Część pierwsza tego tekstu wisiała tutaj wcześniej pod tytułem Maskarada.
Akcja rozgrywa się jesienią po Bitwie Nieprzeliczonych Łez. Synowie Feanora próbują ocalić, co tylko się da.
Część pierwsza
Wieść o ludzkiej osadzie oddalonej o kilka stajań byłaby dobrą i pożądaną, gdyby nie obecna sytuacja i wzajemna nieufność. Zdążyli przekonać się już, że gdzie elfowie chowali urazę o zdradę, tam ludzie z wiernych rodów obwiniali noldorskich przywódców o śmierć swych mężów i synów; mało kto powrócił do domów spośród tych, którzy dali się porwać słowom elfich książąt. W najlepszym razie gniew, płacz i wyrzuty czekały synów Feanora w ludzkich osadach; w najgorszym – kamienie, ostrza mieczy i strzały wypuszczane zdradziecko w plecy. Nauczeni kilkoma nieprzyjemnymi sytuacjami, omijali więc każdą ludzką osadę, zdeterminowani, by ocalić jak najwięcej spośród swoich przed nastaniem zimy. Także i tę wioskę minęliby bez oglądania się, gdyby nie paląca potrzeba schronienia dla rannych. Siedzieli więc, pogrążeni w ponurej ciszy, próbując ogrzać się w lichym schronieniu i znaleźć jakieś rozwiązanie. Gdyby kontynuowali podróż, najpewniej po kilku godzinach marszu potrzebowaliby kilku par noszy.
– Musimy spróbować – odezwał się w końcu Caranthir, zniecierpliwiony milczeniem braci. – Sęk w tym, żeby się nie dowiedzieli, z kim mają do czynienia. Czyli mamy problem – podsumował zbędnie.
– Hmm? – Maedhros oderwał wzrok od ognia. – Co sugerujesz?
– To, że za wyjątkiem ciebie i Amrasa większość z nas da radę zniknąć w tłumie.
– O ile Moryo będzie trzymać język za zębami – mruknął pod nosem najmłodszy z braci.
– I o ile Tyelko zarzuci zwyczaj konwersowania ze wszystkim, co się rusza, to owszem – odciął się urazą Caranthir, wyraźnie poirytowany. – Ale do rzeczy. Wybacz, Nelyo, ale ciebie trudno pomylić z kimkolwiek. A i Amasa zdradzi kolor. – Odziedziczone po matce rude włosy były rzadkością pośród Noldorów, a większość Edainów kojarzyła z opowieści książąt władających krainami Beleriandu przez ostatnie stulecia.
– Owszem – zgodził się ze znużeniem Maedhros. – Możemy zrobić tak, że część z nas poczeka w pobliżu osady, a wy pojedziecie uzupełnić zapasy i poprosicie o schronienie – zaproponował bez większego przekonania.
– Jest nas za mało, żeby się rozdzielać – zaprotestował Caranthir. – A nawet przy założeniu, że będziecie w pobliżu, wciąż ktoś może was zobaczyć i rozpoznać.
– Zostanę. I narzucę kaptur – mruknął ponuro Amras, wyraźnie niezbyt zadowolony z kierunku, w którym zmierzała rozmowa. Siedział w rogu, oparty o pełną szpar ścianę na pół rozlatującej się szopy, która latem musiała służyć za tymczasowe schronienie pasterzy. Teraz lodowaty wiatr gwizdał przez szczeliny.
– To nie wystarczy.
– To zostanę choćby tutaj – upierał się Amras. Kolejny podmuch sprawił, że wstrząsnął się i otulił szczelniej płaszczem.
– To akurat tobie potrzeba suchego łóżka na kilka dni – przypomniał Caranthir. – Zima w górach będzie ostrzejsza niż w twoich południowych lasach, a my musimy wrócić do naszych przed nastaniem śniegów. Parę dni odpoczynku jest konieczne.
– Moryo ma rację – poparł brata Maedhros, nim Amras się odciął. – Pojedziemy wszyscy, najwyżej część oddziału rozbije się obozem przy osadzie, jeśli nie będzie dość miejsca dla wszystkich. Ale ranni potrzebują odpoczynku – zgodził się, zerkając na resztę towarzyszy skupionych w drugiej części szopy. – Do rzeczy. Jakieś sugestie?
