Miniaturka i podwójne drabble (nie ma jeszcze takiego drinka? szkoda). Na ten moment. Jak przeczuwam własne id, znam upodobania ego i pobłażliwość superego, to jeszcze niejeden drobiazg tutaj trafi. Ale kiedy, to już tylko licho wie.


Bazalt

— Ładną masakrę dzisiaj urządziliśmy, prawda, panowie? — rzucił Kimbley, wchodząc do namiotu Płomiennego Alchemika, aktualnie zamienionego w szulernię.

Pomieszczenie opustoszało w ciągu kilku minut. Wszyscy nagle mieli do załatwienia sprawy o kluczowym znaczeniu dla bezpieczeństwa obozu, wszyscy nagle byli niezbędni dla wygrania wojny - niezbędni w... "gdzieś indziej". Wszyscy, poza Royem, który uznał, iż z własnej ziemi wyrzucić się nie da.

Intruz gwizdał beztrosko.

— Proszę, proszę, jedna mała uwaga, a taka poprawa morale... Nie wstyd ci wciągać szeregowców w hazard?

Gospodarz z trudem powstrzymał chęć podpalania „gościowi" kapelusza.

— Potrzebują trochę... rozluźnienia. Nie wszyscy znoszą rzezie tak dobrze, jak ty — syknął, napełniając ostatnie słowa pogardą. — Szanuję ich za to.

Solf tylko wybuchnął śmiechem.

— Ach, jaka to słodka rzecz, poczucie wyższości moralnej — wykrztusił po chwili. — Właściwie, to pasuje, żeby ktoś wychowany przez dziwki wyrósł na dewota.

Mustang zacisnął pięści.

— Widzi pan, panie majorze — głos Kimbleya był ironicznie oficjalny — tym, czego najbardziej potrzebują „chłopcy" i pan dla zdrowia psychicznego, są, oczywiście, zamtuzy oraz ludzie tacy jak ja. Ludzie, którymi możecie sobie do woli pogardzać, ludzie, na których tle wyglądacie na „tych dobrych", przy których możecie zapomnieć o własnych czynach... Ciekawa rzecz, umysł – interesujące iluzje wytwarza.

Szkarłatny Alchemik przechylił się nagle, by zmierzwić włosy Roya, gestem, jakim zwykle właściciel gładzi psa.

— Co ty byś beze mnie zrobił, Płomienny? Jak spojrzałbyś sobie w lustro, bez pocieszenia „przynajmniej nie jestem takim potworem jak Kimbley"? Hipokryta, a z takim talentem...

— Nie potrzebuję ani ciebie, ani tej wojny, ani tego talentu, żeby... — zaczął Mustang, próbując strącić cudzą dłoń.

Tamten nie dał mu dokończyć, aczkolwiek zabrał palce:

— Więc dlaczego tutaj jesteś? Tylko oszczędź mi opowieści o obowiązku wobec ojczyzny.

Zapytany na chwilę stracił rezon – próbował wymyślić odpowiednio ciętą ripostę.

— Z pewnością nie po to, by radować się z mordowania cywilów — odpowiedział w końcu lodowatym tonem.

— Ha! Widzisz! Twoje własne wytłumaczenie powstaje tylko w odniesieniu do mnie — tryumfował Solf, sięgając po papierosa.

Fakt faktem. Royowi zabrakło argumentów.

— To prosty mechanizm psychologiczny — słowa intruza mieszały się z dymem — żołnierze uważają nas, Alchemików, za potwory, żeby uciec od tego, że Ishvalczycy uważają za potwory z kolei ich. Robicie to samo ze mną, szukacie sobie „czarnej owcy", kogoś do podreperowania sumienia.

— Nie potrzebuję cię — stwierdził uparcie Płomienny Alchemik.

— Doprawdy? Byłbyś gotów powiedzieć o sobie, że jesteś złym człowiekiem, zbrodniarzem, potworem? Przyjąłbyś całą prawdę, całą winę, całą odpowiedzialność?

Cisza trwała. Szkarłatny wypalił papierosa, sięgnął po następnego. Cisza trwała nadal. Mustang wreszcie ją przerwał:

— Nie przyjąłbym.

Nim Kimbley nacieszył się zwycięstwem, major dorzucił:

— Bo to nie jest kwestia gdybania. Przyjmę. Wezmę na siebie całą winę, całą prawdę, całą odpowiedzialność.

Solf skrzywił wargi, nieco zdetonowany.

— Skończysz jak Hughes — mruknął.

— Nie — oznajmił z przekonaniem Roy — bo muszę chronić innych. Moich ludzi. Wezmę na siebie wszystko, żeby oni nie musieli.

Intruz spokojnie skończył papierosa, mierząc cały czas Płomiennego wzrokiem. Potem podszedł i znowu poklepał go po głowie. Mustang zacisnął zęby.

— Takie nastawienie mi się podoba — zachichotał Kimbley, wychodząc. — W imię takich ideałów ludzie zwykle popełniają największe zbrodnie. Czekam z niecierpliwością, co jutro nam pokażesz na polu bitwy!