A/N: Zdaję sobie sprawę z tego, że nie powinno się zaczynać znania od bo i stosować powtórzeń, ale w tym opowiadaniu jest to konieczne. Mam nadzieję, że nie przesadziłam z przecinkami.
Podchodzisz, obejmując mnie od tyłu.
– Przepraszam – mówisz – przepraszam, że wyjechałem. To wszystko moja wina – tłumaczysz się, a twój ciepły oddech łaskocze mnie w szyję. Tak. To twoja wina.
Odchodzisz. Bez żadnego powodu. Bo tak ci się podoba. Bo wiesz, że możesz.
Po jakimś czasie wracasz. Wracasz, bo wiesz, że cię przyjmę. Wiesz że ulegnę i masz racje - przyjmuję cię. Bo prosisz, bo przepraszasz. Bo obiecujesz, że już nigdy więcej. Bo jesteś moim przyjacielem, bo nie mam nikogo innego. Bo cię kocham.
Bawisz się mną. Bawisz się mną okrutnie, wykorzystujesz i porzucasz. Zostawiasz. Bo jestem zepsuty. Wybrakowany. Bo nikt oprócz ciebie mnie nie zechce. A ja pozwalam ci na to.
Robię to, bo nie mam wyboru. Bo wiem, że wrócisz. I wracasz. Zawsze. Przepraszasz, tłumaczysz. A wtedy przez chwilę znowu jest jak dawniej. A potem znowu odchodzisz.
Odchodząc, mówisz mi, że to moja wina. To zawsze jest moja wina. Często błahy powód rozpoczyna kłótnię, po której się pakujesz. Wyciągasz walizkę i wrzucasz do niej swoje rzeczy. Myślę, że wtedy czujesz radość. Cieszysz się, że znalazłeś dobry powód, aby odejść. Znowu. Wychodzisz, trzaskając drzwiami, a ja stoję nieruchomo, słuchając stukotu kółek twojej walizki i twoich kroków na schodach. I nawet kiedy wszystkie dźwięki milkną, stoję tam dalej, zastanawiając się, gdzie popełniłem błąd.
Tak naprawdę najgorszy jest drugi dzień. Dzień, w którym, budząc się, proszę, aby wydarzenia minionej nocy były tylko snem. Łóżko po twojej stronie jest puste, ale to nic. Na pewno poszedłeś do sklepu. Wstaję i idę do łazienki, wyobrażając sobie twoje zdziwienie na widok zaskakująco niewielkiej zawartości lodówki. Biorę prysznic, a przed oczami mam obraz naw pół obudzonego ciebie, stojącego w kolejce do kasy. A potem muszę się ubrać i wtedy wiem, że wczorajsza kłótnia odbyła się naprawdę, bo w szafie nie ma twoich krawatów.
Ostatni raz był najgorszy. Myślałem, że już nie wrócisz. Tak bardzo się bałem, że zostawisz mnie na zawsze, że zostanę sam. Całkiem sam. A jednak jesteś. Wróciłeś, jak zawsze. Wróciłeś, bo w jakimś stopniu jesteś ode mnie zależny. I chociaż nigdy byś się do tego nie przyznał, potrzebujesz mnie, tak samo jak ja potrzebuję ciebie. A może nie? Może po prostu to sobie wmawiam w chwilach zwątpienia?
- Teraz wszystko jest w porządku – szepczesz w moje włosy, wyrywając mnie z zamyślenia.
Przeszywa mnie dreszcz i nie wiem, naprawdę nie wiem, czy jest to dreszcz podniecenia, czy niepokoju.
Cieszę się. Oczywiście, że się cieszę. Mam ochotę skakać z radości. W końcu wróciłeś, nareszcie przestanę być sam. Chciałbym odwrócić się i odwzajemnić uścisk, jednak nadal stoję w bezruchu. Nie zmieniam pozycji, bo czuję lęk. Jego stalowe macki zaciskają się wokół mojego serca, wysyłając w głąb ciała wszechogarniające zimno. Tak bardzo się boję tego dnia, kiedy znów odejdziesz. I, pomimo twoich zapewnień, że tego nie zrobisz, ja i tak wiem. Wiem, że mnie zostawisz. Nie wiem tylko kiedy.
Dlatego, mimo że tak bardzo cię potrzebuję, podnoszę głowę i pewnym głosem mówię:
- Nie Wilson, nic nie jest w porządku.
