Kap, kap, kap…

Za oknami panowała cisza. Martwa, głucha cisza środka nocy, która nie miała prawa panować w centrum miasta, ale świetnie zadomowiła się tu, na jego obrzeżach. Jedynie od czasu do czasu w mdłym świetle latarni przemykała szybko ciemna postać, której nikt nie chciałby spotkać na swojej drodze. Ani teraz, w mroku, ani w świetle mającego nadejść dnia. Nie tylko dlatego, że ciężka pokrywa chmur zapowiadała świt równie zimny i nieprzyjazny.

Kap… kap… kap…

Szszszsz… tsyt! kap kap kap…

W tę odrętwiającą noc, zwyczajne dla poranków odgłosy parzącej się kawy były bardzo głośne i takie nie na miejscu. Przetrwanie całego procesu parzenia było zdecydowanie ponad siły Harley, dlatego gdy dzbanek wypełnił się do połowy wyrwała wtyczkę z gniazdka i zabrała naczynie. Przez chwilę jakby nie wiedziała co ma z nim zrobić, dopiero po głębszym zastanowieniu wyjęła pierwszy z brzegu kubek i napełniła go. Zupełnie wbrew swoim zwyczajom usiadła na stołku, podciągając nogi pod brodę. Zazwyczaj nie była w stanie tkwić z kawą w bezruchu – dyndała nogami siedząc na poręczy balkonu, chodziła po mieszkaniu i chichotała, udając że przyzywa kofeinowe demony. Zdarzało jej się nawet tańczyć, nie bacząc na możliwość rozlania. Tak naprawdę nigdy nie potrzebowała dodatkowej dawki energii w płynnej formie, po prostu bardzo lubiła jej smak.

Tym razem jednak kawa była wręcz niewskazana. Harley czuła, jak napompowane adrenaliną serce tłucze się jej w piersi, jak żołądek zaciska się w supeł, jak niekontrolowanie kurczą się mięśnie. Niemal bez udziału woli pamięć natychmiast podsunęła jej diagnozę i rozwiązanie: „Organizm intensywnie reaguje na silny stres. Wskazanie: trzydzieści miligramów alprazolamum dożylnie". Szkoda, że nie miała tu alprazolamum ani niczego podobnego. Nigdy nawet nie widziała tego leku na oczy – w zakładzie po takim zaleceniu, pacjentom leki podawały pielęgniarki. A ona przecież była lekarzem. Dawno temu… Dziś dawna Harleen bez wahania mogłaby zamknąć obecną Harley pośród swoich pacjentów. Ale przynajmniej w końcu była szczęśliwa, wolna od obłudnych masek i upokarzającego zakłamania, w którym żyła. Szalona i szczęśliwa. Z nim.

A teraz go nie było i Harley umierała z niepokoju. Snuła się z kąta w kąt po obszernym apartamencie alfonsa Johna Violeta. Niegdyś nadętej, grubej ryby z Narrows, którą dzisiaj rybki tylko jadły. Po odpowiednich przeróbkach przy użyciu kilku puszek sprayu, paru plakatów i kolorowych ozdób, nawet dało się tu mieszkać. Patetyczna aura zniknęła. I bardzo dobrze, bo gdyby miała czekać w otoczeniu tylko gobelinów i złotych ozdób, nie wytrzymałaby.

Wskazówka zegara, który obserwowała przesunęła się znów o kilka milimetrów. Dla obserwującej go bez przerwy dziewczyny, zrobiła to niemal niezauważalnie.

Dochodziła trzecia.

Ile to może jeszcze potrwać? Niech go cholera.

Oczywiście, to miała być wielka noc. Plany i przygotowania do imprezy trwały od miesięcy; wszystko by zapewnić ulubionemu nietoperzowi jej ukochanego iście morderczą zabawę. Dla jedynego naprawdę godnego wroga, Joker zawsze starał się o moc atrakcji. A że był nieobliczalnym geniuszem w swym fachu… Czasem można było umrzeć ze śmiechu.

