Dla Księżycka Clio z błogą wdzięcznością za Samurai Champloo oraz z przyrzeczeniem, że ten niepoetyczny, ale summa summarum optymistyczny finał doprowadzę kiedyś do końca.

FINAŁ

Część 1

#

Jak na scenę, która trwała zaledwie kilka minut, mało w tym było poezji, a zadziwiająco dużo pseudofilozofii. Najważniejsze jednak, że udało się osiągnąć zamierzony efekt, nieprawdaż? Koniec zawsze jest najważniejszy.

#

— Koniec — powtórzył Aizen z lekkim roztargnieniem i zmarszczył brwi odrobinę bardziej. Sięgnął raz jeszcze, nie patrząc. Zamrugał, spojrzał, sięgnął.

Hm.

#

Ale — najpierw początek.

Najpierw — było rumowisko w fałszywej Karakurze, pełne gruzu i pyłu, i dusz wciąż jeszcze nieznużonych w walce, gotowych ciągnąć tę bitwę w bolesną nieskończoność. I był Aizen, zły duch o białych skrzydłach, i znużyła go nareszcie uciążliwa powtarzalność zdarzeń. Mógł przywieść wszystkich Shinigami do upadku siłą swoich demonów i własną — wolał jednak oglądać ich rezygnację, poddanie się, chciał pokazać, jak łatwo niweczy się wszelką nadzieję.

Nadzieja Shinigami zawsze była w jego rękach. Wystarczyło ją zgnieść, rozwiać, jak popiół nad dachami Karakury. Wystarczyło jedno pchnięcie miecza.

Nadzieja upadła.

Aizen triumfował nad tym obrazem klęski. Uniósł dłonie do zawłaszczonych niebios, oddając samemu sobie cześć jako bogu światów. Świętował swoją chwałę nad pożegnanym bez żalu, bezużytecznym cieniem.

W dłoniach, które ogarniają niebo, niewiele więcej się może zmieścić.

I tak Aizen odkrył ulotność swojej zdobyczy, ujrzał pustkę, po którą sam przecież sięgnął, wszystko inne porzuciwszy. Pożałował — siebie jedynie żałował. I próbował po samego siebie sięgnąć i odzyskać, ale ściana pustki odgradzała go już od tego, co utracone.

Kwiaty szybko wzrastają na grobach.

Kwiaty powstały nad cmentarzem nieumarłych jeszcze ciał, nad nadzieją, co upadła, by nie umrzeć. Kwiaty pochłonęły to, co porzucone, kłując pociemniałe od łez i krwi oczy bezlitosnym, świeżym pięknem. I z nieśmiertelnym, bezwzględnym pięknem nadeszło młode życie, nienasycone i zwycięskie, wyprzeć ostatnie wspomnienia duszy, która była Aizenem. On sam pozostał w pustce, którą wybrał, z mocą, którą zdobył, bez duszy, piękna i życia, które odesłał precz. I szydził ze swoich sędziów, i judził, albowiem w próżni swego wygnania bezpieczny był od każdego ciosu, jaki mogli mu zadać.

Jednak nadszedł cios.

Zadany ostrzem, które nie mogło go zranić, przez rękę, która nie mogła go dosięgnąć, w imię osoby, która gotowa była dla niego umrzeć. Niechybny i nieomylny cios w boga, którego nie było.

Odszedł Aizen.

Przetrwaliśmy.

#

Ichimaru Gin miał zupełnie i całkowicie dość wszystkiego.

Kiedy Aizen porzucił to całe bierne królowanie nad polem bitwy i podszedł do swojego najszerzej uśmiechniętego zastępcy, koło przeznaczenia było już wprawione w ruch. Chwiało się tylko odrobinę. Ale o tym później... Jak na razie — liczyło się tylko, że były kapitan Ichimaru miał wszystkiego dosyć.

I słusznie.

Mało w tym było poezji. Niewiele było również epickiej wzniosłości, uskrzydlonego patosu, doniosłości. Nie, żeby Ichimaru Gin wyznawał się na tych różnych lirycznych elementach. Odróżniał ewentualnie poezję Izuru od poezji nie—Izuru. Ale to też tylko dlatego, że z prawdziwą przyjemnością podglądał, jak jego porucznik ściubie sekretnie swoje haiku na zaoszczędzonych kartach służbowego notatnika. Zawsze był przy tym cały różowy i zalękniony, jakby miał się czego wstydzić.

A otóż Izuru zupełnie się nie miał czego wstydzić.

