SZKLANA GRANICA
Część pierwsza
Stojąc przed bramą Azkabanu, Draco Malfoy uniósł dłoń do twarzy, chroniąc oczy przed rozproszonym, porannym światłem.
Nieopodal, na brązowo-zielonych morskich falach chybotała się stara łódź, obok której stał ogorzały mężczyzna w podeszłym wieku. Czekał. Gdy Draco ruszył w jego stronę wzdłuż skalistego wybrzeża, starzec odwrócił się i wszedł na pokład. On uczynił to samo, chwiejąc się lekko, gdy łódka opadła w wodę pod wpływem masy jego ciała. Usadowił się na wolnej ławce, twarzą do towarzysza podróży. Starzec bez słowa czy choćby najmniejszego spojrzenia na pasażera zastukał dwukrotnie w bok łodzi, która wypłynęła w morze.
Niedługo potem przebili się przez chłodną mgłę więziennej wyspy, wypływając na błękitne niebo i majaczące na horyzoncie słońce. Draco stwierdził, że wokół łodzi musi być nałożony jakiś osłaniający czar, ponieważ nie czuł powiewu morskiej bryzy. Stopniowo jego oczy przywykły do jasnego światła, ale nawet po kilku godzinach nie było ono w stanie sprawić, by chłód w jego kościach zniknął.
W oddali pojawiły się łagodne wzgórza stałego lądu, a zza horyzontu zdążyło wyłonić się słońce. W miarę, gdy zbliżali się do brzegu, zauważył, że wzgórza były tak naprawdę ostrym, niezachęcającym do odwiedzin klifem, a to, co uznał za małą wioskę, okazało się niczym więcej, jak szeregiem dawno wyludnionych, zrujnowanych chat. Nad drzwiami wejściowymi wisiały luźno wyblakłe szyldy, będące wskazówkami dla niegdysiejszych turystów — stary sklep ze sprzętem wędkarskim, smażalnia ryb, lodziarnia. Bliżej plaży stały pozostałości dawnej karuzeli, która przeistoczyła się w kupę metalu bez rumaków, sterczącą ze spróchniałej, drewnianej platformy.
Starzec zacumował sprawnie łódź i, utkwiwszy spojrzenie w blondynie, czekał. Draco wyszedł z łódki, a mężczyzna w milczeniu odepchnął ją od lądu, by niedługo potem zamienić się w ciemny punkt na wodzie.
Rozejrzał się. Strażnik poinformował go, że zostanie przetransportowany do punktu aportacji, ale Draco nie sądził, że to miejsce będzie aż tak posępne. Z drugiej jednak strony, to było przecież specjalnością Azkabanu.
Z szat wyjął różdżkę, w którą wyposażono go dzisiejszego poranka. Wszyscy więźniowie otrzymywali jednakowe tuż przed uwolnieniem: osiem cali, sosna, korzeń z włosa trolla, tak lekkie i cienkie, iż Draco był pewien, że jakiekolwiek zaklęcie bądź silniejsza moc magiczna zamieni ją w drzazgi. To jednak nieistotne, bo nieważne, ile energii włożyłby w rzucenie zaklęcia, różdżka mogłaby wykonać tylko te podstawowe z poziomu sumów lub dotyczące podróży do miejsc w obrębie Wielkiej Brytanii, które zostały wyznaczone przez Ministerstwo.
Podniósł różdżkę i rzucił na ziemię niewerbalne Wingardium Leviosa, a wtedy w powietrze uniosła się garść szarych kamieni i odłamków muszelek. Skierował je w kierunku morza, odliczył do dziesięciu, po czym upuścił z pluskiem do wody.
To pierwsze od trzech lat zaklęcie, jakiego użył, i było ono kompletnie bezużyteczne. Rzucił różdżkę na ziemię.
— Wspaniale — wymamrotał, kopiąc ziemię, wywołując tym samym deszcz kamieni i piasku. — Zajebiście! — Woda uderzyła o brzeg, zagłuszając jego słowa. Odwrócił się w kierunku budek z wyblakłymi szyldami, złuszczoną farbą na drzwiach i wybitą szybą. Nienawidził ich. Nienawidził… wszystkiego. Obdarzył drzwi solidnym kopniakiem, potem jeszcze jednym i jeszcze, dopóki stopa nie zaczęła pulsować z bólu. — Dosyć tego! — krzyknął na kawałek drewna, ale szum fal wciąż tłumił słowa, połykał je w niemej naganie, odmawiając utrzymania ich ponad powierzchnią lądu i wody.