Bardzo często Harley pomagała w przygotowaniach do akcji, ten raz nie był żadnym wyjątkiem. Mieli masę roboty. Ale tym razem Joker nie pozwolił jej iść. Prosiła, łasiła się, przymilała, ale odpowiedź zmroziła jej krew w żyłach i sprawiła, że natychmiast spokorniała.

„Jeśli pójdziesz, dam cię zabić. Jeśli cię nie zabiją, dam ci korale. Piękny, czerwony sznur korali. Chcesz?"

Nie chciała. Joker nie żartował, to pewne. Kiedyś była nieposłuszna i dostała od niego bransoletkę; wyciętą ostrzem noża, chociaż zblakłą, na przegubie ręki nosiła do dziś.

Dlatego nie zakładała nawet błazeńskiego stroju. Bez makijażu i całej reszty, w kolorowych papuciach i bluzce z muminkiem pewnie mało kto w mieście mógłby ją poznać. Nie miała wtedy w sobie nic z nieobliczalnej, roześmianej przestępczyni – przeciwnie, okulary i złote kaskady rozpuszczonych włosów nadawały jej twarzyczce wyraz niewinny i bezbronny. Ale jeśli ktoś znał jej imię, nie dawał się zwieść. Harley była niebezpieczna.

A skoro nie mogła korzystać z głównych atrakcji wieczoru, chciała chociaż być przy afterparty. Zrobiła kolejny obchód, sprawdzając skrupulatnie czy wszystko jest na swoim miejscu. Dyskretnie poustawiane, nie rzucające się w oczy rekwizyty ucieszą w przypadku zwycięstwa, ale nie będą razić w przypadku porażki. Szampan za szafką, tuba konfetti wśród parasoli, broń prawdziwa i z chorągiewkami „BANG" i cała masa innych rzeczy potrzebnych by dobrze się bawić. I chociaż wszystko działo się bardzo daleko, na drugim końcu tego miasta-molocha, dziewczyna co chwilę miała wrażenie, że słyszy wybuchy, wycie syren i krzyki. To było tylko wrażenie, ale gdzieś tam Joker na pewno słuchał swojej ulubionej muzyki naprawdę.

Gdy dochodziła piąta, wciąż nasłuchując kroków na schodach, windy czy innego odgłosu świadczącego o powrocie klauna, Harley zapadła w niespokojną drzemkę. I jak zwykle śniła o pięknych rzeczach, które nigdy nie miały się zdarzyć.

Kap… kap… kap…

Większość zaułków ma to do siebie, że zawsze coś w nich cieknie, kapie, sączy się. Prawdopodobnie nikt nigdy nie zadał sobie trudu, żeby sprawdzić co to za substancja, skąd się wydobywa, o naprawieniu usterki już nie wspominając. W szarej, niemal niezauważalnej poświecie poranka odgłos ten był praktycznie nie do wyłowienia dla ucha przeciętnego człowieka. Szczególnie, że idący chodnikiem mężczyzna nie miał pewności, czy słyszy zaułkowe kapanie czy jednak to jego własna krew przesiąkła już całkiem przez przyciskaną do rany szmatę i znaczy szkarłatem szary bruk.

Smukły i wysoki, na co dzień zapewne poruszał się pewnie, z gracją. Teraz jednak ruchy miał niezgrabne i ociężałe. Metodycznie, wlokąc nogę za nogą dotarł do właściwej klatki. Miał tylko jedną rękę wolną, ponieważ drugą przyciskał do zranionego boku. Spróbował otworzyć drzwi, ale te pozostały niewzruszone, zamknięte na noc na cztery spusty przez dozorcę z sutereny. Każdy inny mieszkaniec kamienicy szukałby już kluczy, dzwonił domofonem do mieszkania własnego, albo cudzego i żebrał o wpuszczenie. Ten konkretny mieszkaniec natomiast sięgnął do wewnętrznej kieszeni marynarki po najskuteczniejszy klucz świata. Dwa strzały z angielskiego rewolweru skutecznie otworzyły oporne drzwi, a niewyobrażalny huk na pewno obudził wszystkich w okolicy. Po chwili para ciekawskich, przestraszonych oczu wyjrzała ze szpary w drzwiach mieszkania na parterze i momentalnie zniknęły, zdecydowanie mniej ciekawskie, a o wiele bardziej wystraszone. To nowy sąsiad wracał do domu.

