W małym, nadmorskim miasteczku lato zbliżało się do końca, a zimny wiatr zaczynał wiać z nad wody. Letnicy szybko opuszczali swoje wakacyjne domki, samotna kobieta wysiadła z pociągu na zatłoczonej stacji, uśmiechając się na widok przerażonych matek i niespokojnych dzieci, których ojcowie byli bardziej zajęci czytaniem gazet, niż zwracaniem uwagi na swe wiercące się na ławkach pociechy. Zapach gorącego metalu i dymu drzewnego wypełniał powietrze, otaczały ją dźwięki syczącego silnika i drgająca ziemia pod stopami.
Kilka osób spojrzało na kobietę, podążającą w przeciwną stronę niż gwarny tłum. Z kapeluszem naciągniętym na oczy ruszyła zamaszystym krokiem w kierunku kasy biletowej, jedną ręką podpierała się laską, podczas gdy w drugiej nieco wyżej trzymała torbę podróżną. Powiedziano jej, że Pan Jones miał czekać na jej pociąg, a zawiadowca stacji szybko odnalazł go w tłumie. Wkrótce potem jej rzeczy zostały umieszczone z tyłu powozu, a ona sama z ulgą zdołała zająć miejsce obok brodatego mężczyzny.
Gdy tak jechali, opowiadał jej o długim targu rybnym, o waleniach, które były ostatnio widziane blisko brzegu, o cenach buraków w mieście i o tym, że lokalny doktor najwyraźniej znalazł sobie w końcu dziewczynę; o strasznej wysypce jakiej nabawił się jego ojciec po zjedzeniu nieświeżej małży. Kobieta zdusiła niewielki uśmiech, decydując się na przyjęcie kierunku rozmowy uważanego za ciekawy w małym mieście, z radością podjęła dyskusję na temat wyższości stosowania balsamu kalaminowego nad wodą morską w procesie leczenia przerażających zmian skórnych. Gdy dojechali do miejsca przeznaczenia, mężczyzna był kompletnie oczarowany rozmową prowadzoną z sympatycznie wyglądającą młodą damą. Pomógł jej wysiąść z powozu, a widząc niewielki strach, który pojawił się na jej twarzy, podał jej rękę, aby lepiej mogła złapać równowagę gdy dotknęła ziemi.
„Dziękuję, jestem pewna, że to stanie się prostsze gdy się trochę oswoję. Czy mógłby pan zanieść moje rzeczy do środka?"
Podczas, gdy mężczyzna wyładowywał jej bagaże, podeszła do frontowych drzwi i poczuła ulgę, gdy natychmiast się otworzyły. Gospodyni, która w nich stała spojrzała podejrzliwie na jej laskę, wywołując rozbawienie na twarzy młodszej kobiety. Podniosła do góry torbę spoglądając z zaciekawieniem na kamienny domek.
„Bardzo miło panienkę w końcu poznać," powiedziała uprzejmie gospodyni, otwierając szerzej drzwi, ułatwiając woźnicy wniesienie bagaży do szarego domku. Uśmiech, który otrzymała w zamian rozczulił ją, wytarła ręce w szeroki fartuch, który miała na sobie. „Musi być pani naprawdę wdzięczna, że w końcu pani dotarła. Wszystko już gotowe, dom był w całkiem niezłym stanie zanim tu przybyłam. Według pana Jenkinsa, rada szkoły odmalowała go niedawno."
W międzyczasie kobieta przechadzała się po małym domku z zaciekawieniem, uśmiechając się pogładziła dłonią malutki stolik. Dom był mały, ale przyjemny. Kominek w salonie trzeszczał znajomo, wyczuwała też zapach piekącego się ciasta dochodzący z kuchni. Odetchnęła głęboko spoglądając na otwarte drzwi sypialni na dole. Ruszyła w jej kierunku podziwiając z przyjemnością proste umeblowanie i niskie okno wychodzące na ogród. Woźnica otrzymał podziękowanie i zapłatę za swoją usługę, a gdy drzwi się za nim zamknęły, położyła swoją torbę podróżną na podłodze i zaczęła rozpinać guziki kołnierza. Odwróciła się z uśmiechem do gospodyni.
