Okej, moja własna próba... w zamierzeniu opowiadanie ma liczyć parę rozdziałów, ale co z tego wyjdzie - kto wie... rodział testowy, dość krótki, chcę wybadać Wasze reakcje na moją twórczość, jeśli będzie się podobało, będą kolejne rozdziały.
Bez obaw - tłumaczenia historii Vekina nie porzucę, właśnie zaraz się zabieram za ostatni rozdział Albusa i Podziemi Mgły Merlina ;)
Oczywiście wszystkie prawa należą do kochanej J.K. Rowling, ja tylko bawię się postaciami i próbuję pokazać, że związek między dwojgiem dorosłych ludzi nie jest tym samym, co między dwojgiem nastolatków, i że od Bitwy o Hogwart do ślubu Harry'ego i Ginny daleka droga... na której wiele może się zdarzyć...
1. Na szkoleniu
Harry skończył właśnie ostatni dzień trwającego ponad miesiąc szkolenia aurorów, które miało miejsce w Tanzanii, i – mówiąc szczerze – nie mógł się doczekać, aż spałaszuje przygotowaną przez Biuro Aurorów pożegnalną kolację i aportuje się do Nory.
Do Nory... do Ginny... uśmiech wpełzł mu na usta podczas przeżuwania swojej ulubionej kajmakowej tarty. Nie widział się z nią przez cały miesiąc, szkolenia na aurora były bardzo rygorystyczne, zajmowały praktycznie całą dobę, bez możliwości spotkań z bliskimi, bez możliwości wysyłania listów przez sowy, i momentami naprawdę miał już tego dość. Wcześniej przez półtorej roku zgłębiali tajniki pracy aurora w sposób ściśle teoretyczny, w kontrolowanych warunkach - zajęcia miały miejsce w salach dydaktycznych w Ministerstwie Magii. Harry, który naiwnie sądził, że po opuszczeniu Hogwartu już nigdy nie będzie musiał się przejmować transmutacją czy eliksirami, gorzko się rozczarował. Ich nauczyciel eliksirów przypomniał im, że jeśli znajdą się kiedyś znowu na wojnie, mają małe szanse na zwycięstwo, jeśli rozłoży ich byle grypa a oni nie będą potrafili przyrządzić prostego eliksiru pieprzowego.
Warunki na szkoleniach były tak surowe nie bez powodu. Ministerstwo Magii miało ambicję stworzyć aurorów, którzy oprócz doskonałego opanowania magii, będą potrafili radzić sobie pozostawieni sam na sam, bez rodziny, która mogłaby ofiarować im wsparcie. Jeden z ich trenerów, Beckley, krzyczał na nich co rano:
- Robota aurora nie jest dla wypierdków ani maminsynków! Kiedy będziecie musieli pójść w pościg za czarnoksiężnikiem, macie się nie przejmować tym, że w domu zostaje rodzina, ale jeśli trzeba, brać dupę w troki i gonić za padalcem! Myślicie, że na wojnie co wieczór będziecie wracać do mamusi? - grzmiał, doprowadzając Rona niemal do załamania nerwowego.
Jednak, z drugiej strony... Mimo że było tak ciężko, Harry i tak nie zamieniłby tej drogi na żadną inną... no, może quidditch, kiedyś, w jakiejś drugiej lidze, kiedy będzie już za stary na aurora albo nie zda egzaminu...
Pomyślał gorzko, że jeśli w trakcie następnych szkoleń straci parę kończyn bądź zębów, wówczas może być problem z ewentualnym przekwalifikowaniem się na gracza quidditcha, ale w tym momencie się tym nie przejmował. Był zbyt szczęśliwy z powodu zakończenia tej ciężkiej tanzańskiej misji, i nawet bolesne siniaki, jakie w trakcie szkolenia zdobył, nie powstrzymywały go od uśmiechania się szeroko.
- No i czemu szczerzysz zęby? – zapytał się go rzeczowo Ron, oczywiście objadając się do niemożliwości jajecznicą. – Na Merlina, ale nam dali wycisk... czemu nas w ogóle podkusiło, żeby zdawać ten egzamin na aurora. Przecież my, bohaterowie wojenni, powinniśmy mieć dożywotnią pensję, za to, co zrobiliśmy z Vol... Voldemortem... cholera, ciągle się nie mogę przyzwyczaić, że go nie ma, chociaż minęły już dwa lata. Tata opowiadał mi, że mugolscy komba... kombajny... czy kombatanci, jakoś tak, oni dostają dożywotnią pensję za zasługi w czasie wojen. Myślę, że pan Chłopiec-Który-Zwyciężył, powinien to zasugerować Kingsleyowi. – dodał z przekąsem.