Bardziej niż wszedł, Joker wtoczył się do blaszanego pudła windy. Przytłumione światło zakurzonej żarówki ukazało w nieco mniej zakurzonym lustrze, w jak opłakanym stanie był. Oczywiście, jako szalony klaun zawsze wyglądał makabrycznie, ale teraz - obszarpany i zakrwawiony - mógłby grać w horrorze Wesa Cravena. Jego zazwyczaj nieludzko blada skóra była teraz całkowicie biała, niemal sina. Zielone, splątane włosy opadały na twarz, lepiły się do zakrwawionego policzka, a fioletowy elegancki garnitur, przez wszechobecne rdzawe plamy i poszarpania, nie był już ani fioletowy, ani elegancki.

Mimo tego widoku, Joker wyszczerzył się w okrutnym uśmiechu do własnego odbicia. Cholernie podobało mu się to co widział, przecież cierpienie uszlachetnia! Obrażenia zresztą nie przeszkadzały mu tak, jak powinny. Ból sam w sobie nie stanowiłby problemu, gdyby nie otępiał, a krew mogłaby płynąć wartkim strumieniem, gdyby jej utrata tak nie spowolniała. Kiedyś zmusi może jakąś mądrą głowę, żeby znalazła na to sposób, technika tak cudownie poszła do przodu. Tak, pomyśli o tym później.

Znacznie później.

Światło paliło się we wszystkich pokojach, ale nikt nie wybiegł mu na przywitanie. Pani tego pożal się Boże ogniska domowego, spała zwinięta w kłębek na wiktoriańskiej kanapie w salonie. Swoją słodką, anielską twarzyczkę tuliła do kolorowej poduszki, którą zdążyła już delikatnie zaślinić. Widok absolutnie cukierkowo słodki, ale… halo, on tu krwawi. Bez nawet krótkiego zastanowienia, Joker pchnął stojącą nieopodal wazę, która w drobny mak roztrzaskała się o podłogę, gwałtownie wyrywając Harley ze snu. Rozejrzała się nieprzytomnie.

- Mistah J! – krzyknęła przerażona, gdy tylko rozespany mózg zarejestrował jak koszmarny widok miała przed sobą. Doskoczyła do ledwo trzymającego się na nogach klauna i całkowicie ignorując jego ostrzegawcze „zostaw" ujęła go i ostrożnie pomogła usiąść. Dalej wszystko toczyło się szybko. Procedura była od zawsze ta sama, ale już od dawna nie wymagała takiego pośpiechu i takiej skuteczności. Przynieść dwie butelki wódki, miskę z wodą, ręczniki, ukradzioną kiedyś z karetki torbę medyczną. Szybko, szybko, szybko. Bok, przy którym Joker trzymał jakąś koszulę, wyglądał najbardziej dramatycznie, więc nim postanowiła zająć się najpierw.

- Ale się załatwiłeś, kochanie – Harley odkleiła od rany nasiąknięty krzepnącą krwią materiał możliwie jak najdelikatniej. Zmiękczyła go wodą, ale i tak było ciężko. Nie chciała przysparzać klaunowi więcej bólu niż to było konieczne. Joker natomiast od momentu w którym rozsiadł się na kanapie, wydawał się być w ogóle nie zainteresowany tym, co się z nim dzieje. Głowę odchylił do tyłu, zamknął oczy i pozwalał Harley robić ze sobą wszystko co było konieczne.