„Cóż, panno Baker, myślę, że wszystko wygląda bardzo ładnie", powiedziała odwracając się, aby zobaczyć resztę domu. „Czy potrzebuje pani czasu, żeby się rozgościć?"
„Nie proszę pani, zrobiłam to już rano." Zabawny uśmiech pojawił się na twarzy gospodyni. „Proszę pani, wolałabym, żeby nazywała mnie pani Susan."
Kobieta roześmiała się wyjmując spinkę z kapelusza, który właśnie zdejmowała „pod jednym warunkiem, że nigdy nie będziesz się do mnie zwracała per „Pani". Czuję się wtedy strasznie staro.
Susan zachichotała pod nosem „wyglądasz jakbyś dopiero skończyła szkołę".
Brązowe brwi uniosły się „zdziwiłabyś się".
Susan wróciła do dużej, białej kuchni, żeby dokończyć nalewanie herbaty, podczas gdy kobieta wróciła do oglądania domu. Susan zwróciła uwagę na utykającą nogę nauczycielki. Wiedziała, że przyczyną było wielokrotne złamanie, o którym przeczytała w jednym z listów, które między sobą wymieniły. Sprawdziła piekące się w piecu ciasteczka, nadal nie mogąc uwierzyć, że udało jej się znaleźć tą pracę. To był czysty przypadek, że Carter Flagg rozmawiała ze swoją matką o ostatnim zebraniu szkolnego zarządu. Nowy regulamin szkoły wyraźnie nakazywał zatrudnienie gosposi do prowadzenia domku, który był obok szkoły, a jednocześnie blisko domu jej matki, dzięki czemu mogła mieć na nią oko nie zaniedbując tym samym swojej pracy. W nauczycielce było coś, co mogła wyczytać tylko z jej listów. Gdy Susan stawiała tacę na stole przyjrzała się jak kobieta zdejmuje kapelusz z głowy, otworzyła szeroko oczy na widok koloru jej włosów. Obserwowała jak odwraca się, żeby usiąść z uśmiechem i zamyślonymi oczami.
„Czy mam to postawić w salonie panienko?"
Na jej twarzy pojawił się uśmiech, pokręciła głową. „Susan kochanie, wyjaśnijmy sobie od razu jedną rzecz. Nie jesteś moją służącą, a ja nie zamierzam urządzać ceremonii w moim własnym domu. Wolałabym myśleć, że zostaniemy dobrymi przyjaciółkami. Proszę, może usiądziesz i napijesz się ze mną herbaty?"
Potrząsnęła głową, ale uśmiechnęła się słodko.
„Proszę mów do mnie po prostu Aniu".
Minęło pięć dni od kiedy Ania zamieszkała w małym domku, Chatka Rosewood została świeżo ochrzczona plątaniną roślin, które Ania znalazła u stóp ogrodu, oszołomiona Susan uważała, że zawsze musiały tam być. Czasami dziękowała jej za pomoc poklepując czule po ramieniu, innym razem musiała biegać za nią z laską między drzewami, które okalały szkołę, wazony zawsze pełne kwiatów stały na każdej wolnej powierzchni – za wyjątkiem tych, które zajmowały już książki. Ania urządzała dom według własnych upodobań, przez cały czas starając się, aby Susan miała poczucie, że obydwie mają wpływ na wprowadzanie zmian. Jej śmiech brzmiał jak dźwięk dzwoneczka w starym domu, jednak czasami na jej twarzy pojawiało się spojrzenie, które raniło bardziej niż łzy. Susan nauczyła się na nie nie reagować, bo wiedziała, że wkrótce się z niego otrząśnie i będzie się zachowywać zwyczajnie.
Już po jednym dniu zrozumiała, że Ania nie chce z nikim rozmawiać na temat swojego wypadku. Potrząsała tylko głową z uśmiechem tłumacząc wymijająco, że na świecie są ciekawsze historie do opowiedzenia. Mieszkańcy miasta wypytywali Susan o nową nauczycielkę, ale ta odpowiadała, że sprawy Panny Shirley należą wyłącznie do niej. Z drugiej jednak strony Susan szukała wskazówek na własną rękę.
