1...2...3... Próba klawiatury. Już mogę mówić? Dobrze. Witam państwa na ogólnoforumowej premierze fanfiction pod tytułem "Partia szachów". Jest to pierwsze "dzieło" mojego autorstwa i chciałam zadedykować je trzem, a właściwi czterem osobom.
Pierwszą jest moja beta Labruja, która uwierzyła we mnie i wspierała dobrym słowem.
Drugą jest Fasolka . Chciałam jej życzyć, żeby w życiu odnalazła swoją Magię.
Trzecią jest Mirriel moja matematyczna bratnia dusza
Na samym końcu, ale na pewno nie na końcu w moim serduszku, chciałam zadedykować mojego ff mojemu czatowemu słoneczku Aleksandrze.
Dziękuję również mojej korektorce od języka polskiego - Aniołakowi. Która musiała się ze mną baaaaardzo namęczyć.
To by było na tyle jeżeli chodzi o ogłoszenia odautorskie. Życzę miłej lektury!
Partia szachów
Dość już tego - myślał chłopiec,
mknąc chłodnymi korytarzami zamku. Znowu nie ma tych schodów
na drugie piętro! Jak w tym budynku można się gdziekolwiek dostać
nie błądząc? Przecież nawet mapy się nie da zrobić, bo części
budynku same się przemieszczają. Właśnie skończyła się
jego ostatnia dzisiejszego dnia lekcja – zaklęcia, na których
profesor Flitwick pokazywał im, jak zmusić różne rzeczy do
lewitacji. Latanie! Też mi coś, to wbrew prawom fizyki!
Jeszcze astronomia była w porządku; zajmowanie się z opiekunką
jego domu tymi wszystkimi dziwnymi roślinami też. Ale te lekcje,
na których trzeba wymachiwać różdżką, są okropne!
Jak można zamieniać jedną rzecz w drugą? Portrety na ścianie
przyglądały się podejrzliwie pędzącemu przez korytarz chłopcu;
jeden nawet zwrócił mu uwagę, żeby nie biegał. Nigdy
się nie przyzwyczaję do gadających obrazów i ruszających
się pomników!
W końcu dotarł do celu swej wędrówki
– brzydkiej kamiennej chimery. Tam czekała już na niego profesor
Sprout.
- Tim, jesteś tego pewny? – spytała z troską. Tim
lubił ją, bo przypominała mu trochę nauczycielkę biologii ze
starej szkoły - też kochała rośliny i miała do nich „rękę".
- Tak, pani profesor, chciałbym porozmawiać z dyrektorem. –
Chciałbym, ale czy się odważę? – dodał w duchu. Jednak
szybko odpędził od siebie tę myśl.
- Dobrze, uprzedziłam go,
że chcesz z nim mówić. Czeka na ciebie. – Nauczycielka
pochyliła się nad maszkaronem, powiedziała coś, co brzmiało jak
„lody czekoladowe" i chimera odskoczyła ukazując dziurę w
ścianie.
- Pójdziesz tymi schodami na górę.
Gabinet Dumbledore'a to te największe drzwi. Na razie, Tim!
-
Do widzenia, pani profesor!
Trochę przestraszony tym, co go
czeka, wszedł na pierwszy stopień, który zaczął jechać do
góry. – One na pewno działają na czary –
pomyślał. W końcu dotarł na sam szczyt i ujrzał przed sobą
dębowe drzwi z mosiężną kołatką w kształcie gryfa. Dyrektor
pewnie był Gryfonem – przemknęło chłopcu przez myśl.
Zebrał całą odwagę, na jaką było go stać i zakołatał. Drzwi
otworzyły się cicho i wszedł do środka. Jego oczom ukazał się
wspaniały okrągły gabinet. Pełno w nim było różnych
delikatnych instrumentów, kołyszących się i cicho
pobrzękujących. Tim był pewien, że wśród nich znalazłby
słynne perpetuum mobile, które mugolscy naukowcy
bezskutecznie próbowali wynaleźć. Wisiały tam też portrety
dawnych dyrektorów, które wpatrywały się w chłopca z
zaciekawianiem. Tyłem do okna stało imponujące biurko z nogami w
kształcie szponiastych łap, a za nim, na półce, leżała
mocno już podniszczona Tiara Przydziału. Pamiętał, co mu
powiedział ten stary kapelusz: „ Masz w sobie dużo magii, ale
nieco innej niż wszyscy tutaj". Nie bardzo wiedział, o co
chodziło; nie sądził, że ma w sobie jakąkolwiek magię.