- Daj spokój, Ron – powiedział Harry, kończąc możliwie szybko swoją tartę (bardzo spieszyło mu się do domu) – przecież wiesz, że to, że przyjaźnimy się z Kingsleyem i mamy jakieś tam zasługi wojenne wcale nie oznacza, że egzamin mamy już w garści. No i pieniędzy za darmo ci nikt nie da. Wiesz, ile ministerstwo wydało na odbudowę Hogwartu i szkolenia, żeby zastąpić te osoby, które poginęły w trakcie wojny? Musimy i tak zapieprzać jak skrzaty domowe, jeśli chcemy zdać.
- Dobrze, że tego nie mówisz przy Hermionie – przestraszył się Ron, tym razem pałaszując ciasto cytrynowe. Co jak co, szkolenia aurorów były ciężkie, ale i wyżerka odpowiednia w porównaniu do liczby spalanych kalorii. – A w ogóle jak się układa tobie i Ginny?
- Ciężko powiedzieć – odpowiedział Harry, wzruszając ramionami. – Wiesz, że przez te szkolenia praktycznie się nie widujemy. No i ona przecież została zwerbowana do Harpii z Holyhead... strasznie dużo czasu poświęca teraz na treningi. Tak w ogóle to kończ już jedzenie, ile można jeść. Już prawie dziesięć lat się dziwię, jak można tyle żreć co ty i nie tyć.
- Dobła przemiana matełi – wymamrotał z pełnymi ustami Ron. – Dobra, już kończę. Chodźmy, tylko pożegnamy się z kolegami.
Odeszli od stołu i podeszli w stronę znajomych. Szeregi aurorów zostały poważnie przetrzebione podczas wojny z Voldemortem, dlatego teraźniejsza ekipa kandydatów na aurorów była całkiem spora. Oczywiście i tak nie było szans na to, żeby wszyscy zdali pozytywnie egzaminy, dlatego przyjęto ponad pięćdziesiąt kandydatów, w tym wielu zza granicy. Ciągle też przyjmowano nowe osoby. Ministerstwo Magii wiedziało, że ich usługi mogą już wkrótce stać się ponownie potrzebne, w końcu żaden pokój nie trwa wiecznie, i prowadziło obecnie wzmożoną rekrutację wśród ostatnich klas Hogwartu, zachęcając ich do przyłączenia się do szeregów aurorów. Dużą rolę w tej kampanii odgrywał sam Harry, który, jako zwycięzca pojedynku z Voldemortem, stał się niejako sztandarową postacią wśród kandydatów i wszyscy koledzy zwracali się do niego z najwyższym szacunkiem, a młodzież z Hogwartu miała go stawianego za wzór do naśladowania na każdej lekcji obrony przed czarną magią. Niestety, nie można było powiedzieć tego samego o ich trenerach. Kingsley na przykład, mimo że piastował obecnie stanowisko ministra magii, często wpadał na szkolenia (prowadził części dotyczące zaklęć obronnych, szpiegostwa i kamuflażu) i wcale nie pobłażał Harry'emu, kiedy ten nie radził sobie dobrze z oklumencją konieczną na tych zajęciach.
- Na razie, Colin... cześć, Romilda... cześć, na razie, do zobaczenia za dwa tygodnie! – żegnali się z siedzącymi jeszcze przy stole pozostałymi rekrutami. Pozostałym wcale nie spieszyło się do domów – tradycją zjazdów kandydatów na aurorów były mocno zakrapiane imprezki, w trakcie których można było się zrelaksować po trwającym miesiąc rygorze.
