo swojej uczuciowej natury, nieprzeciętnej ofiarności i troskliwości nie było wiele osób, które Felix mógłby określić zaszczytnym mianem przyjaciela. Może jeszcze Vavoom, może Złota Gęś, ale to jednak nie było to samo. Bo Poindexter mimo wszystko, obiektywnie rzecz biorąc, Felixa nie potrzebował. Nie męczyła go samotność, nie trzeba było go ratować, potrafił spędzać godziny tylko w swoim towarzystwie (i swojego „małego" zestawu laboratoryjnego), a jednak nie czuł się z tego powodu gorszy, nielubiany. Nie znał takich pojęć. Mimo to w jakiś szczególny sposób Felix był mu potrzebny. Potrzebny był mu ktoś różny od niego, kto będzie dziwił się jego wynalazkom, podziwiał go... i czasami ściągnie na ziemię, gdy chłopcu znów przyjdzie do głowy konstruowanie kieszonkowej bomby wodorowej.
A zaczęło się tak niewinnie...
„Opiekun"
„Do dziecka"
„Poszukiwany"
Neonowe napisy na ścianie obserwatorium Profesora już same w sobie są widokiem niecodziennym, a co dopiero anons o poszukiwaniu opiekuna do dziecka!
Dziecko? Profesor?!
Porzucając resztki instynktu samozachowawczego (nie miał ze sobą nawet swojej magicznej torby!), ruszył w stronę miejsca, które mogło być jawną pułapką, i bez namysłu wypalił:
– Jestem opiekunem do dzieci.
– A opiekaj sobie, co chcesz!* – warknął Profesor na powitanie. Ach, ta jego skleroza...
A potem ten pierwszy raz, gdy go zobaczył. Najpierw imię, którym go wywołano, potem wybuch, potem dopiero sam malec – i tak małemu już zostało. W jego rączkach wybuchało wszystko, włącznie z oranżadą.
Prawda o jego genealogii okazała się mieć o wiele więcej sensu, niż Felix podejrzewał – znienawidzony przez niego naukowiec był nie ojcem, a wujkiem. Co nie było wcale oczywiste, ponieważ Poindexter wdał się w Profesora na całej linii. No, może za wyjątkiem ilości owłosienia na głowie. I, oczywiście, charakteru wolnego od wyrachowania, chytrości i chciwości. Choć nadrabia je bezmyślnością i swoistym egoizmem, przez co początkowo, w szczególności po bijatyce z Królem Plamą i paru tragikomicznych w skutkach próbach położenia małego geniusza spać, kot myślał o nim w nieco innych superlatywach niż dzisiaj. Ostatecznie jednak to właśnie ta specyficzna różnica pozwoliła mu nabrać nawyku odwiedzania go nie tylko wtedy, kiedy akurat Profesor potrzebował obarczyć kogoś swoim siostrzeńcem**.
Drzwi wejściowe otworzyły się z automatycznym pomrukiem, a najwyższy stopień wyjechał razem z nim na środek ogromnej białej sali pełnej dziwnych urządzeń i szklanych naczyń z kolorowymi substancjami – Felix znalazł się w laboratorium. Stał dokładnie naprzeciw ulubionego komputera Profesora, jednakże tym, co dostrzegł najpierw, nie był sam naukowiec, który jak zawsze coś przy nim dłubał, a nogi i dolną część brzucha ogromnego psiska, które przypadały akurat na linię wzroku kota. Rock Bottom przebijał wzrostem swojego wspólnika i Felixa razem wziętych. Mowa oczywiście o wzroście w sensie odległości głowy od podłogi (i ilości mięśni pośrodku), nie rozwoju intelektualnego, w którym Rock dorównywał najwyżej ptakom za oknem. Stało to w sporej sprzeczności z tym, jak lubił się on ubierać – błękitny garnitur, biała koszula, czasem kapelusz, a nawet modne buty nie pozostawiały wątpliwości, co przekonało do niego Profesora, kiedy ten rozglądał się za wspólnikiem w polowaniu na fortunę. Dopiero przy dłuższym obcowaniu można było poznać, że elegancka aparycja skrywa ignoranta, gbura, brutala i żarłoka. (Rock był do tego również palaczem, ale to nie była żadna tajemnica, gdyż cygaro nigdy nie opuszczało jego pyska.) Do tego o potężnych łapskach, z których każde z osobna potrafiło chwycić i ścisnąć ramiona drobnego kota, gdy czasem zdarzyło mu się w nie wpaść...