Oparł się ciężko o ścianę chaty, a jego szybki oddech z bólem wydobywał się z piersi. Drżące nogi ugięły się pod nim i opadł na ziemię. Zamknął oczy. Wyobraził sobie palce głaszczące go po włosach, cichy głos, pocieszające obietnice matki. W ostatnim roku wojny zwykła szeptać do niego, gdy byli sami, a ona była pewna, że nikt ich nie usłyszy. Malfoy Manor wyglądało wtedy tak, jakby znów było w ich posiadaniu. "Byłeś taki dzielny, kochanie", mówiła. "Po prostu bądź dzielny jeszcze trochę. To niedługo się skończy, a wtedy wszystko będzie dobrze."
Kłamała, oczywiście. Zapewne dlatego, by go chronić, a być może i po to, by przekonać samą siebie. Mimo wszystko wciąż były to kłamstwa. I gdzie ich to zaprowadziło?
Chwilę potem jego oddech uspokoił się, a ból w stopie zelżał. Podszedł do brzegu, przykucnął i ochlapał twarz wodą. Zlizał krople z warg, zapominając, że woda jest słona. Za bardzo chciało mu się pić. Jego nowa różdżka leżała pomiędzy kamieniami i kępą poskręcanych wodorostów. Wytarł ją rękawem, a potem podniósł do ust i wypowiedział proste zaklęcie. Z końca różdżki wytrysnęła woda, co prawda letnia, jak ta w szklance pozostawionej zbyt długo na słońcu, ale przynajmniej nie smakowała jak mieszanka metalu i starych pomyj. Napił się, po czym ponownie rozejrzał dookoła.
Nie mógł zostać cały dzień na tej odludnej, nawiedzanej przez stada komarów plaży, w pieprzonym środku cholernej nicości. Miał kilka opcji. Mógł aportować się do Ministerstwa bądź do Szpitala św. Munga, ale nie miał najmniejszej ochoty postawić nogi w pierwszym miejscu, a już na pewno nie był gotów na to drugie.
Mógłby też przenieść się do domu, gdyby tylko ciągle istniało miejsce, jak dom. Wszystkie dobra Malfoy Manor znajdowały się teraz podobno w jakimś magazynie, a przynajmniej te, które nie przepadły w seriach perfekcyjnie przeprowadzonych powojennych procesów o odszkodowania. Ani jedna rodzina śmierciożerców nie pozostała nietknięta, nikt nie stawał w ich obronie, a na pewno żadna z nich nie została pozbawiona majątku w takim stopniu jak Malfoyowie. Dzięki Bogu, że Narcyza została oczyszczona z zarzutów za pomoc Potterowi w wygraniu wojny.
Ministerstwo zezwoliło na deportację w trzy szczególne miejsca, takie jak dom przyjaciół czy krewnych, ale gdy strażnik, który nadzorował jego zwolnienie, wręczył mu dokumenty do wypełnienia, zwyczajnie oddał mu je z powrotem, pozostawiając puste.
— Jesteś tego pewien? — zapytał, na co Draco przytaknął. Goyle, po swoim zdecydowanie udanym przesłuchaniu w bardziej odpowiednim czasie, wyjechał do Ameryki i od tamtej pory Draco o nim nie słyszał. Nie przyjaźnił się z żadnym z byłych Ślizgonów, żaden z nich nie był mu też winien przysługi. Poza tym, wątpił w to, by on i jego były towarzysz z celi mieli ze sobą coś wspólnego na wolności, a jedyna osoba, która odwiedzała go w czasie całego pobytu w Azkabanie, przestała to robić dawno temu. Strażnik wzruszył ramionami. — Przebierz się. To przyspieszy proces zwolnienia. — Podstemplował formularz. Czerwone, wilgotne litery układały się w słowo "ZAAKCEPTOWANE".