Po
prawej stronie od drzwi wejściowych na złotej żerdzi siedział
wspaniały ptak. Tim podziwiał jego czerwonozłote upierzenie. Greg,
jego kolega z dormitorium, mówił, że tak wygląda feniks.
Mama kiedyś czytała Timowi jakąś bajkę o tym ptaku - podobno
spalał się, a potem odradzał z kupki popiołu. Oczywiście, wtedy
nie wierzył w istnienie takich stworzeń - tak jak w istnienie
jednorożców, smoków czy duchów.
Z drugiej
strony pod gablotą pełną książek stał nieduży kwadratowy
stolik z rozłożoną szachownicą. Moja ulubiona gra –
pomyślał Tim i podszedł bliżej, żeby przyjrzeć się figurom.
Były naprawdę piękne, rzeźbione w drewnie, misternie wykończone.
W tym momencie wszedł dyrektor.
- Witaj, Tim!
- Dzień
dobry, panie dyrektorze – powiedział chłopiec, wciąż
przypatrując się ozdobnym gońcom, koniom, wieżom, pionkom.
-
Grasz w szachy? - spytał dyrektor, widząc zainteresowanie ucznia.
- Tak, tata mnie nauczył.
- Zagramy? – Dumbledore
uśmiechnął się do chłopca zachęcając, a widząc wahanie
ucznia, dodał: - Szachy nigdy nie były moją specjalnością, więc
nie masz się czego bać.
- Czy te szachy są... Eee...
Czarodziejskie? – W głosie Tima brzmiała nutka niepewności.
-
Tak, oczywiście, jak wszystko w tym gabinecie. No, może oprócz
literatury klasycznej - Szekspira, Homera i Dickensa. Oni są
całkowicie mugolscy, chociaż co do Homera miałbym wątpliwości...
- A możemy zagrać moimi? Mam komplet, który dostałem od
taty przed wyjazdem...
- Nosisz ze sobą szachy na lekcje? –
zdziwił się Dumledore.
- No, tak, jak mam chwilę czasu, to
próbuję sobie różne taktyki – odpowiedział nieco
zmieszany Tim.
- Nie lubisz szachów czarodziejów?
Możesz nimi grać tylko ze sobą, a potrafią być inteligentnym
przeciwnikiem...
- Nie, wolę mieć całkowitą kontrolę nad
szachownicą. Nie lubię, jak figury podpowiadają mi, co mam robić.
- Dobrze, więc zagrajmy zwykłym zestawem.
Tim rozłożył
planszę i figury, dużo mniej okazałe niż te należące do
dyrektora. Chłopiec wziął po jednym pionku białym i czarnym, po
czym podał dyrektorowi do wylosowania koloru. Dumbledore wyciągnął
białe, Timowi zostały czarne. Zasiedli do szachownicy i przez
chwilę grali w milczeniu.
- Profesor Sprout mówiła, że
chciałeś mi coś powiedzieć.
Tim wahał się jeszcze przez
chwilę, ale wreszcie, przełamując nieśmiałość, powiedział
cicho:
- Chcę wrócić do domu, do mojego świata.
Dyrektor przypatrywał mu się uważnie zza swoich okularów
– połówek.
- Dlaczego, Tim? Czy źle cię tu traktują?
Nie radzisz sobie z czymś? Opiekunka twojego domu mówiła, że
dobrze się uczysz.
- Nie, panie dyrektorze, nie o to tu chodzi –
odparł chłopiec, zbijając białego gońca.
- Więc o co,
chłopcze?
- Nie chcę być czarodziejem – powiedział i
odetchnął w duchu, że jednak odważył się powiedzieć
dyrektorowi to, o czym myślał od pierwszego dnia pobytu w
Hogwarcie.
Przypomniał sobie teraz dzień, kiedy dostał list z
tej niezwykłej szkoły.
Był piątkowy wieczór,
siedział razem z rodzicami w mieszkaniu na przedmieściach Londynu i
oglądał, jak co tydzień o tej porze, film familijny. W tym samym
momencie, kiedy na ekranie telewizora pewien bernardyn otrzymał imię
Beethoven, w okno dużego pokoju zastukała dziobem sowa. Jego mama,
wielka miłośniczka zwierząt, wpuściła ptaka do środka.
Płomykówka wleciała do pomieszczenia i upuściła mu na
kolana grubą kopertę. Ptaszysko zaraz po dostarczeniu poczty
wyleciało przez wciąż otwarte okno w podróż powrotną.
Cała rodzina wpatrywała się z rosnącym
zdumieniem w kopertę, która wyglądała jak, nie
przymierzając, muzealny eksponat.
Pierwszy odezwał
się ojciec, nauczyciel matematyki w college'u i pasjonat szachów.