Co innego sam Gin, o, on miałby spory zapas, gdyby przyszło zrobić rachunek sumienia. Na szczęście, posiadał bardzo niewiele sumienia w tym zapasie. A wszystko razem sprawiało, że był bezgranicznie wprost bezwstydny. Fajnie by się mógł z tym faktem urządzić, gdyby… Cóż. Jak na razie, fajnie nie było, i nie zapowiadało się, żeby sprawy miały pofajnieć. Było gorąco, a z potrzaskanych ścian i zrujnowanych budynków unosił się pył, który wcale nie sprawiał wrażenia iluzorycznego. Chwalebna bitwa w fałszywej Karakurze ciągnęła się jak Shinsou w kisielu i nie chciała jakoś zamrzeć śmiercią naturalną, chociaż wszystkim swoim uczestnikom dała już do tej pory nieźle w kość.

Główny mistrz gry, oczywiście, promieniał.

Ach, ten Aizen—taichou... Upozował się w przestworzu jak gwiazda zaranna, przypadkowo wyposażona w motyle skrzydełka, i królował nad całym polem bitwy. Popatrywał sobie tam i owam, czasem od niechcenia skorygował ostrzem miecza jakiś drażniący szczegół ogólnego obrazu, albo leciusieńko zmarszczył brewkę. I niewiele poza tym.

Ale — teraz się uśmiechał.

Chwila była zupełnie taka sama, jak ostatnich kilka setek chwil, i przedostatnie też. Gruzy walały się bezładnie, shinigami dyszeli jak ogary, espada trzeszczała kośćmi i kantami mundurów. Ani to przełom, ani to żadne epicentrum, a poezji, nawet na nędzne gusta Gina, nie było w tym za grosz.

Za to właśnie Ai—zen—sukin—san—taichou właśnie teraz właśnie tak się uśmiechnął.

Iluzoryczne niebo Karakury ciążyło na karku Gina jak idiotyczny sufit Las Nochas. Całkiem jak w domu, normalnie. Wszystko się powtarzało, powielało, karykaturyzowało. Seireitei, Hueco Mundo, śmiertelnicy. I Aizen—sama ze skrzydełkami z całkiem innej bajki, ale nawet i one nie były zupełnie oryginalne. Ichimaru Gin popatrywał sobie znużony, jak samozwańczy bóg wszystkich światów rusza powoli ze swojego stanowiska na niebiesiech i schodzi o kilka kroczków w dół. Zawsze ten pęd. Zawsze więcej i bardziej — więcej i bardziej niż Shinigami, więcej i bardziej niż Hollow, więcej i bardziej, niż jest do tej pory. A przecież tak naprawdę, naprawdę ciekawie byłoby raczej się cofnąć, przydybać ten nieuchwytny pierwowzór, podstawę, od której wszyscy boscy geniusze próbowali w takim zapamiętaniu uciekać. Tak fajnie byłoby — wrócić na pustynię. Na prawdziwą, popieprzoną pustynię, gdzie niebo było prawdziwe i woda była prawdziwa, nawet, jeśli jej nie było. Nawet fatamorgany były prawdziwe, znaczy, z natury.

Żadna iluzja nie zastąpi fatamorgany.

Po setce lat u boku Aizena Ichimaru Gin wiedział doskonale, że Kyouka Suigetsu jest zdolny do każdego poziomu iluzji. Ale nigdy, przenigdy nie uda mu się wyprodukować nawet skrawka prawdziwej fatamorgany. Miraże Aizena pożerały żywcem, powlekały w całości swoim lepkim kokonem, zasłaniały wzrok. Rozwiane, nadal nie puszczały z pazurów, nie pozwalały do końca zrozumieć, co jest prawdą, a co nierzeczywistością. Zostawiały w niepokoju, nienawiści, przerażeniu, albo — pochłaniały w całości, na wieczność.

Kuglarstwo.

Oczywiście, naturalnie, tak jest, że w iluzji chodzi o zmylenie, oszukanie ofiary. O to, żeby nie pozostawić nawet skrawka przestrzeni wolnej od fałszu. Czysta, mechaniczna robota. I — jak to z każdym automatem — nie da się na tym leżeć. Gdzie w tym wszystkim przyjemność?

Gdzie miejsce na — więź?

Fatamorgana — prawdziwa fatamorgana — rozkwitała źródłem na pustyni. Mówiła wprost, całym swoim obrazem, czym jest naprawdę, czym kusi i czym kłamie. Przedstawiała się z imienia, przychodząc niemożliwą wizją w niemożliwym miejscu i czasie. Wiedziałeś, na jakimś poziomie zawsze wiedziałeś, co to za głos. A jednak szedłeś za nim — poddając się, oddając, za pięknem mirażu w błogosławiony piasek.

Poezja normalnie, no.