Draco przeszedł całą długość skalistego wybrzeża, po czym wrócił do punktu wyjścia. Minęło sporo czasu, odkąd ostatni raz się deportował i uznał, że mądrze byłoby to najpierw przećwiczyć, na co zresztą zezwalało Ministerstwo. Skupił się na najbliższym skalnym wzgórzu. Dążenie, Determinacja… Gdy nie mógł przypomnieć sobie trzeciego wyrazu na "D", odrzucił skupienie i spróbował polegać na intuicji. Zamknął oczy, w myślach przywołał obraz samego siebie na klifie, a potem się obrócił. Kilka sekund później chwiał się na krawędzi skalistego urwiska, porośniętego szorstką trawą i wrzosem. Przez długą chwilę wpatrywał się w wyszczerbione skały tuż pod nim i uderzające o nie dzikie, spienione fale.
Przez trzy długie lata Draco czekał na ten moment. Czasem myśl o tej chwili była jedyną, która powstrzymywała go od udawania choroby bądź błagania azkabańskiego uzdrowiciela o jedną z tych czarnych pigułek, o których kiedyś słyszał. Teraz jednak wolność jawiła się niczym szaty w złym rozmiarze. Zbyt luźne ubrania były czymś, co trzeba zwęzić, zmienić, a potem zwęzić ponownie, by w końcu pasowały idealnie.
Draco chciał, by wszystko pasowało idealnie.
Zamknął oczy, obrócił się i skierował myśli w jedyne miejsce, jakie mu pozostało.
Sklepy na Pokątnej wyglądały niemal tak, jak pamiętał, mimo że lodziarnia pana Fortescue była teraz elegancką, francuską knajpą, a Esy i Floresy oraz kilka innych sklepów zmieniły swą lokalizację, przenosząc się do nowych, specjalnie do tego celu wzniesionych budynków, które pozbawione zostały jednak dawnego, osobliwego charakteru. Nad sklepem z różdżkami wciąż wisiał szyld z nazwiskiem Ollivandera, choć wiedział, że ten zmarł zaraz po wojnie — tydzień po tym, gdy Narcyzę oczyszczono z zarzutów i kilka dni przez jego własnym przesłuchaniem. Draco myślał jednak, że dzięki jego śmierci zyskał przewagę — im mniej wyszłoby na jaw z tego, co działo się w lochach Malfoy Manor, tym lepiej dla niego.
Potem Rudolfus Lestrange i kilku innych śmierciożerców, którzy wciąż przebywali na wolności, zrównali z ziemią połowę ulicy Pokątnej, zabijając przy tym ówczesnego Ministra Magii i niemal dostając w swoje łapy Pottera. Atak wywołał takie oburzenie, że Wizengamot przyspieszył postępowania w sprawie wyroków dziesiątków podejrzanych, chcąc udowodnić, że robi coś, by utrzymać w ryzach cały magiczny świat.
Nie powstrzymała ich nawet publiczna, ostra krytyka Pottera, skierowana przeciwko działaniom Ministerstwa, opublikowana równocześnie w Proroku Codziennym i Żonglerze. Gdy bohater czarodziejskiego świata leżał w św. Mungu, będąc w trakcie odtwarzania połowy swoich kości, Draco został zesłany do Azkabanu.
Przynajmniej jego matka była wolna. W zasadzie był za to wdzięczny.
Goblin, który towarzyszył mu u Gringotta, wydawał się być profesjonalistą, ale mimo to Draco podejrzewał, że specjalnie kierował wózkiem z taką lekkomyślnością, na jaką nigdy nie zdobyłby się, gdyby pasażerem był jego ojciec. Kiedyś Lucjusz wymagał respektu i strachu, a rodzinna krypta opiewała w błyszczące stosy monet i zjawiskowe, rodowe pamiątki. Teraz siedział za kratami, a skrytka zamieniła się w bezużyteczny grobowiec. Szurając nogami, Draco wzbijał w powietrze tumany kurzu, a dźwięk kroków odbijał się od nagich ścian. Z pozostałej, małej sterty zabrał pełną garść galeonów i wyminął czekającą na niego eskortę.
Wynajął pokój w Dziurawym Kotle, ignorując spojrzenie na twarzy Toma, który powiedział mu, że trzyma się lepiej, niż na to zasługuje. Pogarda gospodarza osłabła, gdy Draco zaoferował zapłatę z góry za cały tydzień.
— Normalnie bym tego nie wziął… — zaczął z oczami wlepionymi w ścianę za blondynem — ale patrząc na to, jak… cóż… — Słowa rozpłynęły się w niezręcznej ciszy, którą Draco przełamał porozumiewawczym spojrzeniem. Pulchne palce Toma zacisnęły się na monetach.