Pobudki mieli o 5 rano, później ćwiczenia siłowe (Nie myślcie, że skoro macie różdżki, to możecie się roztyć jak grube wieprzaki, auror ma być silny i zwinny, jak inaczej będziecie robić uniki?, krzyczeli na nich w trakcie dziesięciokilometrowych biegów co rano), praktyka zaklęć, śledzenie, kradzież, szpiegostwo i kamuflaż – to tylko jedne z wielu przedmiotów, jakie zmuszeni byli zrealizować, jeśli marzyli o karierze łowcy czarnoksiężników. Harry i Ron czasami z nimi zostawali na kolejkę lub dwie Ognistej Whisky, jednakże zdarzało się to bardzo sporadycznie; większość ich znajomych wiedziała, że w domu czekają na nich mocno stęsknione ich obecności, dwie niebezpieczne dziewczyny. Ron nie chciał ryzykować kolejnych ran na twarzy z powodu dziobów kanarków, a Harry zbyt dobrze zdawał sobie sprawę z tego, jak mistrzowsko Ginny rzuca upiorogacka, żeby w ogóle rozważać pomysł stawienia się w Norze pijanym.
- Szeregowy Weasley! Szeregowy Potter! – usłyszeli głos Dedalusa Diggle, pełniącego wartę w trakcie tego ostatniego dnia szkolenia.
- Tak jest, proszę pana! – stanęli na baczność Harry i Ron.
- Rozumiem, że nie zostajecie z nami dłużej na kolacji? – zapytał Dedalus, puszczając im oczko. – Ach te kobiety, co one potrafią zrobić z nami, biednymi mężczyznami! Owijają nas sobie wokół palca! No nic, bardzo szkoda, myślałem, że może wypijemy parę kieliszków Ognistej, już bez bawienia się w te formalności... nawiasem mówiąc, wiecie, że muszę się ich trzymać, ścisły wymóg ministerstwa... mam nadzieję, że nie byłem dla was zbyt surowy w trakcie mojej warty?
- Ależ skądże, proszę pana, sir! – zasalutował Ron.
- Niestety nie możemy zostać na kolacji, Dedalusie – powiedział przepraszająco Harry, decydując się na porzucenie formy grzecznościowej, skoro sam ich przełożony im to zaproponował. – Sam wiesz, dziewczyny czekają... no i Molly, i Artur... poza tym mamy z Ginny plany na dziś wieczór, nie mogę jej zawieść.
- A cóż to za plany? – mrugnął do niego Dedalus.
Harry spiekł buraka.
- No tak dawno się nie widzieliśmy, że pomyślałem, że zrobię jej jakąś romantyczną kolację... – wybąkał nieśmiało.
- Aha! To dlatego tak pchałeś się w tym miesiącu do dyżurów w kuchni! Ten ostatni gulasz był już nawet zjadliwy... co prawda nie sądzę, żeby dodawanie do niego mięty pieprzowej było koniecznością, dymiło się nam później z uszu... ale przynajmniej był smaczny...
- A... a-psik-kurat! – zamaskował przytyk Ron.
- Ron, ty baranie, spróbowałbyś sam coś ugotować, nawet nie wiesz, jakie to trudne – wypomniał mu cierpliwie Harry. – W każdym razie, musimy już lecieć, Dedalusie! Miłej zabawy dziś. Widzę, że na dyżurze zostaje też Hestia? – puścił do niego oko. – My już spadamy, aportujemy się do Nory.
Tym razem Dedalus spiekł buraka.
- Cóż... zostaje, zostaje... dobrze chłopcy, lećcie. Pozdrówcie Molly i Artura ode mnie. Następny zjazd za dwa tygodnie, jak zwykle. Odpocznijcie sobie dobrze, będzie ciężko. Kingsley coś mi mówił, że wysyła was do Brazylii... podobno są tam niezwykle dogodne warunki do obserwacji czarno magicznych stworzeń... macie chyba zostać przeszkoleni w walce ze smokami... – nagle przerwał i podniósł palec do ust. – Cholera, nie powinienem był tego mówić...
- Pozdrowimy. Niech zginie czarna magia!
- Niech zginie!
Harry i Ron obrócili się na pięcie, wyszli z namiotu i przeszli poza terytorium ich kempingu. Kiedy znaleźli się w miejscu, z którego można było się bezpiecznie aportować, Harry skoncentrował się mocno na celu ich podróży – Norze – przez moment niemalże widział rude włosy Ginny i poczuł charakterystyczny dla niej, kwiatowy zapach... i z cichym pyknięciem osunęli się obydwoje w nicość.