Przeszedł obok Rocka z miną rewolwerowca gotowego do strzału. Kiedy jednak kątem oka spojrzał wyżej, szybko dostrzegł, że ów przebiera nerwowo palcami i sili się na uśmiech. Wyglądało na to, że dopiero co Profesor udzielił mu ostrej reprymendy zapobiegawczej na temat tego, jak ma traktować gościa i biedaczek musiał powstrzymać swoje naturalne zapędy siania chaosu i rozpaczy.
Odkrycie przyszło szybko, jednak zanim Felix zdążył po nim ochłonąć wystarczająco, żeby przypomnieć sobie na nowo o tym, po co i do kogo tu przyszedł, zanim się zorientował, siedział już na podłodze odbity od pleców Profesora.
– Uważaj, jak chodzisz! – fuknął na niego ten ostatni, wyrastając nad zdezorientowanym kotem jak biała góra. Nagle jego podkrążone oczy lekko się rozszerzyły, a długie do pasa, pozbawione koloru wąsy skurczyły w chorej ekscytacji. – O, twoja magiczna torba ze sztuczkami...
Felix błyskawicznie przysunął do siebie swoją własność i zrobił się jeszcze mniejszy. Ucieczki nie było, ponieważ Rockowi bardzo spodobał się powrót do utartych ról i już stał dokładnie na przeciwko, zasłaniając wejście. Nad głową kota pojawiły się długie, chude ręce i...
...i wtedy nagle, absolutnie niespodziewanie, mrugająca maszyna wydała z siebie rozdzierający sygnał, kojarzący się Felixowi z syreną alarmową.
– Nareszcie! – Profesor rzucił się do komputera i z niewiarygodną jak na niego radością zaczął wystukiwać kolejne kombinacje klawiszy na kolorowym panelu. – Mój drogi siostrzeniec! Znalazł go!
Felix, korzystając z chwilowego zmieszania psa, nie wypuszczając torby z ręki podniósł się z podłogi, podszedł i również zlustrował urządzenie.
– Komputer znalazł Poindextera? – zagadnął z niepewnością, pozostałą z poprzedniej minuty, choć domyślał się już, że naukowiec o jego torbie dawno już zapomniał.
– Ustawiłem automatyczne wyszukiwanie jego kodu genetycznego w obrębie miliarda kilometrów przestrzeni trójwymiarowej.
– Komputer wie, gdzie on jest, aaaale... jak my się tego dowiemy od niego?
– Oh, przecież to oczywiste! – odpowiedział staruch niezadowolony z ignorancji rozmówcy, jednak nie na tyle, by wpłynęło to na jego humor. – Wystarczy, że uruchomię udoskonalony przez siebie mechanizm drukowania, a wszystkie niezbędne współrzędne w mig trafią na papier!
Mig trwał co prawda trochę dłużej niż Felix się tego spodziewał, ale dla Profesora nie miało to znaczenia.
– To na pewno sprawka Najwyższego Cylindra – stwierdził futrzak na głos, gdy mig zaczął dobiegać końca.
– Skaner nic tam nie znajdywał. – Profesor podszedł do pierwszego metra z nadrukiem, przez którego tworzenie maszyneria zaczęła buczeć jeszcze entuzjastyczniej niż zwykle. – Zresztą dzwoniłem do niego.
– Co robiłeś?! Przecież... Przecież chyba nie myślisz, że powiedziałby ci prawdę?
– Wystarczyła mi jego szczera panika na temat tego, kogo następnym razem porwie do pracy nad superwydajnym paliwem – mówił obojętnie naukowiec, przyglądając się na wyrywki różnym liczbom. Nawet jego wąsy zachowywały skupienie, oczywiście w stopniu, w którym można tego oczekiwać od wąsów.
– Więc co się z nim mogło stać? – pytał kot, wodząc wzrokiem za przygniatającymi się wzajemnie zwojami wciąż wypływającego arkusza.
– Nie jestem pewien. – Nadawanie długim paskom uporządkowania, które odróżniałoby je od porcji makaronu spaghetti, stawało się dla drobnego staruszka coraz trudniejsze i z każdą chwilą pochłaniało go coraz bardziej niczym same paski. – Bawił się wtedy na dworze. Chyba testował jakiś wynalazek. Zaraz, gdzie ten... Spuściłem go z oka dosłownie na chwilę, żeby zająć się dopracowywaniem urządzenia zmieniającego diamenty w żelki. Moim zamiarem było... Cennik metalurgiczny firmy ACME? To nie to... Moim zamiarem było mianowicie, żeby jego działanie było odwrotne. Jaki jest sens zmieniania diamentów w żelki? Przyznaję, że to jeden z moich najgłupszych wynalazków. Ale i najefektowniejszych. Dostałem nawet za niego nagrodę...
– Ale co z Poindexterem! – przypomniał się głośno Felix.