Z wąskiego okna swojego pokoju na poddaszu Draco obserwował budzącą się do życia ulicę Pokątną. Sklepowa brama otwarła się z trzaskiem, gdy na brukowaną ulicę wjechał wagon dostawowy, obciążony nowymi, lśniącymi kociołkami. W drzwiach sklepu Madame Malkin zadzwonił dzwonek, gdy kobieta w zaawansowanej ciąży, ubrana w błękitne szaty z kapturem, otworzyła je i weszła do środka. Jakiś chłopiec potrząsał w powietrzu gazetą.
— Prorok! Zakup najświeższe wydanie! — krzyczał. — Jeszcze więcej śmierciożerców uwolnionych z Azkabanu! Minister Magii odmawia odejścia ze stanowiska! Magiczne Dowcipy Weasley'ów świętują piątą rocznicę na Pokątnej! Dwa produkty w cenie jednego, tylko dziś! Dwa w cenie jednego w Magicznych Dowcipach Weasley'ów! Najświeższe wydanie!
Zamknąwszy okiennice i okno, oparł czoło o pociemniałe teraz szkło, czekając, aż z przełyku zniknie kwaśny posmak. Położył się na posłaniu, nie zawracając sobie głowy zdjęciem płaszcza ani butów. Spał bez przerwy przez czternaście godzin. Nie śnił.
******
Strażnik oznajmił, że przez pierwszy miesiąc nikt nie będzie mógł go odwiedzać. Nazwał to „uproszczoną asymilacją", ale Draco wiedział, jak było naprawdę: to jeszcze jeden niezbędny krok na drodze ku niechybnemu zatraceniu. Po tym okresie godzina wizyt wyznaczona będzie na pierwszy wtorek miesiąca. Za siedem tygodni. Pod koniec pierwszego dnia brzmiało to jak wieczność.
— To i tak lepiej niż wcześniej — odpowiedział mu jego towarzysz z celi, gdy Draco narzekał na długi okres oczekiwania. — Jak po raz pierwszy tu wylądowałem, w ogóle nie pozwalali na wizyty. A potem trafili tu ludzie Sam-Wiesz-Kogo i znów dostałem Imperiusem od tej szalonej suki. Niezły pech, co?
— Taa… — odpowiedział Draco, starając się znaleźć wygodną pozycję na wąskiej pryczy piętrowego łóżka. — Chyba nie miałeś łatwego życia.
Jego towarzysz wciąż do niego mówił, mimo że strażnik zgasił już światła i rzucił przez więzienne kraty krótkie ostrzeżenie o zachowaniu ciszy.
— No wiesz, na pewno nie było łatwo — zgodził się. — Ale teraz jest lepiej, jak mówiłem. Traktują wszystkich bardziej jak ludzi — zniżył głos. — Niedługo stąd wychodzę. Wiesz, znam osobiście 'Arry'ego Pottera. — Oczy Draco momentalnie otwarły się i zajaśniały w mroku celi. — Woziłem go kiedyś Błędnym Rycerzem. Wie, że nie miałem wyboru, gdy przyszli po mnie śmierciożercy. Nie jak… — urwał nagle. — W każdym razie, rozmawialiśmy. Powiedział, że zobaczy, co może dla mnie zrobić. Oczywiście to było przed całym tym zamieszaniem z Pokątną, ale jestem pewien, że jeśli 'Arry Potter mówi, że coś zrobi, to zrobi. Wiesz, co mam na myśli?
— Tak — wymamrotał, odwracając się do ściany. „Co byśmy poczęli bez Pottera?", pomyślał. Pytanie wisiało w ciężkim, wilgotnym powietrzu jeszcze długi czas po tym, jak Stan Shunpike zaczął głośno chrapać, a przez mrok nocy z sąsiednich celi przedzierały się inne głosy, którymi Draco nie zawracał sobie głowy.
Po uwadze Stana na temat Pottera pomyślał, że mądrze byłoby przymknąć oko na to, co mówi, ale po zastanowieniu zmienił zdanie, stwierdziwszy, że może to być użyteczna informacja.
