Rozdział pierwszy: S.O.S.


- Hej, kelnerka! – zawołał gruby, łysiejący mężczyzna siedzący przy stoliku w rogu. – Gdzie moje żarcie?

Drobna, przeciętnego wzrostu rudowłosa dziewczyna przymknęła powoli powieki i zaczęła w myślach odliczać od jednego do dziesięciu.

Jeden. Wdech… i wydech. Dwa. Nie daj się sprowokować. Trzy. Wdech. Wydech. Cztery. Pięć. Opanuj się. Sześć. Bądź dla tego gnoja miła. Siedem. To twoja praca. Osiem. Jeszcze jeden głęboki wdech. Dziewięć. I znowu wydech. Dziesięć. Pamiętaj o uśmiechu.

- Jeszcze proszę chwilę poczekać. Danie jest już prawie gotowe. – Maddie odwróciła się przodem do mężczyzny i posłała mu możliwie najszczerszy, szeroki uśmiech.

- Sami lenie. – usłyszała, jak mężczyzna burknął zaraz potem. – Nic nie potrafi ta obecna młodzież.

Maddie zacisnęła mocno zęby i powstrzymała się od przeklęcia. Ludzie tego typu denerwowali ją niesamowicie. Najpierw zrujnowali kompletnie gospodarkę tego kraju, doprowadzając do tego, że obecne pokolenie młodych musiało pracować za grosze, żeby naprawić te dziury w budżecie, i jeszcze śmieli na nich narzekać.

Jak nas wychowaliście, tak teraz macie. Maddie wiedziała aż za dobrze, że nie wszyscy przedstawiciele poprzedniego pokolenia tacy byli. Bobby Singer, który spędził kilka ostatnich lat swojego życia na wychowywaniu jej, nauczył ją wszystkiego. Jednocześnie szanował jej poglądy i uczył ją, aby nigdy nie oceniała ludzi po pozorach, a także żeby nie przestawała być sobą. Wiedział, jak bardzo porąbany jest ten świat. I nie chciał, aby jego adoptowana córka stała się jego bezpośrednią częścią. Chciał, aby Maddie sama potrafiła wyrabiać sobie zdanie na różne tematy i podejmować decyzję dopiero wtedy, gdy będzie miała wszystkie potrzebne do tego dane.

Szkoda, że już go nie ma na tym świecie. Bardzo go teraz potrzebuję.

Maddie niedawno skończyła osiemnaście lat, i już od ponad roku mieszkała w Mankato w stanie Kansas. Wcześniej mieszkała razem z Bobbym i braćmi Winchester, do czasu, gdy ich dom został zniszczony przez Lewiatany.

Bunkier Deana i Sama znajduje się w sumie niedaleko stąd. Parę godzin drogi, i będę na miejscu. Może jednak powinnam do nich tam dołączyć. Dean nie raz i nie dwa mi to proponował. Być może powinnam to rozważyć.

Maddie od samego początku jasno wyraziła swoje zdanie na temat świata nadprzyrodzonego – nie chciała mieć z nim nic wspólnego. Wystarczył jej fakt, że jako dziecko była świadkiem brutalnej śmierci całej swojej adoptowanej rodziny. Przeżyła tę masakrę tylko dzięki temu, że w porę uciekła z domu. Zakrwawiona i wystraszona, przez wiele dni kryła się po ciemnych alejkach, bojąc się kontaktu z drugim człowiekiem. W takim właśnie stanie znalazł ją Bobby. Przygarnął ją, widząc, że dziewczyna nie ma żadnej rodziny ani domu, do którego mogłaby wrócić. Mężczyzna początkowo sądził, że jej bliskich zabiła jakaś nadprzyrodzona istota, i chciał ją odnaleźć. Zaprzestał jednak poszukiwań, gdy Maddie jasno wyraziła się, że to nie był żaden potwór – to był zwykły człowiek, który po prostu zdecydował się napaść tamtej nocy akurat na ten jeden dom.

