Opowieść o Smoczych Kulach jest jedną z najdłuższych w historii wszechświata. Zaczęła się u zarania jego dziejów, w momencie, gdy starożytni, dawno zapomniani już bogowie przekazali kule śmiertelnikom w geście przyjaźni. Legenda głosiła, że ten, kto odnajdzie wszystkie siedem, stanie się wszechmocny, zdolny spełniać każdą swą wolę w mgnieniu oka. Czynić zarówno dobro jak i zło. Spełniać osobiste kaprysy lub uszczęśliwiać miliardy. Zrobić cokolwiek. Była to ogromna moc, wymagająca równie wielkiej odpowiedzialności.
Bogowie zdawali sobie sprawę z potęgi tego daru, wyznaczyli więc jedną z pierwotnych ras wszechświata - Nameczan - jako strażników kul, by te nigdy nie wpadły w niepowołane ręce.
Jednakże, porządek wyznaczony wkrótce po kreacji wszechświata, nie trwał wiecznie. Starzy bogowie odeszli, a ich następcy, Kaioshini, nie byli ani tak potężni, ani tak mądrzy, a dodatkowo boleśnie świadomi tego, iż bogami się nie narodzili, lecz zostali uczynieni. Potwornie ograniczeni w porównaniu do swych poprzedników, nie potrafili wyzbyć się negatywnych emocji charakteryzujących istoty śmiertelne, w tym zazdrości o wszechmoc, której sami nie posiadali, a której cząstka zaklęta została w Smoczych Kulach.
Prześladowani przez nich Nameczanie, niegdyś siła znana w całym wszechświecie, zaczęli tracić na znaczeniu i podupadać, a wraz z nimi także ich Smocze Kule. Ostateczna zagłada tej rasy nie nastąpiła tylko dlatego, iż ograniczenia nowych bogów pchnęły ich wreszcie przeciw sobie nawzajem, prowadząc do ogromnego kataklizmu, zakończonego zagładą części wszechświata.
Nameczanie skorzystali z tej okazji, by usunąć się w cień i na niedużej planecie gdzieś w zakamarkach kosmosu dalej strzec Smoczych Kul. Z czasem z ta liczna i potężna rasa wojowników, mędrców i magów przekształciła się w garstkę miłujących pokój farmerów, a o roli boskich strażników wszyscy już zapomnieli.
Wszyscy poza jedną osobą - starożytnym Kaioshinem, który cudem ocalały powrócił po tysiącach lat z otchłani niebytu. Widząc postępujący upadek swego rodu, także słabnącego z pokolenia na pokolenie postanowił zaprowadzić włąsny porządek we wszechświecie. Jego nienawiść, wzmocniona jeszcze przez lata nieistnienia eksplodowała trzy lata po śmierci Buu - potwora, który wydawał się największym zagrożeniem dla życia w kosmosie.
W wyniku konfliktu wywołanego przez Kaioshina planeta Namek przestała istnieć. Rok później identyczny los spotkał Ziemię, na której, wskutek licznych splotów wydarzeń, także istniały Smocze Kule. Razem z Ziemią unicestwiony został jej bóg - Dende - ostatni z Nameczan. Niewielkim pocieszeniem był fakt, iż podobny los spotkał samego Kaioshina.
Od tamtej chwili minęło dziewięć lat.
Był to czas względnego spokoju, w tym sensie, iż nie wybuchały konflikty zdolne zagrozić całemu wszechświatowi. Takich na mniejszą skalę starczyłoby na niejedną opowieść. Kosmos, cztery razy większy niż niegdyś, żył własnym życiem i zniknięcie dwóch planet nie mogło zbyt mocno wpłynąć na jego ogrom.
Mimo to, właśnie w rejonie zajmowanym niegdyś przez Ziemię i Namek zachodziły zmiany najbardziej istotne dla dalszych losów wszechświata. Na zgliszczach imperium Freezera narodziła się nowa forma organizacji planet - Wszechsojusz Światów. Prowadzony przez tajemniczego i potężnego Najwyższego, z roku na rok ogarniał coraz więcej układów gwiezdnych. Niektóre przyłączały się dobrowolnie, inne - choć te były w znacznej mniejszości - zajmowane były siłą. Sojusz, jak go popularnie nazywano, niewiele miał wspólnego z wojskową dyktaturą Freezera i nawet jego przeciwnicy musieli przyznać, że więcej dawał niż brał. Skąd miał to co dawał - nikt nie wiedział. Mimo to, nie wszystkie światy chętnie się do niego przyłączały.
Przykładem takiej niezależności były Nowa Plant i związana z nią Yasan-sei - planety zamieszkane przez rasy Saiyanów i Lanfanów. Nie nastawnione ekspansywnie, ale zacięcie broniące się przed jakąkolwiek ingerencją z zewnątrz. Pierwsze starcia pomiędzy wojownikami obu stron pokazały, że siły są zadziwiająco wyrównane i że ewentualna wojna byłaby długa i wyniszczająca. Chciano jej więc uniknąć.
Sojusz nie dokonywał bezwarunkowej aneksji wszystkich układów, ale nie mógł też zostawić sobie wewnątrz własnego terytorium tak potężnej, niezależnej siły. Najwyższy próbował więc różnymi sposobami skłonić władców Nowej Plant do współpracy. Początkowo całkowicie bezskutecznie - Gebacca, saiyański król planety odmawiał nawet przyjęcia ambasadorów. Zgodził się na to dopiero, gdy blokująca przez kilka miesięcy transport z Nowej Plant flota Sojuszu odmówiła przepuszczenia statku wiozącego jego syna.