Shunpike nauczył Draco kilku przydatnych trików, dzięki którym łatwiej było mu się poruszać po ich części więzienia i zasugerował, że jeśli miałby wybór pomiędzy pracą w pralni, gdzie sam pracował, a pracą na stołówce, wybrałby to drugie, bo mimo że w obu miejscach jest ciepło, w pralni były szczury. Na podstawie własnych doświadczeń wyjaśniał mu, co można zjeść bezpiecznie w stołówce, a co na pewno nie będzie dawać mu spokoju przez resztę dnia.
— Nie bierz niczego z fasolą — poradził, gdy pewnego popołudnia, kilka dni po przyjeździe Draco dołączyli do kolejki po obiad. — A to — powiedział, wskazując tacę z włóknistym, szarym mięsem i sosem do pieczeni — właściwie nie jest tak złe, jak wygląda. — Skinął głową do kucharki, a żołądkiem Draco szarpnął skurcz na widok chochli obrzydliwej substancji, którą kobieta polewała posiłek. — Puree jest dobre, jeśli nie dodają do niego za dużo wody — kontynuował Shunpike, a na jego talerzu wylądował spory kopiec żółtawych ziemniaków. — Ale na twoim miejscu zrezygnowałbym z warzyw. Kiedyś wyciągnąłem z brokuł robaka wielkości kutasa goblina.
Draco nie chciał znać okoliczności, w których Stan miał możliwość tak intymnego zaznajomienia się z goblinem, więc nie pytał dalej. Gdy kucharka odwróciła do niego nachmurzoną twarz, zawahał się tylko przez moment, zanim powiedział:
— To samo co on.
Pory posiłków należały do momentów, w którym Shunpike podpowiadał mu, z kim rozmawiać, kogo unikać i kto spośród więźniów był zbyt nieprzewidywalny, by się z nim zadawać. Nie, żeby w Azkabanie istniało wiele okazji do nawiązywania kontaktów. Poza dwudziestoma minutami, przeznaczonymi kolejno na śniadania, obiady i kolacje, więźniowie musieli pracować przez osiem godzin dziennie i siedzieć cicho. Stan Shunpike był jedyną osobą, która w ogóle z nim rozmawiała.
Rzucając ukradkowe spojrzenie w stronę stołu, przy którym siedziało kilku potężnych mężczyzn, a których Draco wcześniej nie widział, Shunpike wymienił cicho ich nazwiska:
— Adams, Carlyle, Hicks, MacKay. Gang z Southwark*. Banda narwańców, a szczególnie MacKay. Opuścili aleję Vauxhall umazani pozostałościami po parze biednych, mugolskich ciotek. Ale mają dobre stosunki z kilkoma starymi strażnikami, więc są pewni swoich… specjalnych przywilejów. Jeśli ktoś zniknie w środku nocy, to zazwyczaj znaczy, że chłopaki urządzają sobie zabawę. — Shunpike wrzucił sobie do ust kolejną porcję ziemniaków, a uwaga Draco skupiła się na siedzącym nieopodal mężczyźnie, który przyłapał go na obserwacji. Natychmiast pochylił głowę i wbił wzrok w jedną z leżących przed nim tac z posiłkiem. Przełknął kilka kęsów, ale jego apetyt gdzieś się ulotnił.
Ich rozmowa zanikła, gdy Shunpike zaczął jeść, a Draco bawił się zawartością talerza. Nad sąsiednimi stołami unosiły się fragmenty rozmów, ale w większości pomieszczenie wypełnione było pobrzękiwaniem widelców i łyżek.
Nagle, w momencie gdy Draco wyjmował długi, kręcony, czarny włos ze swojego puree, stołówkę wypełnił wściekły dźwięk metalu uderzającego o metal i otwarły się ciężkie, stalowe drzwi. Przez pokój przetoczyła się fala protestu. Do końca obiadu wciąż pozostawało jeszcze osiem minut, a nikt nie lubił skracania przerwy.
Wszystkie głowy zwróciły się w kierunku drzwi. Potem zapadła cisza. W wejściu do bufetu stała szóstka aurorów w służbowych uniformach.
Z głośnym brzękiem widelec Shunpike'a upadł na podłogę. W mgnieniu oka znalazł się na nogach.
— 'Arry! — zawołał. Jego ręka gwałtownie uniosła się w powietrze. — 'Arry! — Wspiął się na krzesło i przedstawił gościa zebranym: — To jest 'Arry Potter!