Oczywistym było, że nosi żałobę. Kilka skrzyń ubrań, które dojechały Susan zaniosła na strych, były jaśniejsze i bardziej strojne i Susan żałowała, że Ania ich nie nosi. Czarny kolor nie pasował do młodej kobiety, a Susan zależało, żeby Ania dobrze prezentowała się w niedzielę w kościele. Dotarły już do niej plotki mieszkańców miasteczka, że nieuchwytna Panna Shirley nie odwiedziła jeszcze osobiście lokalnego sklepu, czyżby była aż tak ważna, że wysyłała po zakupy swoją pokojówkę? I o co chodziło z przeróbkami, które kazała zrobić w szkole? Joshua McAllister zamontował już poręcz obok schodów i właśnie pracował nad ułożeniem ścieżki prowadzącej od szkoły do domu nauczycielki. Pan Richard nigdy tego nie wymagał, a miał już swoje sześćdziesiąt cztery lata.
Został już tylko tydzień przygotowań zanim rozpocznie się rok szkolny, Ania przemierzała codziennie wietrzną ścieżkę pomiędzy tylnym ogrodem a budynkiem szkoły, spędzając poranki na szykowaniu się do nadchodzącego roku. Poprzedni nauczyciel zostawił jej obszerne notatki, Ania siadała przy szerokim, drewnianym biurku w promieniach ciepłego słońca zapoznając się ponownie z programem. Dwadzieścia trzy młode buzie staną na jej progu już w poniedziałek rano, a one je powita. Susan przekazała jej kilka istotnych informacji na temat większości rodzin, przemycając jednocześnie trochę plotek na temat mieszkańców Glen St Mary.
Ania wstała zza biurka z westchnieniem, jej oczy podążały tęsknie za pochylającymi się na wietrze drzewami. Susan przyszła z nią tego ranka do szkoły nalegając, że pranie może poczekać, podczas gdy ona zamiecie salę i umyje okna. Ania zamierzała to zrobić następnego dnia, ale poddała się, gdy Susan przekonywała ją, że dom jest tak czysty jak tylko może być – i nie rozumie dlaczego nauczycielka miałaby sama myć okna. Ania pomyślała z uśmiechem o dawnej szkole w Avonlea. Raz w miesiącu poświęcała sobotę na sprzątanie, zazwyczaj z nim…
Wstała z doświadczoną obojętnością i przeszła po sali, przyglądając się mapom i wykresom wiszącym na ścianie, nawet tymi przedstawiającymi wyspę. Powiodła palcem po trasie pociągu prowadzącego do Avonlea, po czym cofnęła rękę i przeszła od dziecięcych ławek w kierunku swojego biurka. Upłynie pewien czas zanim znowu przyzwyczai się do uczenia młodszych dzieci, mali chłopcy i dziewczynki z siedzący w klasie szeroko otwartymi oczami, próbujący zrozumieć, że A do A. Ania uśmiechnęła się. Zawsze była zdumiona jak wiele w życiu małych ludzi może zmienić rok.
Jaką różnicę rok mógł zrobić w jej własnym życiu.
Z lekkim drżeniem spojrzała na przód klasy. Zrobiła wszystko, co miała do zrobienia na dziś, wkrótce znów będzie uczyć. Mniej czasu na myślenie, mniej czasu na zamartwianie się. Trzymając koszyk w jednej ręce podeszła do drzwi szkoły i zawołała do Susan, że idzie do domu.
Kiedy przechodziła obok gęsto rosnących drzew zaczerpnęła świeżego powietrza wyłapując delikatny smak soli w morskiej bryzie. Droga była już prawie prosta, kiedy otwierała bramę oparła się o nią i spojrzała na swój nowy dom. Drugie piętro należało teraz prawie wyłącznie do Susan. Duża sypialnia i gabinet na dolnym poziomie, to wszystko, czego Ania teraz potrzebowała. Wzdrygnęła się na wspomnienie jakich problemów przysparzało się wchodzenie i schodzenie po schodach na Zielonym Wzgórzu, ale po chwili otrząsnęła się z tej myśli.
Podniosła swoją spódnicę zahaczającą o wrzosy rosnące przy ścieżce, strąciła błoto, które oblepiło laskę Maryli, weszła do domu tylnymi drzwiami, po chwili siedziała już w wygodnym fotelu przed kominkiem.