– Widziałem, jak ludzkie kobiety ciemniły sobie włosy przy pomocy kory – odezwał się Caranthir. – Myślę, że na te wasze rude też powinno zadziałać, choćby o tyle, żebyście się nie odcinali na pierwszy rzut oka.
– Możemy spróbować rano – zgodził się Maedhros.
– Spróbować co? – włączył się do rozmowy Celegorm, zerkając sennie na siedzących braci. Przysypiał już na prowizorycznym posłaniu razem z większością; wszyscy byli znużeni.
– Nic, nic, śpij – uspokoił go sucho Caranthir. Omiótł wzrokiem rannych i westchnął.
Ruszyli u schyłku lata na północ w poszukiwaniu uciekinierów z Himring i z północnych krain, licząc, że zdołają zebrać rozproszonych elfów i zaprowadzić ich na południowy wschód, gdzie było trochę bezpieczniej. I owszem, prócz całkiem zorganizowanej ewakuacji twierdzy Himring jeszcze w lecie, udało im się trafić na kilka niewielkich grup, które odsyłali później z przewodnikiem aż pod górę Dolmed, gdzie zamierzali spędzić zimę u boku krasnoludów, nim wyruszą na południe.
Mieli już wracać razem z ostatnią, gdy Celegorm z Amrasem uznali, że sprawdzą jeszcze jeden trop i zebrawszy swoich zwiadowców zapuścili się zbyt daleko.
Zdążyli. Oddział wojowników wpadł pomiędzy orków i grupę Sindarów, w której tylko czworo posiadało broń. Pozostali cofali się przed napastnikami, lecz stromy brzeg rzeki nie pozostawiał im zbyt wiele miejsca na ucieczkę.
Orków było wielu, Amras wiedział to już w momencie, gdy wraz z Celegormem wyruszyli tropem w nadziei, że dopędzą elfów, nim wróg ich także zgładzi. Synowie Feanora nie wahali się ani chwili, mimo że ich siły były już mocno uszczuplone, a zapasy mieli na wyczerpaniu; każdy ocalony elf był cenny. Zima była już u progu, także i oni mieli w końcu wracać do krasnoludów, jako że większą część wojowników odesłali wcześniej, by osłaniali w drodze uciekinierów i pomogli na miejscu wznieść tymczasowe schronienie na zimowe miesiące; jaskinie krasnoludów były zbyt ciasne, by pomieścić ich wszystkich, a Maedhros pozostawił Maglora i Curufina z rozkazami możliwie jak największego usamodzielnienia się na wygnaniu.
Starcie było wyrównane. Orkowie znacznie przewyższali elfów liczebnością, ale oddziały synów Feanora składały się głównie ze zwiadowców i tropicieli, nawykłych do poruszania się w lasach i doświadczonych w bitwie; tak Noldorów, jak i Sindarów.
Celegorm odciął orkom potencjalną drogę ucieczki, natomiast Amras ze swoimi elfami przedarł się do uciekinierów osłanianych przez pozostałą czwórkę. Nie bez trudności odgrodzili bezbronnych od wroga, gdy znad rzeki dobiegł przeraźliwy pisk.
Amras był najbliżej. Doskoczył do najbliższego orka i ciął go przez pierś. Nie miał czasu zdziwić się, że krzyczało dziecko, po prostu zgarnął je z ziemi lewą ręką i poderwał w górę, nim ork dosięgnął je swoim mieczem. Rączki elfiątka natychmiast owinęły mu się wokół szyi, na moment krępując ruchy. To wystarczyło, by ork zdołał ranić go w ramię, nim pierzchnął przed elfem wraz z resztą.
Celegorm przez moment wydawa się rozdarty między koniecznością zapewnienia bezpieczeństwa ocalałym a chęcią pościgu, ale zaraz powstrzymał swych towarzyszy; było ich zbyt mało, by mogli pognać za orkami. Sam zresztą przyciskał rękę do biodra i posykiwał ze złością, gdy przede wszystkim usiłował doliczyć się wojowników i ocenić straty.
Uciekinierzy zbierali z ziemi porzucony dobytek, wciąż zszokowani atakiem i nieoczekiwanym ratunkiem. Jedna z elfek trzymała za rękę chłopca sięgającego jej do łokcia. Podrostek po pierwszej chwili strachu przyglądał się wojownikom z nieskrywaną ciekawością i dopiero reprymenda przywołała go do porządku.