Gin umiał odróżnić co trzeba. Jak Izuru i nie—Izuru, w tych dziwnie rozbrajających, małych wierszykach. Jak pustynna fatamorgana i Kyouka Suigetsu. Poezja i nie—poezja. Naprawdę, trzeba było boga, żeby coś takiego wymyślić. Ten pierwowzór. Ten, od którego wszystko późniejsze było już tylko nieoryginalne. Niekoniecznie gorsze, słabsze, ale właśnie takie nieoryginalne. A Gin, chociaż już tak daleko odszedł w nieoryginalność od tego zasmarkanego lisa w wężowej skórze, który majtał nogami na głazie wśród zapiaszczonych pustkowi, lubił prawdziwe rzeczy. Jak te z tamtego miejsca, z tamtego swojego pierwowzoru, skąd był najlepszy widok na prawdziwe fatamorgany. Takie, którym oddawałeś się dobrowolnie i z miłością. Takie, które zostawiały ci szerokie okno na rzeczywistość, a ty jeszcze wyglądałeś przez nie i śmiałeś się, odchodząc w miraż. Taka jedyna, normalna i sensowna, stworzona przez boga, pieprzenie poetyczna prawdziwa nieprawdziwość.

A Aizen—sama był szachraj. I uśmiechał się jak pudelek: z loczkiem.

Gin podrapał się po skroni i westchnął. Czuł, że mu wszystko obwisa, nawet Shinsou. A ona, skubana, lubiła przecież upały i mordęgi. Jednak płaszcz mu obwisł niemiłosiernie, i grzywka, ba — nawet uśmiech oklapł pomału, wąski i rozdzierający, ale już coraz bardziej na smętnie. Aizen—sama za to promieniał, wciąż i nadal. I już spory kawałek się zbliżyło swojego wiernego współpracownika, z tym samym uśmiechem na twarzy. Ani w jego przeobrażeniu, ani w piekielnie zwielokrotnionym nacisku reiatsu, ani w tym uśmiechu Gin nie widział ani skrawka prawdziwej poezji.

A Izuru nawet czubkiem czupryny nie było widać zza tamtego gruzowiska.

Może tu dojdzie do czegoś, jednak. Może ten nieszczęsny dzień się jakoś w końcu rozstrzygnie, chociaż dni fałszywej Karakury to jak noce Hueco Mundo i ogony wężów: wyłącznie. Niechby jednak był jakiś przełom w tej bitwie. Aizen—sama całym sobą dawał do zrozumienia, że właśnie zamierza ten przełom zrobić. Własnoręcznie.

— Ta farsa trwa już zbyt długo — oznajmił spokojnie.

Nareszcie ktoś zauważył.

— Nie sądzę, żebyście się dali przekonać i odstąpili od obrony miasta.

Znaczy, że to próba przekonywania była?

— A jednak, do tej pory musieliście już pojąć, jak daremne są wasze wysiłki w porównaniu z moją potęgą.

A jednak, do tej pory większość z nich jeszcze jakoś zipie.

— Oczywiście, doceniam wasze możliwości i zaprezentowane tutaj strategie. Naprawdę, daliście mi do myślenia.

Szkoda, że nie dali do picia...

— Podmiana miasta i wasze pojedynki z moją Espadą naprawdę wypadły imponująco. Zgodzicie się chyba jednak, że wasz limit już dość dawno się wyczerpał?

Wyglądają na zgodnych jak jasna cholera.

— Jakkolwiek zajmująca, nie ma sensu przedłużać tej gry.

A jednak, wszyscy sobie zawsze chcą coś przedłużać... Boziu, błogosław Shinsou.

— Widzę, że nie wszyscy się ze mną zgadzają.

A to nowość.

— Oczywiście, to naturalne w waszej sytuacji, liczyć na szczęście, albo jakiś szczególny splot okoliczności...

Aizen—sama, ja muszę za potrzebą...

— Niestety, nic takiego nie będzie miało miejsca.

Skandal.

— Pozwólcie, że zademonstruję wam teraz, jak wygląda wasza sytuacja. Sytuacja tego miasta i mojego klucza. Nie zostaje nawet jedna możliwość, że uda wam się mnie pokonać.

I to w tobie podziwiam, Aizen—sama. Nigdy nie zostawiasz furtki. Nigdy nie zostawiasz drzwi. Gdzie miejsce na grę? Na więź? Pieprzony absolutyzm.

— Niektórzy z was orientują się już być może, o czym mówię. O waszej — że się tak wyrażę — ostatniej nadziei. Magicznej sztuczce w zanadrzu. Wasz as w rękawie.

#

Gin z uciechą ogarnął wzrokiem pole bitwy.

Haaaaa.

Co za moment, hihihiii…Wszyscy wpatrywali się w niego i w Aizena, O, jak wytrzeszczyli oczy teraz... Komamura aż się zjeżył, cały stropiony. Może to i lepiej, że Yamamoto—sotaichou nie dzielił się na prawo i lewo wiedzą o posiadanych„asach w rękawie". Jak Aizen—sama odegra już własną magiczną sztuczkę, inni shinigami przynajmniej nie będą bardzo rozczarowani, bo od początku nie spodziewali się od życia za wiele. No i faktycznie, przeciwnik nie zostawi im ani tyci—tyci furteczki.