Ania ostrożnie oparła nogę na stołku, o który postarała się Susan, jej czoło przeszywał ból. Ściągnęła delikatnie swoje pończochy, westchnęła na widok opuchlizny dookoła kostki, oraz głębokich srebrnych blizn biegnących od jej stopy do łydki. Ania przetarła zmęczoną twarz, gdy nagle poczuła histeryczną potrzebę śmiechu. Doktor Anthony spojrzał na nią z niedowierzaniem, gdy oznajmiła mu, że zamierza wrócić do pracy; wiele razy potrząsał swoją siwą głową, nalegając żeby poważnie potraktowała swój stan niesprawności. Wtedy śmiech zamarł w jej gardle. Z tego powodu złożyła rezygnację w Summerside – w miejscu, które było jej domem przez prawie sześć lat. Stromy grunt i szybkie tempo szkoły okazały się zbytnim wyzwaniem przy jej ranach, w ciągu dwóch tygodni po swoim powrocie w kwietniu poinformowała ich o swojej rezygnacji. Katherine zachęcała ją do spróbowania swoich sił najpierw w małej szkole, zanim nie wyleczy się do końca.
Tego wieczora odwiedziło Anię trzech opiekunów szkoły. Mężczyzna od razu spojrzał podejrzliwie na Ani laskę, jej obecność była trudna do pominięcia do końca wieczoru. Ania taktownie rozmawiała z nimi o swoich obawach, miała już doświadczenie, wiedziała do czego jest niezdolna, przyłożyła dużo uwagi do wyjaśnienia im swoich ograniczeń w klasie. W oku starszego z mężczyzn pojawił się błysk, gdy porównał rzemiosło swojej laski – Ania wyjaśniła z uśmiechem, że jej własna należała kiedyś do jej przyszywanej matki. Mężczyzna nie zauważył lekkiego drżenia w jej głosie, gdy to mówiła, jasne spojrzenie jakim ich obdarowywała przekonało ich, że jest w dobrym humorze. Poczęstowała mężczyzn nagradzanym ciastem Susan, podczas gdy Susan nalewała im herbaty z ponurą satysfakcją, wymieniono się spojrzeniami i praca Panny Shirley została potwierdzona. Mężczyźni wyszli zapewniając, że zmiany zaproponowane przez nową rezydentkę Glen Sant Mary zostaną wprowadzone dla jej dobra.
Ania obserwowała z uśmiechem jak wychodzą, podczas gdy mężczyźni stali jeszcze przez chwilę rozmawiając przy jej bramie, zmęczona życzyła Susan dobrej nocy, po czym upadła na swoje wygodne, miękkie łóżko. Miała nadzieję, że sen szybko ją odnajdzie.
Gdy zegar wybił pierwszą w pobliskim lesie było słychać pohukiwanie sowy, Ania wsłuchiwała się w dźwięk okrętowego dzwonu rozchodzącego się echem po dolinie. Przekręciła się nerwowo na poduszce, żeby zobaczyć księżyc prześwitujący przez drzewa, tworzący migocące wzory na nudnej, szarej ścianie. Niezapomniany kiedyś wzór wyblakł na papierowej tapecie, pozostawiając słabe, prawie zjawiskowe wrażenie, że złapał księżyc. Ania przyciągnęła kolana, zamykając jednocześnie oczy w przypływie bólu. Ta noc przypominała wiele innych, które spędziła w szpitalu, w salach, w których nigdy nie było zupełnie cicho. Pomiędzy kaszlącym a płaczącym pacjentem kilka sal dalej. W czasach, kiedy gorące łzy spływały z jej policzków na włosy, kiedy nie mogła dosięgnąć chusteczki, którą pielęgniarka uprzejmie zostawiła obok. Mówili, że ból będzie stopniowo malał, stanie się znośny.
Ania otworzyła oczy, nie miała teraz czasu na łzy. Nigdy jej nie obiecywali, że wspomnienia wyblakną, że nie będzie się znowu bała. Bała się.