– Ah, tak! Biedny Poindexter! – zmieszany Profesor wyściubił głowę spod kilku warstw wydruku. – Gdzieś muszą tu być koordynaty kompatybilne we współrzędnymi geograficznymi. A-ha!
Kot nachylił się do papierowego paska ze wskazanym fragmentem, jednak bardziej z ciekawości niż dla informacji – przecież nie mógł od siebie oczekiwać, że cokolwiek zrozumie. Widział za to, z jaką lekkością po cyferkach przebiegają źrenice Profesora.
– Wiem, co to za miejsce. Byliśmy już tam – stwierdził, wzmacniając efekt poruszającymi się sprężyście wąsami. – Ty też. Niedobrze, niedobrze...
Felix wbił wzrok w cyferki z większą determinacją, jakby dzięki niej miało wśród nich pojawić się coś pisane prostą angielszczyzną (z której płynnym przeczytaniem też pewnie miałby kłopoty). Mimo jej braku i tak już na starcie czuł się o niebo inteligentniejszy od Rocka Bottoma, który w międzyczasie próbował zasymulować bystrość umysłu, chłonąc wzrokiem wciąż wydobywający się z drukarki papier. Wreszcie jednak musiał przyjąć do siebie coraz bardziej oczywisty fakt, że zdanie się na wiedzę nielubianego naukowca jest jedyną szansą na jakiekolwiek postępy. Nie raz przekonał się o jego możliwościach i zbudowanej przez niego maszynerii na własnej skórze i jeśli wszystkie te genialne automaty nie wystarczą, żeby odnaleźć chłopca, to już nawet policja nie pomoże.
– Czyli gdzie? – dopytał Felix.
– W starej kopalni złota – odpowiedział Profesor krótko, wiedząc, że to wystarczy, żeby jego słuchaczowi zjeżyła się sierść na głowie. Trochę potrwało, zanim wydusił:
– W TEJ kopalni?! Ale... Ale księżniczka Oriana mówiła, że zamknęła...
– Szczególność umiejscowienia tej kopalni między węzłami czasoprzestrzeni powoduje, że szansa wystąpienia dwóch przejść międzywymiarowych może sięgać nawet zero koma osiemdziesiąt dziewięć setnych – wyjaśnił Profesor, przez co kot, pomimo szczerych intencji tamtego, o mało nie zemdlał. – Zresztą: może wcale nie chodzi o przejście? Może po prostu testował jakiś sposób na tłumienie działania skanerów genetycznych i dopiero teraz je wyłączył?
– Planował coś takiego? – spytał Felix ostrożnie, ciesząc się, że załapał końcówkę.
– Nie, nigdy. – Profesor skierował się do jednych z wielu drzwi swojego laboratorium, ku zdziwieniu Felixa, wcale nie do tych, którymi on sam wszedł. – Idziemy. Rock, kretynie, zostaw ten papier! System sam się wyłączy, gdy skończy się rolka! Muszę jakoś to ulepszyć...
Pies pobiegł usłużnie za swoim panem, a za nim, głęboko zamyślony, kot. W pierwszej chwili wspomnienie cudacznego wymiaru królestwa Oriany wywołało w nim takie odczucia, że z sympatią pomyślał o perspektywie wyrywania Poindextera z łap blaszaka z Wenus. Kiedy jednak przypomniał sobie, że razem z księżniczką pokonali przecież Księcia z Zill i miejsce to wcale nie musiałoby być już takie niebezpieczne, sam już nie wiedział, co chciałby odkryć w tej przeklętej kopalni...
Mętlik wątpliwości , gdy krótki korytarz skończył się i Felix uświadomił sobie, że stoi przed niewielkim pojazdem kosmicznym Profesora, do którego ów właśnie wsiadał. Wehikuł przywodził na myśl szare koraliki; składał się z kilku idealnie kulistych modułów, połączonych podłużnymi elementami. Staruszek często wyciągał go z garażu, kiedy ktoś znowu uprowadził jego siostrzeńca na inną planetę. Dlaczego jednak uruchamia go teraz, skoro kopalnia znajduje się niecały kilometr stąd? Czyżby on też się bał?
– Wsiadaj, Rock – odezwał się kierowca zza szyby. – I... Hmm... Em... Felix.
* W oryginale (odcinek Babbysitter) również wystąpił żart słowny, jednak opierający się na słowie siadać, nie opiekać.
** Z angielskiego nehpew nie wynika, czy Poindexter jest synem siostry czy brata Profesora i w żadnych źródłach nie jest to określone. Polski odpowiednik zawiera już jednak taką informację, więc bez większego powodu zdecydowałam się na tę pierwszą opcję.