A jej niewidzialne imadło zaciskało się na gardle, gdy oczyszczała ranę. Długą na dwadzieścia centymetrów, płytką, i tak mogła zobaczyć, że żebra Jokera mają taki sam biały kolor jak jego skóra. Przed zrobieniem zastrzyku znieczulającego musiała wziąć kilka głębokich oddechów, a przy zszywaniu poczuła zawroty głowy.

- Przestań się mazać, Har, bo sam to zrobię.

Zanim jeszcze poniosła wzrok, Harley poczuła, że się rumieni. Jej policzki zawsze stawały się różowe, gdy tak do niej mówił. To zachrypnięte, seksownie przeciągłe „Haaarrr" poruszało czułą strunę w jej zakochanej duszy. Uśmiechnęła się przepraszająco i możliwie jak najbardziej radośnie i wróciła do pracy.

- A było warto? – zapytała lekko i zaraz poczuła pod palcami, jak śmiech wibruje w klatce piersiowej Jokera. Zaraz też skrzywił się nieznacznie, bo igła wbiła się przez to zdecydowanie zbyt głęboko.

- Och, pumpkin, nawet nie masz pojęcia – wyszczerzył się do dziewczyny – Kicia dłuuugo poliże rany swojemu nietoperzowi, oj długo. A jakie były fajerwerki! To było po prostu cudowne, tańczyli, jak im zagrałem!

Klaun zachichotał i udał, że porusza marionetkami na sznurkach niczym najlepszy z lalkarzy.

- Aach, a te zwroty akcji! Pościgi! Nie uwierzysz, ale żebra rozorał mi jakimś bumerangiem z buta. Rozumiesz? Z buta!

Kolejna salwa obłąkanego śmiechu, zaraźliwego dla Harley niczym dżuma. Sama też zaczęła się śmiać, chociaż nie miała pojęcia dlaczego bumerang z buta może być śmieszny. Ale był.

W miarę jak zajmowała się nim, Joker w sposób kompletnie szalony i nieskładny relacjonował wydarzenia ostatniej doby. Słuchała, a serce rosło w niej z miłości i dumy. Akcja była niczym twór geniusza, wielowymiarowa, zaskakująca i niesamowicie dokładnie zaplanowana. Harley założyła jeszcze kilka szwów, zabandażowała skręcony nadgarstek, a jej ukochany nie przestawał gadać, wzbogacając opisy właściwymi filozoficznymi dygresjami.

- Batuś nie rozumie, że jestem mu potrzebny – brzmiała jedna z nich. – I pewnie nigdy nie zrozumie, ale ja będę mu to udowadniał raz za razem, na pewno czerpie z naszych starć jakąś chorą satysfakcję. A podobno to ja jestem szalony, hę?

I znów chichot.

- A to, kto zrobił? – spytała Harley, przyklejając opatrunek do jego pokiereszowanego policzka.

- Może i nie wiesz skarbie, ale koty atakują, kiedy czują się zagrożone – odparł Joker, a dziewczyna przysięgła sobie, że przy następnym, zapewne rychłym spotkaniu, wydrapie Kobiecie-Kot oczy. O ile nigdy nie mieszała się do gier z Batmanem, o tyle do tej kociej wywłoki miała osobisty uraz.

Nie skomentowała tego jednak w żaden sposób, Jokera nie interesowały jej odczucia względem jego wrogów. Skorzystała natomiast z tego, że miał jeden ze swoich dobrych humorów i skończywszy wszystkie medyczne zabiegi, zwieńczyła swoje „dzieło" krótkim pocałunkiem.

- Strasznie się o ciebie martwiłam – powiedziała Harley bez wyrzutu, patrząc prosto w ukochane drapieżne oczy.

- Powinnaś.

- Kocham cię – dodała jeszcze.

- Oczywiście, że kochasz.