Obecnie Maddie zbierała pieniądze na wyjazd na studia. Była już bliska zebrania potrzebnej sumy. Miesiące dzieliły ją od upragnionego celu. Jednocześnie jednak bała się tej zmiany. Coś wewnątrz niej podpowiadało jej, że być może jednak powinna z tym jeszcze trochę zaczekać. Że coś ważniejszego miała jeszcze do zrobienia.

Dean dzwonił do mnie ostatnio. Wydawał się czymś bardzo zdenerwowany. Chciał, żebym do nich przyjechała. Mówił coś o jakimś zagrożeniu. Może jednak powinnam do niego oddzwonić i dopytać się, o co chodziło.

Dźwięk dzwonka wyrwał ją skutecznie z zamyślenia. Dziewczyna powróciła myślami do rzeczywistości i odebrała trzy dania. Ułożyła talerze na tacy i przeszła szybkim krokiem w stronę stolika mężczyzny, który wcześniej tak ją nawoływał.

- No, nareszcie! – zawołał, gdy tylko dziewczyna postawiła na stole pierwszy talerz.

Nie usłyszała żadnego „dziękuję" ani nic w tym stylu. Przywykła już do tego. Życzyła tylko wszystkim smacznego i udała się szybkim krokiem na zaplecze. Jej zmiana właśnie się skończyła. Nadeszła pora, żeby wrócić do domu, zrobić sobie herbatę i odgrzać wczorajszy obiad, po czym zasiąść przed telewizorem i trochę się zrelaksować, nim nie uda się spać.

Po przebraniu się i szybkim umyciu rąk pożegnała się z pozostałymi kelnerkami i kucharzami, po czym wyszła przez tylne drzwi na parking. Wsiadła następnie do swojego samochodu i odjechała spod restauracji. Nie zatrzymywała się po drodze w żadnym sklepie – pojechała prosto do swojego domu, żeby trochę odpocząć przed następnym dniem pracy.

Jeszcze do samych drzwi frontowych szła spokojnie, opanowana i niewzruszona. Gdy jednak tylko przeszła przez próg i zamknęła za sobą drzwi, pierwsze, co zrobiła, to wydała z siebie długi, gardłowy jęk.

- Boże drogi! – wykrzyknęła, opadając na podłogę. Jednym ruchem zrzuciła z siebie uciskające ją buty i zaczęła rozmasowywać obolałe stopy. – Ile jeszcze można, naprawdę? – mruknęła pod nosem, krzywiąc się z bólu, gdy palcami nacisnęła na jeden z przeciążonych mięśni.

Dopiero po kilkunastu minutach podniosła się z podłogi. Straciła wszelkie chęci na oglądanie czegokolwiek. Na tym etapie już nawet nie chciało jej się jeść. Chciała tylko zaparzyć sobie herbatę, napić się jej paru łyków i udać się spać. Była kompletnie wycieńczona.

Nie, nie mogę tego sobie robić. – przypomniała sobie w końcu, gdy już była w kuchni i gotowała wodę na herbatę. – Muszę coś zjeść. Praca pracą, zmęczenie zmęczeniem, ale zdrowie mam tylko jedno. Jak je spartolę, to go nie odzyskam.

Wyjęła z lodówki miskę z białą fasolą i postawiła ją na ladzie. Następnie sięgnęła do piekarnika i wyjęła z niego jedną z dwóch patelni, jakie posiadała. Ukroiła trochę masła i wrzuciła je na patelnię, po czym włączyła palnik. Zmieszała masło z bułką tartą i dorzuciła po chwili fasolę. Powoli zaczęła wszystko przygrzewać.

Pukanie do drzwi zaskoczyło ją, i to mocno. Było już grubo po dwudziestej drugiej. Większość jej sąsiadów pracowała w tych samych godzinach, co ona, i rzadko ją odwiedzali. Maddie trzymała się raczej na uboczu. Wolała się z nikim nie zżywać, żeby potem nie tęsknić za nimi, gdy już stąd wyjedzie.