- To chyba list do ciebie, synu. Otwórz.
„Mówi do mnie jak do swojego ucznia" -
przemknęło Timowi przez myśl.
Choć ręce mu
drżały ze zdenerwowania i podniecenia niecodzienną sytuacją,
rozdarł kopertę i wyjął ze środka parę arkuszy pergaminu,
zapisanych pismem pełnym zawijasów. Przeczytał pierwszą
stronę raz, przetarł oczy, przeczytał drugi raz i podał rodzicom.
Z przeczytanego listu wywnioskował tylko tyle, że
jeszcze dzisiejszego wieczoru ktoś przybędzie do ich domu
przekonywać ich, że istnieje coś takiego jak czary oraz
wytłumaczyć, czym jest Hogwart, szkoła magii. Rodzice nie
wyczytali dużo więcej.
Dumbledore przypatrzył
się z zaciekawieniem swojemu szachowemu przeciwnikowi, który
wyglądał, jakby zapatrzył się w swoje wspomnienia.
-
Chłopcze, nie podobają ci się czary? Moc, którą posiadasz,
nie każdemu jest dana. Chcesz z tego dobrowolnie zrezygnować?
-
Panie dyrektorze, magia przeraża mnie i moich rodziców. Te
wszystkie miotły, stwory, zioła, eliksiry i czary są straszne,
nierealne, niezgodne z naturą. Okazuje się, że nic, czego uczyłem
się w szkole na biologii, fizyce czy chemii nie ma znaczenia, jest
bezużyteczne i można to zmieniać według własnych pomysłów.
Przerwał, jakby trochę się przestraszył tego, co powiedział.
Ale po chwili zaczął znowu mówić, tym razem już nieco
pewniejszym tonem, z wyraźną determinacją.
- Rodzice i ja
baliśmy się już wtedy, kiedy przyszła do nas profesor McGonagall.
Mówiła o czarodziejach, dwóch światach, o magii i
szkole, gdzie uczy się wszystkich potrzebnych w świecie
czarodziejów rzeczy. Brzmiało to trochę jak z bajki dla
dzieci. Ale chciałem zobaczyć te wszystkie niezwykłości, byłem
strasznie ciekawy czarów, choć się ich bałem. Chciałem się
przekonać, jakie jest życie czarodziejów. Myślałem, że
musi być naprawdę ciekawe.
Dyrektor wpatrywał się w chłopca
swoim przenikliwym wzrokiem.
- Czy strach jest jedynym powodem?
- Nie – odparł Tim i zamyślił się. Przypomniał sobie
lekcje chemii i fizyki w zwyczajnej szkole. To były jego ulubione
przedmioty. Był najlepszy w tych dziedzinach, wygrywał konkursy. A
teraz? Praktycznie wszystko, co robił, odbywało się wbrew prawom
fizyki, które tak kochał. Bez logiki. Wszystkie zasady
rządzące światem dało się złamać lub nagiąć.
Starszy
mężczyzna przyglądał się uczniowi z uwagą. Wyglądało na to,
że rozumie, co dzieje się w jego umyśle.
- A co jeszcze?
-
Chciałbym w przyszłości zostać naukowcem, odkryć nie znane
nikomu prawo fizyki albo nowy pierwiastek chemiczny, albo nową
planetę, albo nowe twierdzenie matematyczne, albo... –
entuzjazmował się chłopiec.
- Już wystarczy – przerwał mu
rozbawiony dyrektor - Wiesz, Tim, że będziesz pierwszą osobą
mugolskiego pochodzenia, która dobrowolnie rezygnuje z magii?
Jeżeli chcesz, opuścisz szkołę - nie trzymamy tu nikogo na siłę.
Ale muszę najpierw zwołać radę pedagogiczną, żeby naradzić
się, co dalej. Obiecuję ci, że jeżeli będziesz chciał, to jutro
wrócisz do Londynu.
- Dziękuję, panie dyrektorze. Szach.
Dumbledore uśmiechnął się do niego przyjaźnie, spojrzał na
szachownicę.
- Podpowiedzcie mi coś! Hetman na d4! Och,
faktycznie, trzeba ruszać figury ręcznie...
- Szach i mat.
-
No widzisz? Mówiłem, że nie jestem najlepszy w tej grze. Idź
teraz pożegnać się z kolegami i murami tego zamku, bo
najprawdopodobniej już nigdy więcej ich nie zobaczysz. I nie
zapomnij swoich szachów.
- Jeszcze raz bardzo panu
dziękuję, profesorze. Do widzenia. – To powiedziawszy, Tim
schował szachownicę i wyszedł z gabinetu.