W tą kolejną nieprzespaną noc Ania pozwoliła ulecieć swoim myślom do miejsca, którego unikała. Jej wyobraźnia wędrowała pomiędzy pokojami na Zielonym Wzgórzu, przechadzała się po odległym teraz domu, jak duch którym się czuła. Jej mały, biały pokoik był teraz odsłonięty, jak tej pierwszej nocy, której w nim spędziła – Ania spakowała wszystkie swoje rzeczy z rozdartym sercem, wiedząc, że minie długi czas, zanim znowu da radę tu wrócić. Korytarze były nieruchome, ogień w kuchni nie płonął, Ania osobiście zamknęła za sobą drzwi. Być może wróci tu w lecie, powiedziała sama do siebie. Do tego czasu białe prześcieradła przykryły meble, gwarny kiedyś dom odpoczywał w spokoju pod tym samym księżycem, który lśnił teraz nad nią.
Kiedy przygotowania do opuszczenia domu były zakończone, rodzina Pani Linde zabrała ostatnie meble swojej mamy. Starsza kobieta objęła ją ciepło, obiecując, że napisze do niej, jak tylko osiedli się w Charlottetown. Ania pożegnała się z nią na boleśnie pustej werandzie, fotele na których niegdyś siadała z Marylą, były już spakowane w stodole. Panował spokój.
Kiedy Diana podjechała pod bramę, Ania czekała tam na nią blada i cicha. Dziękując Bogu, że Fred nalegał, aby dzieci zostały w domu, Diana bez słowa pomogła Ani wsiąść do powozu i rozmawiała z nią o innych sprawach podczas powrotu na farmę Lone Willow. Fred czekał na drugim końcu aby przejąć stery, Ania weszła do środka, żeby spotkać się ze szczebiocącymi dziećmi, wołającymi o uwagę swojej ulubionej cioci. Czekały, tak jak przykazała im wcześniej mama, aż Ania usiądzie wygodnie na krześle w kuchni, podczas gdy Diana kończyła przygotowywać kolację, Ania słuchała małego Freda czytającego swoje pierwsze czytanki, w tym czasie jego siostra siedziała obok Ani pouczając małego Jack'a, żeby uważał na nogę cioci. Diana patrzyła uważnie na swoją przyjaciółkę dochodząc do wniosku, że w tej chwili odrobina rozproszenia uwagi jest dla niej błogosławieństwem.
Nieco później, zostawiła Freda chrapiącego nad swoim rolniczym czasopismem w salonie i wyszła na zewnątrz tylnymi drzwiami. Ania siedziała na krześle, na trawie, tyłem do domu. Szal otulał jej szczupłe ramiona, w świetle księżyca Diana przyglądała się jej ze zbolałym sercem. Zdjęła swój sweter z wieszaka i założyła na siebie, drzwi zamknęły się za nią samoistnie, gdy usiadła obok swojej przyjaciółki. Obydwie milczały w ciszy przez chwilę.
„Dziękuję, że pozwoliłaś mi zostać Di" Powiedziała cicho Ania. „Chciałabym, żebyś wiedziała, jak bardzo to doceniam".
Diana poczuła ucisk w gardle. „Chciałabym, żebyś tu została".
Spojrzała na swoją przyjaciółkę z lekkim westchnieniem. „Wiesz, że nie mogę".
„Nie, nie wiem."
„Diano"
„Aniu, to Twój dom…"
Diana przerwała widząc, że Ania wyciąga swoją rękę, żeby chwycić jej dloń ze spokojnym spojrzeniem. „Di zrobiłabym wszystko, żeby móc wrócić do tego co było zanim wyjechałam z Avonlea, ale nie mogę. Muszę znaleźć pracę."
„Nie musiałabyś, gdybyś sprzedała Zielone Wzgórze". Diana zamarła widząc przerażający smutek na twarzy Ani. „Przepraszam kochanie, nie chciałam Ci tego utrudniać".
Ania wydała z siebie zduszony śmiech. „To już jest trudne Di, wiem. Nadejdzie czas, gdy będę gotowa to sprzedać. Ale jeszcze nie teraz. Zrobienie tego będzie jak policzek dla Maryli – trzymała dom dla mnie. A ja nie mogę się nim zająć – nie w tym stanie." Wskazała na swoją laskę. Diana westchnęła. Dyskutowały na ten temat już wiele razy, rozpoznała na twarzy Ani ten sam wygląd, który oznaczał, że nie zamierza ustąpić.