- Kto tam? – spytała się, podchodząc do drzwi. Nikt jej nie odpowiedział. Kierowana instynktem, Maddie sięgnęła za pobliską komodę i wyjęła zza niej kij bejsbolowy. Powoli cofnęła się o parę kroków od drzwi. – Pytałam: kto tam? Proszę natychmiast odpowiedzieć! – praktycznie zawołała. Znów nikt nie odpowiedział. Zaczęła już się zastanawiać, czy może aby jej się nie przesłyszało. Może to po prostu coś zastukało w rurach.

I wtedy właśnie ktoś wyważył drzwi.

Napastnik zaskoczył Maddie w momencie, w którym już miała się cofnąć od drzwi i wrócić do kuchni. Dziewczyna zdążyła tylko raz zamachnąć się kijem, nim ten jej nie powalił.

Z ust dziewczyny wydobył się zduszony krzyk, gdy upadła na twardą podłogę. Od impetu uderzenia na moment zabrakło jej tchu w piersi. Poczuła jednocześnie nagły przypływ adrenaliny. Gdy napastnik złapał ją za kostkę, chcąc ją pociągnąć w swoją stronę, Maddie obróciła się szybko na plecy, wyrwała mu się i kopnęła go z całej siły w brzuch. Następnie podniosła się chwiejnie i pobiegła w stronę kuchni. Napastnik od razu ruszył za nią.

To mężczyzna, to na pewno mężczyzna. – pomyślała szybko, dobiegając do stojaka na noże. Złapała największy, jaki miała, po czym szybko obróciła się o sto osiemdziesiąt stopni. Napastnik już stał naprzeciwko niej, po drugiej stronie pomieszczenia. – Tak, to na pewno facet. Nie znam go. Nie wiem, kto to jest. Czego on chce? Chce mnie zabić? Dlaczego? O co mu chodzi? Co się dzieje?

Nieznajomy ruszył w jej stronę. Maddie momentalnie wystawiła nóż przed siebie, celując ostrzem w nadciągającego mężczyznę.

- Czego ode mnie chcesz? – zawołała. Czuła paniczny strach, ale starała się go nie okazywać. Wiedziała, że tacy jak on od razu to wyczują. – Odpowiedz!

- Ode mnie się tego nie dowiesz. – odparł mężczyzna, uśmiechając się krzywo. Następnie ruszył na nią bez cienia wahania, w ogóle nie obawiając się noża, jaki dziewczyna trzymała w dłoni.

Muszę walczyć. Muszę go pokonać. Chcę żyć. Muszę to przeżyć. Muszę go zaatakować. Muszę działać.

Gdy zbliżył się do niej wystarczająco, Maddie rzuciła się na niego pierwsza. Mężczyzna uchylił się w porę, ale nie był wystarczająco szybki. Maddie wykorzystała swój przeciętny wzrost i uderzyła go szybko łokciem w odsłonięty podczas uniku bok. Napastnik zachwiał się, zaskoczony tym uderzeniem.

Maddie nie zamierzała tracić ani sekundy. Doskoczyła do niego niczym rozjuszone zwierzę, krzycząc głośno. Kopnęła go z całej siły w brzuch, a gdy ten się zgiął z bólu, złapała go za głowę i uderzyła w nią kolanem. Rozbiła mu tym nos i rozcięła górną wargę. Mężczyzna upadł na podłogę, zamroczony. Maddie nie przestała nawet na moment go atakować. Kopnęła go w goleń, następnie w plecy, a potem znów w głowę. Uspokoiła się dopiero wtedy, gdy zdała sobie sprawę z tego, że mężczyzna stracił przytomność.

