Zemsta

Zewnętrzny pierścień gwiezdnych wrót drgnął i obrócił się. Gdy pierwszy symbol znalazł się we właściwej pozycji, zabłysnął ciepłym światłem. Mechanizm blokowania symbolu utrzymał go na miejscu z głośnym kliknięciem. Pierścień ruszył dalej. Po kolei zablokowanych zostało sześć pozostałych symboli. Wnętrze wrót eksplodowało. Srebrno błękitny, niszczycielski wir wyskoczył błyskawicznie do przodu. Równie nagle zatrzymał się i wycofał do granic wyznaczonych przez metalowy okrąg. Teraz horyzont zdarzeń wyglądał jak tafla wody. Marszczył się delikatnie i pobłyskiwał jakby smagany przez wiatr. Z drżącej powierzchni wyłoniło się czworo ludzi w mundurach i z gotową do strzału bronią.

Pułkownik Jack o`Neill poprawił tkwiące na jego nosie okulary przeciwsłoneczne i rozejrzał się po okolicy. Samantha Carter szła za nim powoli. Broń wciąż trzymała w pogotowiu. Był to wyuczony, wieloletni odruch. W tej chwili najwyraźniej na wyrost, bowiem żadne niebezpieczeństwo im nie zagrażało. Jak okiem sięgnąć ciągnęła się spalona słońcem łąka. Pojedyncze drzewa i krzewy nie mogły stanowić schronienia dla ewentualnego napastnika. Było tak spokojnie… Pułkownik obszedł wrota dookoła wpatrując się w udeptaną ziemię. To samo zrobił wokół DHD. Ponownie rozejrzał się na wszystkie strony. Zatrzymał się koło Teal`ca, który przyklęknął na jedno kolano i wyciągniętą dłonią wodził po wyschniętych źdźbłach.

- Co o tym myślisz?

- Te ślady pochodzą sprzed kilku dni. Czterech, może pięciu. To jednak ślady tubylców. Żaden z naszych ludzi nie znajdował się w pobliżu wrót. Ostatnio nikt tędy nie przechodził.

O`Neill był jak zawsze pod wrażeniem spostrzegawczości Teal`ca i jego umiejętności odczytywania śladów. Owszem, sam też potrafił dostrzec wiele szczegółów, ale nie mógł się równać ze skrupulatnością, dokładnością i pewnością jaką prezentował Jaffa. Wiedział, że może całkowicie polegać na jego osądzie. To jednak nie poprawiło jego nastroju. Trzydzieści sześć godzin temu zespół złożony z trójki geologów i drużyny SG 6 miał rutynowo zameldować się w SGC. Nie pojawili się jednak ani naukowcy ani ochraniający ich żołnierze. Wszelkie próby skontaktowania się z zaginionymi nie powiodły się. Co dziwniejsze ich nadajnik nie był uszkodzony. Po prostu pewnego dnia przestali się odzywać. Teraz stało się jasne, że nawet nie próbowali powrócić lub przesłać wiadomości poprzez wrota. Jego wieloletnie doświadczenie kazało mu mieć się na baczności.

- To jeszcze nic nie znaczy … - Daniel Jackson wciąż naiwnie wierzył, że naukowcy po prostu znaleźli jakiś interesujący obiekt do zbadania. Kilkakrotnie sugerował pozostałym taką możliwość.

- Danielu, gdyby chodziło wyłącznie o tych jajogłowych sam bym tak myślał. Nie wydaje mi się jednak, żeby zawodowi marines na widok ciekawej skały zapomnieli o bożym świecie. Już prędzej uwierzę, że się popili na jakimś wieczorku integracyjnym… A raczej uwierzyłbym, gdybym doskonale nie znał tych ludzi. Nie, to prawdziwi pomyleńcy. Tylko regulamin im w głowie… Coś mi tu nie pasuje…

- Tubylcy nigdy wcześniej nie korzystali z wrót. – Wtrąciła Carter - A teraz ich ślady są wszędzie dookoła.

- Myślisz, że postanowili nadrobić zaległości i zwiedzić parę światów? - Jack spojrzał na nią sceptycznie.