„Glen St Mary jest tak daleko."
Ania uśmiechnęła się krzywo. „Oh, myślę, że jakoś dam radę. Panna Baker wydaje się miła, a szkoła jest blisko domu."
Diana podniosła dłonie, żeby objąć jej udręczoną twarz, gdyby tylko mogła nie zaczynać tej rozmowy. „Aniu, wiem, że o tym rozmawiałyśmy – ale zdajesz sobie sprawę, że on może tam być." Zapadła długa cisza a jej ręce zatrzepotały nerwowo. „Przepraszam kochanie, ale nie chciałabym, żebyś pojechała tam nieprzygotowana."
Gdyby nie słyszała Ani oddechu mogłaby pomyśleć, że jest całkiem sama w rosnącym półmroku.
„Nadal myślę, że to niemożliwe."
Po raz pierwszy Diana zirytowała się na widok spokoju z jakim Ania wypowiedziała te słowa. „Nie możesz tego wiedzieć."
„Zawsze planował pracować najpierw w szpitalu. Chciał mieć szerokie doświadczenie."
Diana krzyknęła „Aniu, czy to nie ma dla Ciebie znaczenia? Przyszłaś do mnie sześć lat temu…"
Ania odwróciła się do niej, jej oczy wyrażały taki ból, że Diana zamilkła nagle. Odezwała się niskim głosem. „Diano, nie mam domu. Mogę pracować tylko tam, gdzie ktoś da mi szansę, a wiesz, że szkoła w Glen była jedyną, która mi ją dała. Nie mogę tu zostać Di. I nie mogę uciekać od duchów, które istnieją lub nie. Jeżeli on tam jest, nie ma to już znaczenia, nie może mieć. Wszystko, czego potrzebuję to uczyć. A do tego potrzebne mi miejsce."
Diana wytarła łzę z kącika swoich czarnych oczu. „Przepraszam Aniu, ja po prostu, po prostu się martwię. Nie będzie mnie tam i nie wiem w co się pakujesz – i nie wiem, czy dasz radę łatwo wrócić do domu."
Ania wyciągnęła do niej rękę z oczami pełnymi łez. „Wiem, ale próbuję, próbuję po prostu wierzyć. Wierzyć w siebie, wierzyć w coś. Obiecuję Ci, że wrócę na Boże Narodzenie."
Diana pociągnęła nosem. „Lepiej dotrzymaj słowa Aniu. Nie wiem, kto będzie bardziej płakał po Twoim odjeździe, ja czy dzieci."
Ania wstała z krzesła, przytrzymując się, aby złapać równowagę zanim chwyciła swoją laskę potrząsając przy tym swoją rudą głową oraz uśmiechem, który miał być radosny. Wyciągnęła rękę do swojej najstarszej przyjaciółki, żeby objąć ją w serdecznym uścisku.
„Dam sobie radę Di. Będę pisała tak często jak będę mogła. Nie wyobrażasz sobie nawet jak jestem ci wdzięczna za pomoc, którą okazałaś mi latem."
Diana objęła Anię w pasie swoim silnym ramieniem, obydwie podążyły w stronę domu, Ania opierając się na ramieniu swojej przyjaciółki. „Przysięgłyśmy sobie najdroższa. Zawsze będę przy tobie."
Z powrotem w teraźniejszości, Ania wygładziła swoje rude włosy opadające na jej białą koszulę nocną. Była tu i teraz, w lepszej sytuacji niż na to liczyła. Nabrała powietrza, była wdzięczna za małe cuda, które pozwoliły jej znaleźć nowy początek. Sowa znowu zahukała w ciemności, Ania położyła się z powrotem w łóżku z głębokim westchnieniem, wsłuchując się teraz w niespodziewany odgłos jeźdźca w pobliżu domu. Przyszło jej na myśl, że może być to uczeń z piekarni jadący rozpalić ogień w piecach, aby zdążyć przed nadchodzącym świtem. A być może był to ktoś spieszący by zdążyć na statek przybijający do wybrzeża przed wschodem słońca. Modląc się o bezpieczeństwo jeźdźca zamknęła mocno oczy z nadzieją, że jej myśli znajdą wytchnienie w śnie bez snów.
