Och, był doskonały w pisaniu listów. Znał wszystkie formuły, używane zależnie od adresata i okoliczności. Był mistrzem doboru odpowiednich słów i zamykania konkretnych treści w potokach grzeczności.
Do Überwaldu pisał jednak zazwyczaj bardzo sucho. Znali się na tyle długo, że zbędne uprzejmości nie były konieczne.
Czasem nie odpowiadał mu ten stan rzeczy. Kilka razy chwytał się na układaniu pierwszych zdań listu do Margolotty. Był tym nieco zażenowany. To tak, jakby tracił kontrolę nad własnym umysłem i pozwolił mu wędrować samotnie w stronę ruchomych piasków.
Wspomnienia na których się łapał, działały przygnębiająco. Na szczęście nie miał na nie wiele czasu, wiecznie zajęty kolejnymi raportami, sporami przywódców gildii i porachunkami gangów ulicznych. Ankh-Morpork od zawsze balansowało nad krawędzią przepaści. Chwila nieuwagi i miasto straciłoby równowagę.
Od blisko kwadransa wpatrywał się w pustą kartkę, obracając w palcach pióro. Wiedział, co chce napisać. Krótko i precyzyjnie, bez ozdobników i nonsensownych metafor. Napisać to, co i tak oboje wiedzieli, skończyć z dyplomatycznym milczeniem.
Wiedział, że w poczekalni z pewnością siedzi już kilku petentów. Przypuszczalnie przynajmniej jeden na skraju załamania nerwowego. Zegar doskonale spełniał swoją rolę.
Na małym stoliku przy oknie stała szachownica. Nie musiał do niej podchodzić, znał na pamięć aktualne położenie wszystkich pionków. Zamknął oczy i rozważył możliwości.
Potem stłumił westchnienie i powoli opuścił pióro na papier. Wiedział, co chce napisać i wiedział, co napisze.
Goniec na 5c.