Jednakże, ostatni etap opowieści o Smoczych Kulach rozpoczął się rok wcześniej i w zupełnie innym miejscu...
"Gehenna"
Po raz pierwszy w życiu, Son Goku uciekał. Uciekał, świadom, że tym razem, wróg jest zdecydowanie poza zasięgiem jego możliwości, mimo potęgi jaką zyskał w ciągu swego niesamowitego życia i zwielokrotnił jeszcze w ostatnich kilku latach. Nie było też już wśród żywych nikogo, kto mógłby mu pomóc. Ani jego synów, ani Vegety ani nawet Piccolo. Byli martwi, z jego winy. Dlatego właśnie uciekał, choć nie czynił tego nigdy wcześniej. Zawiódł swoich bliskich, przyjaciół, zawiódł całą Ziemię. Nie mógł teraz zawieść także wszechświata. Zdawał sobie sprawę, że ciąży na nim zbyt duża odpowiedzialność, że jego życie nie należy już tylko do niego. Nie mógł rzucać go na szalę, jak kiedyś, widząc choćby cień szansy na zwycięstwo, czy często nie widząc go wcale. Teraz musiał się wycofać, by mieć możliwość późniejszego uderzenia.
Nie zdając sobie z tego sprawy, Goku bardzo się zmienił. Dojrzał, ale także postarzał się. Nie fizycznie - nadal był w wieku optymalnym dla Saiyana, ale psychicznie. Stracił już mentalną młodość, którą nie odebrało mu wcześniej ani małżeństwo, ani ojcostwo, ani nawet dwukrotna utrata życia.
Przedzierał się przez labirynt, a instynkt przetrwania i zdobyte niedawno zdolności pozwalały mu wybierać właściwą drogę. Tamci nie mieli takich możliwości, więc nie spieszył się, skupiając na tłumieniu energii, by nie zostać wykrytym.
Niewiele mu jej zresztą pozostało, choć nie był pewien, czy bardziej wyczerpały go krwawiące wciąż rany, czy połączenie Kaioken z trzecią formą Super-Saiyana. Dyszał ciężko, wciąż zaciskając dłoń na rozrytym pazurami boku, ale na jego twarzy zobaczyć można było lekki uśmiech. Wstydził się ucieczki, ale jednocześnie już żył możliwością kolejnego starcia w przyszłości. Saiyan zawsze pozostanie Saiyanem.
Tymczasem, musiał dotrzeć do granicy labiryntu, gdzie zadziała Shunkanido. Był już blisko, wyczuwał to. Jeszcze kilka odnóg i zobaczy upragnione wyjście...
Szum dwóch par skrzydeł uświadomił mu, że został odnaleziony. Ale jak? Przecież nie potrafili wyczuwać energii tak dobrze jak on. Zapach! Musieli podążać za tropem krwi, którą tracił po drodze. W mgnieniu oka zorientował się, jak duży błąd popełnił. Nie dość, że dał się złapać, to jeszcze oznaczył im ścieżkę do wyjścia. Jakim cudem nie zorientował się, że się zbliżają?
Nie było czasu na przemyślenia...
W ostatniej chwili uchylił się przed ciosem błękitnego skrzydła, wyhamował kilka centymetrów od pulsującej mocą ściany, nie dotknął jej jednak, na swoje szczęście, unikając co najmniej ciężkich obrażeń. Westchnął ciężko, koncentrując ki. Powietrze wokół zafalowało, a po sekundzie mrok labiryntu rozświetliła aura Super-Saiyana drugiego stopnia. Wyczerpany organizm zareagował gwałtownie, wysyłając do mózgu sygnały bólu z każdej komórki. Saiyan zacisnął zęby.
Byli tu obaj, co jednak musiał zobaczyć, by się przekonać. Nadal nie wydzielali żadnej energii, chyba radzili sobie z kontrolą ki znacznie lepiej niż to wcześniej udawali. Kolejna zła wiadomość. Goku zdawał sobie sprawę, że w pełni sił zapewne dałby radę jednemu... ale było ich dwóch, a jemu do pełni sił było jak stąd do raju, czyli bardzo, bardzo daleko. Szybko zdał sobie sprawę, że już nie opuści labiryntu, że ci dwaj dokończą dzieła i za chwilę go zabiją.
Nie mylił się.
Śmierć była inna, niż to pamiętał ze swoich doświadczeń. Zamiast krótkiego błysku i pojawienia się w kolejce do biurka Enmy, Son Goku znalazł się w bardzo ciepłym i przytulnym miejscu. Było niezwykle kolorowo. Do jego uszu docierały setki mieszających się, łagodnych szeptów. Nie rozumiał słów, ale to nie miało znaczenia. Poczuł się szczęśliwy, choć nie wiedział dlaczego. Wszystkie jego myśli odpłynęły, a on sam pogrążył się w tym cudownym uczuciu tonięcia w oceanie spokoju.
"Are you motherfuckers ready
for the new shit?
Stand up and admit it,
tomorrow's never coming.
This is the new shit.
Stand up and admit it.
Do we need it? NO!
Do we want it? YEAH!
This is the new shit.
Stand up and admit it."
Marilyn Manson - "This Is The New Shit"