Amras zauważył go, jak obsztorcowany przez opiekunkę poszedł pomóc przy bagażach, ale sam miał pilniejszy problem. Dziecko na jego rękach, dużo mniejsze, wyło rozpaczliwie, wciąż wczepione kurczowo w kołnierz.
– Cicho! – syknął na nie. – Ćśśś, nic ci się nie dzieje, ale bądź cicho – zmitygował się trochę, gdy elfiątko zachłysnęło się łkaniem, wystraszone jego ostrym głosem.
Musieli się stąd oddalić i to szybko, nim orkowie nie przegrupują się i nie uznają, że zwiad elfów, wśród których byli cywile i ranni, stanowi łatwy cel. Dziecko na szczęście ucichło posłusznie i schowało twarz w jego płaszczu, więc Amras potraktował je jak jeden z pakunków do zabrania i tylko poprawił chwyt. Wysunął się na czoło oddziału, by wyszukiwać najdogodniejszą drogę.
Omal ich nie stracili. Bracia wpadli na nieprzyjaciela i ledwie zdołali obronić poszukiwanych elfów. Dlatego też mieli w tej chwili w oddziale nie tylko ośmioro uciekinierów, w tym trzy kobiety i podrostka, ale i rannych, którzy od tygodnia walczyli z jakąś nową trucizną. Łamiąca się pogoda u progu zimy zmuszała ich do kilkudniowego postoju, by chorzy nabrali sił, zwłaszcza, gdy nie mieli ze sobą uzdrowiciela.
– Jest jeszcze jeden szczegół. – Maedhros machnął niedbale prawą ręką. – Z tym też coś trzeba zrobić.
Caranthir skrzywił się, słysząc znów tę obojętność w głosie brata. Maedhrosowi nie było dane pozwolić sobie na żal i opłakanie zmarłych wtedy, latem, gdy uciekali, ani później, w gościnie u krasnoludów. Teraz, im bliżej byli swoich, tym bardziej brat cichł i pogrążał się w ponurej zadumie. Nie pomagało, że Celegorm gorączkował, a Amras chodził podtruty i zły na cały świat.
– Mamy rannych – zauważył Caranthir. – Weźmiesz rękę na temblak i przy odrobinie szczęścia nikt się nie zainteresuje. Rano spróbujemy barwienia korą.
– Mnie w to nie mieszajcie – zastrzegł Amras i odsunął się dalej od braci. – Jeżeli chcecie, żeby to się w ogóle udało, ja tam nie mogę pojechać. Rudy czy nie, zostanę rozpoznany. Byłem tam kilka miesięcy temu.
Nie musiał dodawać nic więcej. Jeżeli to on nakłonił ludzi z tej wioski, by poszli z nimi na wojnę, to z całą pewnością zapamiętano go dobrze.
Szli tak szybko, jak mogli. Las przerzedzał się miejscami, to znów gęstniał, zmuszając ich do kluczenia. Grupkę zamykało trzech Noldorów, osłaniając ocalonych, gdyż cały czas spodziewali się ataku w zapadającym zmierzchu.
Nic więc dziwnego, że na ruch wychwycony w zaroślach wszyscy obnażyli broń, nim nie spostrzegli, że to reszta ich oddziału. Amras odetchnął z ulgą, próbując nie widzieć nagannego spojrzenia najstarszego brata, zwłaszcza, że szybko zniknęło, gdy Maedhros przeliczył zwiad i wyłowił nowe twarze.
Ręka, którą przez cały czas przyciskał do siebie dziewczynkę, zdążyła zdrętwieć. Amras przykucnął i postawił elfiątko na ziemi.
– Auaaa! – rozmazało się dziecko, w wystraszonych oczach znów błysnęły łzy.
– Gdzie? – zapytał ostro elf. Przyjrzał się uważniej i dostrzegł, że w miejscu plamy krwi na plecach, którą dotąd uznawał za własną, widniało rozcięcie w kurtce. – Dobrze, pokaż.
Dziewczynka stała przed nim, pochlipując żałośnie, gdy ściągał z niej brudną kurtkę i koszulki, które miała pod spodem. Ostrze, które przeorało mu łokieć, faktycznie drasnęło plecy dziecka, zupełnie niegroźnie, ale z pewnością to skaleczenie było przyczyną płaczu. Amras sprawnie przemył i posmarował rankę maścią, wywołując falę głośniejszego płaczu, który przycichł dopiero po chwili, gdy dziewczynka została już opatrzona i ubrana.