Z wrażenia aż opadła na kolana, oddychając ciężko. Przez długi czas wpatrywała się w nieznajomego, próbując usilnie przypomnieć sobie, czy aby przypadkiem skądś go nie zna. Nic jednak nie przychodziło jej go głowy. Niestety, na nic nie wpadła. Dostrzegła za to dziwny tatuaż na przedramieniu mężczyzny. Nie rozpoznała tego symbolu – a swego czasu przeczytała wiele książek z biblioteki Bobby'ego. Tego jednego symbolu jednak nie znała.

Nie mam chyba innego wyjścia. Muszę do nich zadzwonić. Maddie wstała ociężale, po czym otworzyła jedną z szuflad w kuchni i wyjęła parę kajdanek. Zawsze miała w domu przynajmniej dwie pary w razie takiej sytuacji. Bobby ją nauczył, żeby zawsze być przygotowaną na wszystko. To on ją również nauczył, jak walczyć.

Zawdzięczam ci życie, Bobby. – pomyślała, zakuwając nieprzytomnego mężczyznę w kajdanki. – Chyba nigdy nie wyrównam tego rachunku. Nawet po swojej śmierci na swój sposób mnie chronisz.

Następnie wzięła do ręki telefon i wybrała ze spisu numer Sama. Czekała cztery sygnały, nim mężczyzna nie odebrał telefonu.

- Hej, Maddie, co tam? – usłyszała głos Sama. – Wszystko w porządku?

- Niezupełnie. – odpowiedziała mu Maddie. – Jest… jest jedna sprawa. Właśnie zostałam napadnięta we własnym domu.

- O mój Boże. – Sam wydawał się być szczerze zaniepokojony tym faktem. – Nic ci nie jest?

- Poza walącym w piersi sercem i paroma drobnymi zadrapaniami, na całe szczęście nie. Intruz natomiast całkiem nieźle oberwał. – Maddie usłyszała, jak po drugiej stronie Sam śmieje się cicho. – Ale chyba to będzie wasza działka. Gość ma jakiś dziwny tatuaż na przedramieniu. Symbol, którego w ogóle nie kojarzę.

- Jak ten tatuaż dokładnie wygląda? Możesz go opisać?

- Jasne, pewnie. – Maddie podeszła ostrożnie do mężczyzny, żeby lepiej przyjrzeć się symbolowi. – To wygląda jak… jak jakiś herb. Tarcza, na niej symbol krzyża z zaostrzonym dołem, a w tle dwugłowy ptak. Orzeł, chyba. Głowy odwrócone w przeciwne strony, na zewnątrz.

- Cholera… to chyba członek rodziny Styne. – wymamrotał Sam. Maddie zmarszczyła brwi, słysząc to.

- Styne? A kim oni są, do licha? I czego ode mnie chcą?

- Nie mam pojęcia, Maddie. Spotkaliśmy ich całkiem niedawno, i nieźle zdążyli namieszać. Ja i Dean mamy z nimi na pieńku. Ale… ale skąd o tobie wiedzieli. I czego chcieli?

- O to samo się właśnie spytałam. – Maddie westchnęła przeciągle. – Ten gość tutaj raczej nie był skłonny mi tego wyjaśnić. Po prostu rzucił się na mnie, i tyle.

- Dobrze, wszystko po kolei… przyjadę po ciebie za parę minut.

- Nie, Sam, nie… dam sobie radę, naprawdę…

- Nie, Maddie. – Sam przerwał jej stanowczym tonem głosu. – To coś poważnego. Nie możesz tam zostać. Przyjadę po ciebie i zabiorę cię do bunkra. Tam będziesz bezpieczna.

Maddie jęknęła cicho, ale zaraz potem przytaknęła słabym głosem.

- Niech ci będzie. – burknęła, wyraźnie niezadowolona. – Już idę zebrać trochę swoich rzeczy.

- Dobrze. Niedługo u ciebie będę. Wszystkim się wtedy zajmiemy. – i rozłączył się. Maddie z ciężkim sercem odłożyła telefon z powrotem na miejsce.

I znowu powrót na stare śmieci. Jak jednak widać, od tego przeznaczenia nie da się uciec. A szkoda… wielka szkoda.