Po wyjściu chłopca
mężczyzna wpatrywał się przez chwilę w drzwi, za którymi
zniknął uczeń, potem odwrócił się w stronę wyświechtanej
Tiary.
Miałaś rację – pomyślał. – Ten chłopiec
ma w sobie o wiele więcej magii niż jego koledzy. Jest to jednak
magia, której większość czarodziejów nigdy nie
zrozumie. Tą magią są nauki ścisłe. Chemia, fizyka i matematyka.
Nie ma sensu go tu zatrzymywać. W swoim świecie może osiągnąć
więcej niż wśród czarodziejów, którym nawet
figur na szachownicy nie chce się przestawiać ręcznie. Nie wiem
tylko, czy zachować jego wspomnienia z tego miejsca. Czy kiedyś mu
to nie zaszkodzi, czy nie będzie żałował swojej decyzji? –
Dyrektor spojrzał na półkę z mugolską literaturą. Na
Homera, Szekspira, Dickensa. – Oni wszyscy mieli styczność z
magią i odnieśli sukces. A Pitagoras, Tales, Euklides byli przecież
czarodziejami, przy okazji studiów numerologicznych odkryli
parę twierdzeń, znanych mugolom do dziś. Nie, nie będzie żałował,
jest bardzo zdecydowany, nie podejmuje decyzji pochopnie. Zostawię
mu wspomnienia. Jestem pewien, że pomimo wszystko będzie dobrze
wspominał pobyt w Hogwarcie, szkole Magii i Czarodziejstwa. Szkole,
która pozwoliła mu uświadomić sobie największą magię
jego życia – naukę.
Epilog
10 grudnia, Sztokholm.
- Nagrodę imienia Alfreda Nobla w
dziedzinie fizyki i astronomii za wybitne osiągnięcia w pracach
teoretycznych na temat struktury i ewolucji gwiazd oraz czarnych
dziur otrzymuje profesor Timothy Scott z Wielkiej Brytanii. Panie
Scott, zapraszamy do dekoracji.
Tim – a właściwie
pięćdziesięcioletni Thimoty – słysząc swoje nazwisko wyczytane
przez przewodniczącego Akademii znów poczuł, jak wzruszenie
ściska mu gardło. Niby już od dawna wiedział, że jest
tegorocznym laureatem, ale wciąż nie potrafił w to uwierzyć.
Wstał ze swojego miejsca i na nieco chwiejnych nogach podszedł do
podium, gdzie przewodniczący komisji miał mu wręczyć medal i
pamiątkowy dyplom. Z tyłu tłoczyła się delegacja młodych
studentek z kwiatami.
- Dziękuję wam i jestem ogromnie
wzruszony. Miło dostawać kwiaty od takich ładnych dziewcząt –
rzucił żartobliwie. - Co studiujecie? – zapytał z życzliwym
uśmiechem.
- Fizykę, panie profesorze – odpowiedziała wysoka
dziewczyna z burzą brązowych włosów. Kogoś Timowi
przypominała, kogoś z podobną szopą na głowie, ale nie pamiętał
już, kogo.
- O! Może w przyszłości któraś z was
będzie stała na moim miejscu i denerwowała się przed wygłoszeniem
przemówienia... – mrugnął do nich porozumiewawczo. Wciąż
zastanawiając się, gdzie i kiedy widział podobną dziewczynę,
wszedł na mównicę, żeby wygłosić przygotowaną wcześniej
na tę okoliczność mowy. Zaczerpnął tchu i już miał zacząć –
kiedy, błądząc wzrokiem po twarzach zgromadzonych na sali gości,
dojrzał gdzieś w zacienionym zakamarku dziwnie znajomą postać...
Wiekowy mężczyzna z długą siwą brodą, ubrany w nieco
ekscentryczny, ciemnofioletowy garnitur, przyglądał się naukowcowi
znad okularów-połówek tym swoim pełnym wesołych
iskierek wzrokiem.
W tym momencie na laureata Nobla z fizyki i
astronomii, mężczyznę poważnego i stojącego mocno obiema nogami
na ziemi, spłynęły ukrywane od wielu lat wspomnienia. Nie
zastanawiając się nawet nad tym, zrobił coś, czego nikt się nie
spodziewał - zdecydowanym ruchem zgniótł plik kartek z
tekstem przemówienia, po czym, wciąż zapatrzony w jakiś
punkt w rogu wielkiej auli, zaczął mówić:
- Jako
dziecko nie byłem geniuszem. Moje dobre oceny były wynikiem tylko i
wyłącznie ciężkiej pracy – mojej i moich rodziców.
