MIEJSCA cz.I

"A melancholy town where we never smile."

Gorillaz, "Feel Good INC."

Odrapane ściany, brudno biały tynk. Wszystkie korytarze takie same, rzędy jednakowych, ciemnych drzwi. Miejsce strachu, niepewności, ciągłej, męczącej gotowości.

Ludzie idący pod ścianami jak cienie, dręczeni bezsennymi nocami, gonieni koszmarami niekończącej się dla nich wojny. Blade twarze z zaciśniętymi ustami, z matowymi, zasmuconymi oczami.

Sztab jako zbieranina ludzi z wiecznymi wyrzutami, ludzi gonionych śmiercią i winą. Wśród nich ten najbardziej brudny, ten który śpi, ale zawsze budzi się z krzykiem. Ten o lśniących oczach i ogniem w źrenicach. Ten, który boi się więcej dotknąć broni. Ten, który co raz oczyszcza się w ogniu.

Ten, który jest ogniem - ogniem który strawił naród i bardzo chce już zgasnąć.

I wśród szarych, winnych twarzy pojawia się mały, złoty błysk. Jak słonecznik, rośnie i rośnie, przecząc realiom pogorzeliska. Jak część nieba na ziemi, jak zwiastun słońca i wiosny, jak małe, radosne dziecko.

Ten, który ciągle szuka, który ma oczy jak paciorki z bursztynu, mądre i pełne nadziei. Ten kto zachwyca się życiem i nie ma na rękach krwi. Ten, który jest mędrcem jako dziecko i niewinnym jako wojownik.

Złoty warkoczyk mignął w powietrzu, jaskrawy płaszcz zaszumiał, nadając ruch martwemu powietrzu. Zefir musnął lekko zadarty nos, zmusił ciemne oczy do lekkiego zmrużenia. Zapachniało trawą i deszczem.

Wysoki mężczyzna odwrócił się, ciemne kosmyki opadły na blade, gładkie czoło.

Na drugim końcu korytarza chłopak machnął mu delikatnie ręką. Szary, brudny człowiek uniusł kącik ust, który chwilę drgał, niepewnie rozciągając się w uśmiech.

W delikatny, całkiem szczery uśmiech.

END