Atmosfera panująca w pomieszczeniu natychmiast się zmieniła. Niezadowolenie przeistoczyło się w entuzjazm i gdy w stołówce wybuchł aplauz, Draco go zobaczył. Potter. Stał ukryty za grupką aurorów i wyglądał jak ktoś, kto szuka uprzejmego słowa, którym podziękowałby za nietrafiony urodzinowy prezent. Nikt jednak nie zdawał się tego zauważać — każdy, nawet gang z Southwark, śmiał się tak głośno, na ile pozwalały płuca. Wyli, krzyczeli i gwizdali przez palce. Ktoś zaczął wystukiwać rytm na dwa o jeden ze stołów i nad tłumem uniosło się jedno słowo: Pot-ter, Pot-ter, Pot-ter, Pot-ter. W pokoju pulsowała wdzięczność setki mężczyzn, a twarz adresata przybrała szkarłatny kolor szat aurorów, którzy rozstąpili się, umożliwiając mu przejście.
W końcu Potter uśmiechnął się, podniósł dłoń i zrobił krok w kierunku tłumu. Czterech azkabańskich strażników z różdżkami w pogotowiu stłoczyło się za nim, gdy uścisnął kilka dłoni. Dokładnie jak w Wielkiej Sali po finałowej bitwie, każdy chciał być blisko niego, dotknąć go, powiedzieć, jak wiele mu zawdzięcza. Potter przytakiwał na ich słowa, uśmiechał się i dziękował. Ci mężczyźni, którzy teraz siedzieli za kratami i każdego dnia żyli według więziennego rozkładu, dziękowali mu wtedy za zwrócenie im wolności.
„Dużo im to da", pomyślał, obserwując sławnego aurora idącego wzdłuż tłumu. Shunpike wciąż stał na krześle, a jego entuzjastyczne okrzyki unosiły się ponad innymi, więc Potter nie mógł ich zignorować, nawet jeśli tego chciał. Zbliżał się w ich stronę i Draco odniósł wrażenie, że w pokoju zrobiło się nieprzyjemnie gorąco. Jego wnętrzności skręcały się w buncie przeciw ohydnej zupie, którą w siebie wmusił i wypełnił go strach, że w każdej chwili Potter może go zauważyć. Ponad wszystko pragnął zniknąć, ale zamarł w bezruchu. Nie mógł się poruszyć.
Obok niego Shunpike zszedł z krzesła i wystawił dłoń kilka cali od twarzy Draco. Potrząsał ramieniem Pottera w górę i w dół, nazywając go „kumplem" i sprawiając wrażenie bliskiego posikania się z radości. Draco cofnął się na krawędź siedzenia, starając się na nich nie patrzeć.
— W porządku, Stan? — zapytał auror. — Trzymasz się?
"To prawda", pomyślał Draco. Sunpike go zna. Czy to znaczy, że reszta też była prawdą? Czy Potter naprawdę starał się go stąd wyciągnąć?
Potem ręka wyślizgnęła się z uścisku Shunpike'a, a Potter się odwrócił.
W tym momencie strażnicy podeszli bliżej i odeskortowali go w stronę innych aurorów. Potter nie zawahał się i nie obejrzał za siebie. Chwilę potem zatrzasnęły się za nim stalowe drzwi.
Nie zauważył go.
— No dobra! — zawołał jeden z ochroniarzy, wysyłając w powietrze niebieskie iskry. — Uspokoić się. Macie pięć minut na skończenie obiadu, a potem wracacie na stanowiska pracy.
Shunpike opadł na krzesło, szczerząc się obłąkańczo.
— Wybacz, stary — powiedział, klepiąc Draco po ramieniu. — Miałem cię przedstawić, ale nie było jak.
Jego żołądkiem wstrząsnął kolejny skurcz i, nie będąc w stanie powstrzymywać się dłużej, pochylił się i zwymiotował na podłogę.
Skrzydło szpitalne w Azkabanie nie miało nic wspólnego z tym, które prowadziła pani Pomfrey. Było tak ponure jak reszta więzienia, a rezydował w nim stary uzdrowiciel śmierdzący naftaliną. Ziemista cera sugerowała, że bardzo dawno nie miał do czynienia ze słońcem. Skierował swą różdżkę w jego podbrzusze, a potem zerknął na niego poprzez grube okulary, które pomniejszały jego oczy do małych, czarnych punkcików.
— Jaki delikatny! — stwierdził.
— Przepraszam?