To jednak zaboli.

Żadnej furtki, żadnych drzwi. Absolutyzm. Ot, o czym marzy Aizen—sama: potęga, ponad ludźmi, hollowami, shinigami, arrancarami. I żadnego skrawka wspólnej przestrzeni pomiędzy sobą a resztą. Pieprzony absolutyzm. Jak fatamorgana bez okna na rzeczywistość, bez więzi ze swoim wybrańcem—ofiarą—łupem. A Gin tak lubił więzi, naprawdę lubił. Te cieniutkie, na których można było grać jak na strunach, te śliskie jak łuska węża, te ciepłe jak promyczki. I te najnaturalniejsze w dotyku, niby kapiące goryczą, a nierozrywalne — jak bankai Shinsou. Więzi – nawiązane. Międzyludzkie. Prawdziwe.

A teraz to. Wiedział, że zaboli.

Aizen stał tuż przy nim. Pogłaskał go po głowie.

— Dziękuję...

Cała przyjemność po twojej stronie.

— Generale… Twój as w rękawie bardzo mi pomógł przez te wszystkie lata utrzymać czujność i skupienie. To ważne, aby mieć się na czym skoncentrować. Podarowałeś mi anioła stróża, generale, ale jego misja tutaj jest już zakończona.

Yamamoto—sotaichou postąpił kilka kroków, zdenerwowany. Wyglądał, jakby naprawdę liczył na ten ostatni cud. Nadaremnie, niestety. Aizen pogłaskał Gina jeszcze raz. Kapitanowie, porucznicy, także ci żywsi członkowie Espady zaczęli się zrywać, szeptać między sobą ze zdumieniem. Pokrzykiwać. Haaaa. Niespodzianka.

A Izuru nie pokazał nawet czubka głowy zza tego bajzlu. Naprawdę, nieładnie.

— Nie wnikam, czy miałeś coś konkretnego do zrobienia, czy zamierzałeś improwizować. — Aizen—sama uśmiechał się dobrotliwie. Naprawdę, w dobrotliwych uśmiechach był prawie—że—lepszy niż Kyoraku—taichou po trzecim sake. — Twoja obecność tutaj jest już tylko zbędnym balastem. A dla nich — złudną nadzieją. Skończmy z tym.

To zaboli, cholera.

Shinsou wierzgnęła gdzieś wewnątrz niespokojnie, jakby naprawdę chciała jeszcze popróbować swoich sił. A po co to, na co to? I tak już nie będzie powrotu na pustynię. I tak nie ma w tym za grosz poezji. Ale Ran—chan się drze, oranyjulek, aż tutaj ją słychać...

Aj.

— Żegnaj, Gin.

Ciął tylko raz. Wystarczyło. Zabolało. Kyouka Suigetsu wbił się aż na wylot i ustroił biały płaszcz ciapkami krwi. Chude, nerwowe palce gorączkowo złapały klingę, zakryły żołądek, jakby wewnętrzny hollow Gina chciał jeszcze w tej ostatniej chwili osłonić swoją wewnętrzną pustkę. Strużka krwi pociekła po dłoni — Aizen odsunął własną rękę, żeby się nie pobrudzić, i odwrócił się do generała Yamamoto. Skinął pogodnie głową, jakby się kłaniał. Za jego plecami Ichimaru Gin osunął się na gruzowisko, na kolana, szarpnął głową — biała grzywka opadła aż na rękojeść katany wbitej w żebra, jakby shinigami nadal próbował się zasłonić.

— Ajajaj...

Zabarwiona na różowo ślina pociekła z kącika ust, podkreślając kształt smętnej podkówki. Wieczny uśmiech Gina Ichimaru zblakł na dobre.

— Ajajajaj... — spróbował jeszcze raz. Zakrztusił się, splunął na jelec Kyouka Suigetsu. Aizen zmarszczył brwi.

— No już, już. — Machnął ręką. Ponowił ukłon w stronę generała i nie odwracając się nawet do Gina, sięgnął po swój miecz. — Tym razem to naprawdę koniec.

Gin zakaszlał, zachichotał, przewrócił się na plecy. Na jego twarz świeciło fałszywe słońce iluzorycznej Katakury, czysty żar, pozbawiony wschodów, zachodów i kapryśnych promyczków. Kyouka Suigetsu sterczał z żeber jak wskazówka słonecznego zegara. Nadeszła godzina chwały...

— Koniec — powtórzył Aizen z lekkim roztargnieniem i zmarszczył brwi odrobinę bardziej. Sięgnął raz jeszcze, nie patrząc. Zamrugał, spojrzał, sięgnął.

I zaniemówił ze zdumienia.

#

cdn