- Nie. Raczej nie. Nie potrafią przecież ich obsługiwać no i nie znają żadnych adresów. Chyba, że… - Zamyśliła się na chwilę. Mężczyźni patrzyli na nią wyczekująco. – Są dwie możliwości. Ktoś przybył z zewnątrz i zabrał ich ze sobą lub uzyskali adresy od kogoś z naszych…

- Odpada! Nikt nie zrobiłby czegoś takiego. Nawet ta nieszczęsna grzebiąca w ziemi trójka.

- Może ich zmusili? – Teal`c nigdy nie owijał w bawełnę.

Daniel zamrugał gwałtownie. Brzydził się przemocą. Unikał jej, jeśli tylko mógł. Oczywiście, kiedy musiał, bronił siebie i ludzi, za których odpowiadał, wielokrotnie narażając przy tym swoje życie. W sercu był jednak dyplomatą. Zawsze wierzył, że przy odrobinie dobrej woli mogliby się z każdym porozumieć. Wielokrotnie to jego mediacje wyciągały drużynę z tarapatów. Jednak nie za każdym razem udawało mu się osiągnąć pokojowe rozwiązanie. Niestety, czasami ponosił porażkę… Nie chciał przyznać nawet przed sobą, że skrycie obawia się właśnie takiego przebiegu sprawy. Mieszkańcy planety, choć pod względem technologicznym znajdowali się daleko w tyle za Ziemianami, okazali się inteligentni i ufni. Bez oporów dzielili się swoją wiedzą i wyraźnie nabrali ochoty na poznawanie nowych dla nich wynalazków. W pewnym jednak momencie ich nastawienie subtelnie się zmieniło. Nie potrafił dokładnie powiedzieć, co uległo zmianie. Może to, że teraz dłużej rozważali wszystkie propozycje, bardziej badawczo im się przyglądali. Ciągle jednak chciał wierzyć w ich naiwność i dobrą wolę.

- Przecież mieszkańcy planety nigdy nie okazywali nam wrogości. Zawsze byli bardzo chętni do współpracy. - Wzruszył nieznacznie ramionami i poprawił okulary, które zsunęły mu się na czubek nosa. - Zresztą, kto powiedział, że korzystali z wrót? Mogli tylko chodzić dookoła nich…

- Też racja. Mogli. – Przyznał zgodnie O`Neill. - Zbierajmy się. Może w obozie znajdziemy więcej odpowiedzi. Tylko miejcie oczy dookoła głowy. Mówię wam, coś mi tu nie pasuje…

Szli równym marszem w stronę majaczącego w oddali masywu skalnego i otaczającego go gęstego lasu. To właśnie w zboczu tego wzniesienia, kryjącego głęboko w swoich trzewiach dawno wygasły wulkan, odkryta została opuszczona kopalnia Goa`uld . Minerał z niej wydobywany wykazywał niezwykle rzadkie właściwości pochłaniania energii. Naukowa część ekipy SGC natychmiast oszalała ze szczęścia. Po nawiązaniu porozumienia z mieszkańcami planety, błyskawicznie zorganizowana została ekspedycja badawcza. Dla wygody i aby zaoszczędzić czas, w pobliżu założono obóz. Dwa metalowe baraki mieściły w sobie zarówno magazyn, pracownię, kuchnię, stołówkę i sypialnię dla całej siedmioosobowej załogi. Oczywiście można się było domyśleć, że żołnierze ochraniający geologów nie podzielali ich entuzjazmu. Skała to skała, minerał to minerał. Ot i cała filozofia. Marines czuwali nad bezpieczeństwem naukowców i regularnie składali raporty w bazie. Nawet, jeśli byli niezadowoleni z przydzielonego im zadania, nigdy nie zaniedbywali swoich obowiązków. Zawsze sumienni jak przystało na doborową jednostkę. Aż do tej pory…

- O`Neill… - Teal`c zatrzymał się nieco z tyłu.

Wspierał się na swojej nieodłącznej lancy. Twarz uniósł w górę a jego nozdrza lekko drgały. W tej chwili bardzo był podobny do psa węszącego trop. Pozostali członkowie drużyny wiedzieli doskonale, że w tej chwili również słucha uważnie. Nieznaczne zmarszczenie czoła sugerowało, że jest zaniepokojony. Odkąd przybyli na tę planetę, był wyjątkowo jak na niego skupiony i czujny. O`Neill nauczył się już, że takiego zachowania Jaffa nie powinien ignorować . Zawrócił natychmiast wpatrując się uważnie w jego twarz.