— Ty — odpowiedział uzdrowiciel, szturchając różdżką jego żebra. — Delikatny.
— Nie jestem delikatny — oburzył się Draco, pomijając w myślach oczywiste dowody, jakich dostarczył jego żołądek.
Mężczyzna chrząknął i podniósł różdżkę do lewego ucha chłopaka.
— Hej! Uważaj z tym, dobra?
— Widziałem to już kiedyś — powiedział uzdrowiciel, schowawszy różdżkę z powrotem do szat. — Widziałem to setki razy. — Pokuśtykał do swojego biurka, po czym odkładając na bok nie przeczytaną nawet kartę zdrowia Draco, zaczął pisać coś na pergaminie, który wyłowił z pojemnika na śmieci.
— Co pan widział? — zapytał. — Czy to coś poważnego? — Zastanawiał się, czy więźniowie w przypadku pogorszenia kondycji zdrowotnej mogą być przeniesieni na leczenie do św. Munga. Żałował, że nie miał kontaktów z żadnym z tamtejszych uzdrowicieli. Jeśli dobrze pamiętał, niekontrolowane wymioty są pierwszą oznaką smoczej ospy.
— Cacogastritis — odpowiedział uzdrowiciel. — Inaczej zwane zapaleniem żołądka. — Ponownie na niego spojrzał. — Kiedy zaczęły się objawy?
Draco zerknął na niego spode łba. Jeśli ten staruch raczyłby przeczytać jego dokumenty, znałby odpowiedź na zadane pytanie.
— Pięć dni temu.
— To wszystko wyjaśnia. Ile masz lat?
— Osiemnaście.
Uzdrowiciel znów przykuśtykał przez pokój, potrząsając głową.
— Coraz młodsi, coraz młodsi… — wymamrotał do siebie. Podał Draco rolkę pergaminu. — To zwolnienie z pracy na resztę dnia. Nie mogę dać ci więcej czasu. Weź to, gdy już wrócisz do celi. — Wręczył mu małą, zieloną pigułkę. — Ekstrakt z wodorostów. Uspokoi żołądek. Do jutra powinieneś poczuć się lepiej.
Draco schował tabletkę do kieszeni i podziękował.
Zasłony wokół szpitalnego zaplecza rozsunęły się i podszedł do niego strażnik, z którym przyszedł tu ze stołówki, by zabrać go z powrotem do celi. Uzdrowiciel pochylił się ku niemu, mrużąc oczy.
— I uważaj na jedzenie przez następne kilka dni — dodał. — Te tutaj z reguły jest raczej nieświeże, ale brokuły powinny być w sam raz.
Przez następne kilka dni ani trochę nie ufał swojemu żołądkowi. Kilku więźniów śmiało się, gdy siedział w stołówce sam lub ze Stanem, mając przed sobą jedynie szklankę wody i maczając w niej kawałki czerstwego, białego chleba. Robił wszystko, by ich ignorować, nawet gdy pewnego wieczora pod koniec kolacji MacKay podszedł do jego stolika. Nigdy nie zamienili ze sobą słowa, ale ten znał jego imię. Pochylił się powoli nad stołem.
— Oj, może zechciałbyś wrzucić trochę mięska na te swoje kości, co? — powiedział. — Można by się w nie wgryźć… — Wyszczerzył się, ukazując dwa rzędy żółtych zębów, a potem oblizał usta.
Draco poczuł, jak jego twarz przybiera blady kolor i odwróciwszy wzrok, wpatrzył się w kawałek pieczywa w jego dłoniach, jak gdyby stanowił najbardziej interesujący obiekt, jaki w życiu widział.
MacKay roześmiał się.
— Zobaczymy się później — zapewnił. Draco obserwował dyskretnie, jak mija strażników i wychodzi z pomieszczenia. Po raz pierwszy zaczął zastanawiać się, czy w Azkabanie nie ma przypadkiem wilkołaków.
Shunpike wydał z siebie niski pomruk.
— A nie mówiłem? Lepiej trzymaj się z dala od kłopotów, jeśli tylko możesz.
— Nic nie zrobiłem — odburknął, zgniatając obrzydliwy chleb w dłoni.
— Zwróciłeś jego uwagę. Niedobrze.
Nie zdążył odpowiedzieć, bo w tym momencie przy ich stoliku pojawił się strażnik.
— Idziesz ze mną, Malfoy.