Charlie starała się jak najszybciej rozpracować Księgę Potępionych. Siedziała już nad tymi transkrypcjami od kilku godzin. Powoli jej cierpliwość zaczynała się wyczerpywać.

- No już, dalej… – syknęła, wpatrując się uparcie w ekran laptopa. – Wiem, że jestem już tak blisko. No dalej…

Zaraz potem wydała z siebie triumfalny okrzyk.

Udało się! Naprawdę mi się udało! Na ekranie wyraźnie widniał napis: „Wzór znaleziony". Odnalazła kod, w jakim ta księga była zaszyfrowana. Wreszcie to osiągnęła.

Nagle usłyszała, jak jakiś samochód podjeżdża na pobliski parking. Ostrożnie wstała z krzesła i nachyliła się w stronę okna. Rozchyliła żaluzje w tym samym momencie, w którym z auta wysiadło dwóch znajomych mężczyzn.

- Cholera jasna! – zaklęła kobieta, jednocześnie odsuwając się od okna. Styne'owie. Znaleźli ją.

Gdy chwilę później ktoś zaczął dobijać się do drzwi pokoju motelowego, w jakim się zatrzymała, jej panika zaczęła sięgać zenitu. Roztrzęsionymi dłońmi złapała za swój telefon i wykręciła pierwszy numer, jaki przyszedł jej do głowy.

- Halo? – dobiegł ją po chwili znajomy głos. – Charlie… Charlie, czy to ty?

- Tak, to ja. – Charlie nie wierzyła w to, ze znów słyszy jej głos. Minęło tyle lat od momentu, kiedy widziała ją po raz ostatni. Dziwiła się wręcz, że odebrała ona od niej telefon. – Mam kłopoty.

- Jakie dokładnie kłopoty? – spytała się osoba po drugiej stronie. – Charlie, mów do mnie. Co się dzieje? Gdzie jesteś?

- Jestem w motelu… prześlę ci za chwilę dokładny adres. Hailee, proszę… – Charlie na moment zamknęła powieki. Nie wierzyła w to, co zaraz zamierzała powiedzieć. – Wiem już wszystko. Wiem, że świat nadprzyrodzony istnieje. Widziałam wszystko. No, prawie wszystko. Wierzę już w czarownice. Wierzę, że jesteś jedną z nich. Proszę… proszę, pomóż mi.

- Nie mów nic więcej. Wyślij mi adres. Przybędę tam najszybciej, jak tylko zdołam. Bez względu na to, jak daleko ode mnie jesteś. – Charlie uśmiechnęła się słabo, słysząc to.

- Dobrze, już ci wszystko wysyłam. – kobieta przeszła pospiesznie do łazienki, łapiąc jednocześnie w drodze swój laptop z odkodowanymi stronami księgi. Gdy tylko weszła do łazienki, od razu się w niej zamknęła. – Poczekaj chwilę… już, wysłałam. Dostałaś wiadomość?

- Tak, dostałam. Już jestem w drodze. Nie rozłączaj się, Charlie. Pozostań na linii.

- Dobrze. – Charlie usłyszała w tle, jak Hailee coś robi. Zaczęła głęboko oddychać, próbując się chociaż na moment uspokoić.

I wtedy ktoś wyważył drzwi do pokoju.

Charlie zdusiła w sobie krzyk strachu i przerażenia. Zamknęła za to oczy i zaczęła ciężej oddychać.

- Charlie, co się dzieje? – spytała się Hailee, wyraźnie zaniepokojona. – Charlie… Charlie, mów do mnie. Co się dzieje?

- On tu jest, Hailee. – wyszeptała Charlie. – On tu jest. Wyważył drzwi. Jest w środku. Hailee… – Charlie westchnęła ciężko, z trudem powstrzymując łzy. – Pospiesz się, proszę. Nie chcę umrzeć.

- Nie umrzesz, Charlie. Masz na to moje słowo. Uratuję cię.