- Co się stało?

- Ciii… Posłuchaj…

Nieco zdumiony Jack rozejrzał się dookoła wytężając słuch. Odpowiedziała mu cisza. Chrzęst trawy pod butami Daniela wydawał się o wiele głośniejszy niż był w rzeczywistości. Zgromiony wzrokiem przez swoich towarzyszy, archeolog zamarł w wykroku i także włączył się do ogólnego nasłuchiwania.

- Nic nie słyszę. - Stwierdził w końcu.

- No właśnie. Jest cicho. Zbyt cicho. Nie słychać żadnych odgłosów ptaków, nie widać żadnych zwierząt, nawet owady się pochowały. To nie jest normalne.

- Sir. – Carter zbliżyła się do nich – Teal`c ma rację. Odkąd przybyliśmy nie usłyszałam śpiewu żadnego ptaka. A przecież wcześniej świergotały jak szalone. Ten spokój jest jakiś taki złowrogi…

- Taaa… Cholerna cisza przed burzą. - Oczy pułkownika zwęziły się a jego szczęki zadrgały. Uniósł broń przed klatkę piersiową i szybkim krokiem skierował się w stronę obozu. - Idziemy, ludzie!

- Nie wydaje mi się, aby dzisiaj miał padać deszcz - wyraził swoją opinię Teal`c i ruszył za dowódcą.

- Nie. Padać raczej nie będzie, ale burza rozpęta się z pewnością. – Daniel westchnął głęboko i podążył za towarzyszami. Carter z odbezpieczoną bronią w okolicach policzka zamykała pochód.

O`Neill narzucił szybkie tempo i gdy dotarli w pobliże obozowiska wszyscy byli zadyszani. Drzewa rosły coraz gęściej aż utworzyły prawdziwy las, z trzech stron otaczający pokrytą żółtą trawą górę. Pośrodku pustej przestrzeni u stóp wzniesienia majaczył ciemny otwór. Niepozorne wejście do kopalni kryło w sobie prawdziwą plątaninę nie do końca zbadanych korytarzy. Pod osłoną drzew stały baraki. Idąc rozglądali się uważnie, lecz nigdzie nie zauważyli obecności jakiegokolwiek człowieka. Cisza wciąż była przejmująca. Słychać było tylko szum drzew. Pułkownik skierował się do pierwszego z brzegu budynku dając ręką znaki by pozostali sprawdzili następny. Tael`c pozostał a na straży. Wchodząc do nagrzanej przez słońce metalowej konstrukcji Jack czuł ciarki przebiegające po plecach. Obszedł wszystkie pomieszczenia. Panował tu lekki nieład. Część sprzętu leżała rozrzucona, kilka skrzyń zawierających pokruszone skały zostało rozbitych. Pochylił się i nabrał w dłoń trochę sypkiego gruzu. Wciąż trudno było mu uwierzyć, że ten brązowy piasek może być tak cenny.

- Jack! Jezu… Chodź tu szybko! – Dobiegający z krótkofalówki rozpaczliwy głos Daniela poderwał go na nogi.

Chwycił mocniej broń i wypadł na zewnątrz. Minął Teal`ca i z impetem wpadł do drugiego baraku, niemal wybijając sobie bark na metalowej framudze drzwi. Zaklął głośno i zajrzał do drugiego pomieszczenia. Carter stała tyłem do wejścia z opuszczoną bronią. Daniel klęczał obok niej ze zwieszoną głową.

- Co jest do cholery? - Warknął gniewnie.

- Sir… - Carter brodą wskazała ciemny kąt pomieszczenia. Zajrzał tam ponad jej ramieniem i zamarł.

Pomieszczenie było sypialnią. We wskazanym miejscu stały cztery metalowe, piętrowe łóżka. Na trzech materacach leżały jakieś ciemne kształty. Gdy wzrok przyzwyczaił mu się do panującego tu półmroku rozpoznał polowe mundury sił zbrojnych. To byli zaginieni żołnierze. Martwi, co najmniej od kilku dni. Z piersi leżącego najbliżej sterczała wbita z wielką siłą, prymitywnie wykonana włócznia.