– I już, gotowe. Tak strasznie było? – Amras uśmiechnął się przyjaźnie, patrząc na nią trochę jak na zdobyty skarb. Tak dawno nie widział dziecka...
Mała wymamrotała coś i wyciągnęła rękę, jakby chciała się przytulić, ale elf wstał już i grzebał w swojej torbie. Wyszukał resztkę suszonych owoców i wyciągnął kilka krążków jabłka, teraz częściowo pokruszonych. Dziewczynka śledziła każdy jego ruch, a usta zaczynały wyginać się w podkówkę, to znów zamierały w bezruchu, jakby niewiele brakowało, by dziecko znów się rozpłakało.
– Zjedz. – Amras zdecydował się poświęcić dziecku jeszcze kilka chwil; podejrzewał, że skoro spośród uciekinierów do tej pory nikt nie zainteresował się małą, to dlatego, że nie było tam nikogo z rodziny. – Dobre, słodkie. Zjedz, byłaś dzielna. Później będzie coś więcej – zachęcał nieporadnie.
Dziecko posłusznie wzięło owoce i zaczęło je niemrawo żuć, a Amras odszukał wzrokiem Maedhrosa, który ożywił się trochę i krążył między nowymi elfami, pomagając, ale przede wszystkim wypytując o wieści.
Caranthir zauważył krew i pomógł młodszemu bratu opatrzyć łokieć, pozostali ranni także otrzymywali pomoc. Amras podziękował krótko i obrócił się płynnie z zamiarem porozmawiania z Maedhrosem, ale omal przy tym nie wpadł na dziewczynkę, która stała za nim, uczepiona poły płaszcza.
– O? – Caranthir uśmiechnął się kpiąco do brata, widząc jego zaskoczenie.
Dziecko speszyło się i cofnęło, próbując skryć za płaszczem. Amras zgarnął poły ku sobie i spostrzegł, że mała dygoce z zimna.
– Mamy z czego zrobić jej płaszcz? – zapytał brata, wiedząc, że ten będzie najbardziej zorientowany w zapasach.
– Coś się znajdzie. – Caranthir bezceremonialnie chwycił dziecko za rękę i odciągnął ku złożonym w jednym miejscu bagażom. Amras widział jeszcze, jak brat narzuca na nie pierwszy z brzegu koc, ale zostawił małą pod jego opieką i wrócił do swoich zwiadowców, zgaszonych i ponurych po stracie towarzysza. Zostawili go tam, bez pochówku i dobrze wiedzieli, że żaden nie będzie mógł się cofnąć, by go pożegnać. Nikt nie zgłaszał pretensji, wszyscy rozumieli, jaka była sytuacja, ale Amras widział żal, który pewnie odbijał się także w jego oczach.
Wykpili się stosunkowo niewielkimi stratami, jeśli wziąć pod uwagę ośmioro uratowanych. Aphedir zginął, Celegorm został mocniej raniony, a jego zwiadowca miał wyraźne kłopoty z chodzeniem, co mogło stanowić spory problem, ale prócz tego mieli trzech niegroźnie draśniętych. Mogło być gorzej, przekonywał się w duchu Amras, próbując nie pamiętać o tym, że pod górą Dolmed czekała siostra Aphedira, którą będzie musiał zawiadomić o jego śmierci.
Maedhros nie robił mu wyrzutów. Zdążył już zapoznać się z nowymi elfami i zamienił z nimi kilka słów. Z tego, co przekazał braciom, uciekinierzy stanowili mieszaninę z różnych wiosek; spotkali się na szlaku i wędrowali dalej razem w nadziei na znalezienie bezpieczniejszego miejsca.
– A ta mała? – zagadnął Amras. – Nie ich?
– Nie. – Maedhros przyglądał się ponuro, jak nowi elfowie próbują się zorganizować. – Znaleźli ją dwa dni temu pomiędzy zwłokami, ledwie ją namówili, żeby wyszła z kryjówki. Możesz się domyślać, czego była świadkiem. Podobno nie odezwała się ani słowem, nie wiedzą nawet, jak ma na imię.
Caranthir wyznaczył dwóch elfów, by pomogli nowym z rozdzieleniem pakunków.