— Co? Gdzie?
Mężczyzna zignorował pytania.
— Idziemy.
Draco zerknął na Stana, ale ten zajął się badaniem obrzydliwych resztek z pustego już talerza, jakby chciał znaleźć tam następny posiłek. Cierpliwość strażnika powoli się kończyła.
— Powiedziałem, rusz się!
Wszystkie pary oczu zwróciły się w kierunku Draco i mężczyzny, który rzucił na niego zaklęcie wiążące i wyprowadził z pomieszczenia z różdżką wycelowaną w jego kręgosłup. Gdy znaleźli się u drzwi, ktoś krzyknął za nimi:
— Hej, Palmer, zostaw nam coś na przystawkę!
Kątem oka Draco zauważył, jak gang z Southwark wybucha śmiechem. Z całej siły pragnął, by nie ugięły się pod nim kolana. A przynajmniej nie teraz, kiedy oni ciągle go widzieli.
Palmer poprowadził go wzdłuż korytarza do tej części więzienia, której Draco jeszcze nie widział. Krew dudniła mu w uszach, gdy skręcał za strażnikiem w lewo, potem znów w lewo przez nie oznakowane drzwi, a potem szedł po podwójnych schodach. Żołądek, po znikomej ilości pokarmu, jaką zdołał przełknąć, znów zaczął go niepokoić i zastanawiał się, czy ponownie zwymiotuje, tym razem na środku korytarza. Albo czy to stanie się później, po tym, jak MacKay już z nim skończy. Podobnie było kiedyś z Czarnym Panem.
Wspomnienie pojawiło się nieproszone w jego umyśle i ujrzał Voldemorta, który stał przed nim, otaczała go jego nikczemna magia, wnikała w niego i, co dziwne, Draco zdał sobie sprawę, że to go uspokaja. Przetrwał. Cokolwiek MacKay mu szykował, wiedział, że przeszedł już przez gorsze rzeczy. Mimo wszystko coś nieznanego, nieobliczalnego sprawiało, że jego panika rosła. Musi przygotować się na to, co nadejdzie, a potem to przetrwać. Z ogromnym wysiłkiem i taką pewnością siebie, jaką tylko w tym momencie mógł z siebie wykrzesać, zapytał strażnika:
— Dokąd mnie zabierasz?
Palmer zerknął na niego z odrazą i zatrzymał się. Stali w zaułku, w którym znajdowały się tylko jedne drzwi.
— Masz gościa.
Po Draco spłynęła mieszanina ulgi i zakłopotania.
— Powiedziano mi, że nikt nie może mnie odwiedzać do października.
— A więc pewnie musisz być kimś wyjątkowym. — Wykrzywił usta w uśmiechu i wycelował różdżką w drzwi. Otwarły się, a strażnik zajrzał do pomieszczenia, po czym gestem rozkazał mu, by wszedł do środka. Gdy tylko przekroczył próg, strażnik zdjął z niego zaklęcie wiążące, po czym zatrzasnął za nim drzwi, zostawiając go samego w najjaśniejszym pokoju, jaki widział od przybycia do Azkabanu.
Białe ściany, białe kafelki na podłodze. Czysty zapach lasu. Pomieszczenie było wąskie i zajmowało powierzchnię dwukrotnie mniejszą od jego celi, mniejszą nawet niż jego garderoba w Malfoy Manor. Pomijając drewniany stół wbudowany w ścianę i zwrócone w jej kierunku krzesło, było całkowicie puste. Strach przed MacKayem zelżał. Czuł się bezpieczny. Jak na razie. Co najlepsze, przyjdzie odwiedzić go matka. Żałował, że nie mógł jeść więcej, pewnie zauważy, że schudł. Będzie się martwić, ale Draco rozwieje jej troski. Nie może zapomnieć o uśmiechu.
Odsunął krzesło i usiadł. Nagle ściana przed nim zamigotała i przeobraziła się w szkło. Po drugiej stronie również znajdowało się krzesło oraz stół, przy którym ktoś już siedział. I patrzył na niego.
„Musisz być kimś wyjątkowym", powiedział strażnik. Teraz jednak Draco zrozumiał. Nie chodziło o niego. On nigdy nie był wyjątkowy.
— Co ty tutaj robisz?
Koniec części pierwszej
* Southwark — jedna z dzielnic Londynu