Szczególnie mojego taty, który zaszczepił we mnie
miłość do szachów i przedmiotów ścisłych. Moja
mama z kolei dbała o to, bym był wrażliwy na piękno przyrody i
literatury. Co wieczór czytała mi baśnie. Pewnego wieczoru
nie miała dla mnie czasu, poprosiła więc, aby poczytał mi ojciec.
Po paru zdaniach zaproponował lekturę czegoś innego. Wtedy po raz
pierwszy zetknąłem się ze zbiorem zadań z fizyki. – Tim umilkł
na moment, uśmiechając się do swoich wspomnień. – Potem, kiedy
poszedłem do szkoły, byłem bardzo dobrym uczniem, ale nikt nie
sądził, że kiedykolwiek mógłbym zajść tak daleko. Jednak
gdy miałem jedenaście lat, w moim życiu pojawił się ktoś, kto
pozwolił mi zrozumieć, czym jest dla mnie fizyka. – Timothy
przerwał, rozejrzał się po sali i poczuł się znowu tak, jak
wiele lat temu w gabinecie pełnym tajemniczych instrumentów
oraz spoglądających z portretów twarzy dawno zmarłych
czarodziejów. Znów zbierał się na odwagę, żeby
powiedzieć to, co czuje w głębi serca... Spokojnym, dobitnym
głosem oznajmił:
- Nie osiągnąłbym swojego sukcesu, gdyby
nie ten jeden człowiek, który wierzył, że mam w sobie
magię.
Na sali zapadła niemal grobowa cisza. Tim, ośmielony
zachęcającym spojrzeniem z odległego rzędu krzeseł, mówił
jednak dalej:
- Człowiek ten, pozwolił mi dokonać wyboru,
ufając, że będzie on słuszny. Przyznaję - w pewnych chwilach
mojego życia żałowałem tamtej decyzji. Ale w innych – miałem
coraz większą pewność, że była słuszna. Nie byłoby mnie tu,
gdyby nie ten człowiek. Dziękuję panu zatem, dyrektorze –
Dumbledore - dodał szeptem, tak, że nikt nie usłyszał. -
Dziękuję za możliwość poznania pana i za partyjkę szachów,
w której oszukiwał pan na moją korzyść, ale tak
umiejętnie, że dopiero po latach się zorientowałem. I dziękuję
za s... list w najważniejszym momencie mojego życia. Choć nadal
nie wiem, skąd pan wiedział o moim ślubie z Marie.
Umilkł. Po
chwili, w zupełnej ciszy zszedł z mównicy i wyszedł z sali,
odprowadzany zaciekawionymi spojrzeniami uczestników
uroczystości.
- Wszyscy geniusze są odrobinę szaleni –
skomentowała jakaś szykowna dama, nachylając się do swojej
sąsiadki. Ale pan Scott już jej nie słyszał. Wyszedł na
zewnątrz, podążając za starszym mężczyzną. Dogonił go
wreszcie, gdy tamten przystanął, zapatrzony w nocne niebo. Stanął
obok i również spojrzał w górę. Po raz pierwszy od
wielu lat zobaczył gwiazdy - nie jako kule gazów oddalone od
Ziemi o tysiące lat świetlnych, ale jako magiczne punkty na niebie,
w które wpatrują się zakochane pary, z których
wróżbitki odczytują przyszłość, które dzieci
usiłują liczyć przed zaśnięciem. Stary człowiek stojący obok
niego zniknął już, ale to nie miało teraz znaczenia. Tim był
szczęśliwy.
Stał tak zapatrzony w rozgwieżdżone niebo i
zastanawiał się nad swoim życiem. Nad tym, co osiągnął i nad
tym, co mógłby osiągnąć, gdyby nie podjął tej jednej
decyzji wiele lat temu...
- Tim! – wołanie postawnej kobiety w
wieczorowej sukni wyrwało go z zadumy. – Chodź, zaczął się
bankiet, powinieneś tam być.
Mężczyzna wyrwany nagle
spomiędzy gwiazd i wspomnień na ziemię spojrzał trochę
nieobecnym wzrokiem na żonę.
- Tak, już idę... – Uśmiechnął
się czule do swojej ślubnej, która lustrowała go na wpół
krytycznym, na wpół rozbawionym spojrzeniem.
- O czym
znowu rozmyślasz? Ostatnio coraz częściej stajesz się nieobecny.
Nie poznaję tego poważnego człowieka za którego wyszłam
dwadzieścia lat temu...
Z rozbrajającą szczerością rozłożył
ręce.
- Marie! Jestem tym samym człowiekiem. Tylko zastanawiam
się teraz, co by się ze mną działo, gdyby nie pewna partia
szachów...