Uratowane przez Amrasa dziecko siedziało nieporuszone, wtuliło się tylko w koc, którym zostało okryte. Caranthir zerknął raz i drugi na dziewczynkę, która posłusznie zjadła ofiarowane jedzenie, zadowolony, że nie plącze się pod nogami. Mała naciągnęła pled na głowę i tylko wodziła za czymś szeroko otwartymi oczami. Caranthir złapał się na tym, że z chwilowego braku zajęcia obserwuje ją, zaintrygowany zmianami nastroju, bo dziewczynka co rusz wyginała usta w podkówkę, to znów wypogadzała się trochę, by zaraz siąkać nosem. W końcu podążył za wzrokiem elfiątka i nie trzeba było wiele, by zorientował się, że dziecko wpatruje się tak w jego najmłodszego brata, który cały czas krążył niespokojnie po obozowisku.
Maedhros dał w końcu sygnał do drogi. Elfowie jeden po drugim zgarniali z ziemi bagaże, za wyjątkiem rannych i tych, którzy mieli za zadanie zadbać, by żaden nie zamarudził w drodze. Ktoś po chwili namysłu wziął za rękę starszego chłopca, przyglądającego się wojownikom z zaciekawieniem, ale siedząca między pakunkami, milcząca dziewczynka odsuwała się tylko coraz dalej, sunąc po ziemi, dopóki ktoś przy okazji pakowania nie zabrał koca. Mała wstała i obciągnąwszy skrojony naprędce płaszcz podreptała pomiędzy elfami.
Ktoś zorientował się, że dziecko też trzeba będzie nieść i niewiele myśląc wziął je na ręce. Mała pisnęła cicho, ale zaraz umilkła, spłoszona i tylko łzy popłynęły strumieniami po twarzyczce.
– Amrasie – zawołał Caranthir za bratem, który nawet nie zauważył dziecka.
– Hmm? – Rudzielec obrócił się i prześlizgnął się po nim nieuważnym wzrokiem.
– Chyba ktoś sobie ciebie upodobał – zauważył starszy z braci, a na usta wypełzł mu tak ostatnio potrzebny uśmiech. Ręką wskazał na zapłakaną dziewczynkę zastygłą w ramionach skonsternowanego elfa.
– Aha. – Amras wzruszył ramionami i podszedł, w drodze podając bratu swoją sakwę. – Weź – poprosił i niewiele myśląc przejął dziecko.
– Awansowałeś. – Caranthir z rozbawieniem obserwował, jak milcząca dziewczynka owija ręce dookoła szyi brata, póki ten nie posadził jej sobie inaczej na biodrze i nie odzyskał nieco swobody.
– Jeżeli to sprawi, że będzie cicho...
– Chyba faktycznie nie mamy wyboru – westchnął Caranthir. – Ta mała przestała już nawet płakać, że nie jest z tobą, Pityo. O ile patrzyłem, nie chciała nic zjeść.
– Jeżeli jest jej tak niedobrze jak mi, to wcale się nie dziwię – mruknął sennie Celegorm ze swojego posłania, a Amras przytaknął mu ponuro.
Tym razem dziewczynką zajmował się jeden z elfów Maedhrosa. Siedział blisko przy niewielkim ogniu, a elfiątko spało niespokojnie na jego kolanach. Mimo że ostrze ledwie ją drasnęło, trucizna działała na nią gorzej niż na dorosłych. A zważywszy na to, jak bardzo przedtem kleiła się do Amrasa, jej apatia nie była dobrym znakiem.
– Potrzeba jej imienia. – Celegorm uniósł się na łokciu i obrzucił spojrzeniem śpiące dziecko. – A chyba nie zanosi się na o, by zamierzała zdradzić nam swoje.
– Dinessel – podpowiedział natychmiast Maedhros, jak gdyby już wcześniej się nad tym zastanawiał. – Jak jej się polepszy, zobaczymy, czy będzie reagować. Może uda się ją namówić, żeby zaczęła z nami rozmawiać.
– Zadbajcie o nią, szkoda by było malucha. – Amras odsunął się od ściany i zwinął w kłębek na boku, przyciskając łokieć do żołądka. – Ja tu zostaję.
– Ale nie sam. – Maedhros rzucił mu jeden z koców, który zdążył już wysuszyć się przy ogniu. – Jest jeszcze ktoś, kto powinien zostać na uboczu?
– Nie. Z nich już nikogo nie ma – odparł głucho Amras i obrócił się tyłem do braci, zawijając się szczelnie ciepłym kocem.
