Przebrzmiałe takty rzewnej piosenki zastąpiła kolejna melodia. Tak samo nijaka i wtórna, jak poprzednia, jednak Archiemu Lawwoodowi to nie przeszkadzało. W głowie huczało mu od myśli. Próbował się od nich uwolnić, opróżnić umysł, ale one wciąż zalewały go nowymi, coraz bardziej natrętnymi falami. Zacisnął zęby na balonowej, pozbawionej już smaku gumie do żucia, którą mamlał od ostatniego postoju wiele godzin temu.

To nie była jego wina! W niczym nie zawinił, nie mógł, nie był w stanie im pomóc! Gdyby spróbował też pewnością by z zginął, stałby się jedynie kolejną ofiarą, dopisaną do długiej listy Geralda Argenta. To nie była jego wina! Co on biedny, słaby omega mógł zdziałać, przeciwko uzbrojonemu po zęby łowcy? Ale czy to go usprawiedliwiało? Przecież gdyby nie spóźnienie, leżałby teraz tam razem z nimi. Zacisnął mocniej dłonie na kierownicy. To jednak była jego wina! Tak! Nieważne jakie usprawiedliwienia tworzył tchórzliwy umysł. Prawda wyglądała banalnie. Ale…

Na chwilę przestał widzieć, bo oczy zaszły mu łzami. Cholera jasna! Przecież musiał żyć. Miał ku temu dwa powody. Oba śpiące teraz na tylnej kanapie starej hondy. Słyszał ich równe oddechy, spokojne bicie serc. Docisnął mocniej pedał gazu.

Reflektory jego samochodu jako jedyne oświetlały biegnącą między drzewami asfaltową drogę, którą jechał. Odetchnął głębiej. Nie wiedział dokąd zmierza. Kiedy wsiadał do auta nie miał żadnego planu, poza jednym: uciekać. Uciekać jak najdalej od tamtego przeklętego miejsca od wspomnień, od łowców, od, o święta naiwności dławiącego poczucia winy…

Nagle wzdrygnął się. Donośny, dochodzący z głębi lasu ryk nie tylko przyprawił mężczyznę o gęsią skórkę, ale także sprawił, że zielone tęczówki zmieniły barwę na wilczą żółć. Gwałtownie zatrzymał pojazd, świadomy, że siedzące z tyłu dziewczynki, zagarowały na niespodziewany dźwięk znacznie silniej niż on. Spojrzał przez ramię. Niespodziewanie wybudzone ze snu dzieci zastygły w bezruchu z zadartymi głowami, wyciągniętymi przed siebie dłońmi z pazurami zamiast paznokci i oczami podobnymi do choinkowych światełek. Zwolnił blokadę drzwi i wszyscy wysiedli.

- Tato, gdzie jesteśmy? - Pytanie dziesięciolatki przywróciło Archiego do rzeczywistości. Ryk ucichł, a to sprawiło, że przemiana całej trójki ustała.

- Nie wiem, Lito. - Odwrócił się w stronę dziewczynek - Chyba gdzieś w Kalifornii. - Tak. Przypomniał sobie, że jakiś czas temu minął znak z nazwą stanu. Nie zwrócił wtedy na niego większej uwagi. I tak nie zamierzał tu zostać, lecz teraz nie był już tego taki pewien. Może właściciel ryku ich przygarnie? Nie liczył na to zbytnio, jednak musiał spróbować. Nie dla siebie. Dla córek. Dwóch młodych wilczyc, które niczemu nie zawiniły!

- Zostaniemy tu? - Młodsza z dziewczynek wsunęła dłonie w kieszenie dżinsów i postąpiła krok do przodu, jednocześnie unosząc głowę, aby po mimo ciemności spojrzeć na ojca. - Proszę, zostańmy. Tu jest Alfa.

Chociaż źrenice obojga znów były ludzkie, Archi wiedział, że córka robi szczenięce oczy i minkę równie słodką jak głos, którym zadała pytanie. Westchnął. Na pewno wyczuwała jego wahanie. Obie wyczuwały, a rzucone w powietrze wezwanie wciąż trzymało władzę nad ich umysłami. Młode, bezpańskie wilki łatwo poddają się wpływowi każdego Alfy.

- Tak… myślę, że raczej tak.