Lokator

Najpierw wypadły mu włosy. Nie wszystkie, nie od razu. Któregoś poranka znalazł ich na poduszce nieco więcej niż zazwyczaj. Potem, ilekroć nerwowym ruchem wsuwał palce w to, co kiedyś było bujną czupryną, wyciągał rzadkie kępki. Skóra z tyłu głowy stała się wilgotna i miękka, jakby spulchniona, i cebulki już nie chciały się w niej trzymać. Potem zaczęła odłazić, odsłaniając nagie mięso. To wtedy zaczął sypiać na brzuchu. Zmuszał go do tego ból, ale tak naprawdę chodziło chyba o wyrobienie dobrych nawyków, przygotowanie ciała na to, co miało nastąpić później. Kiedy nauczył się zasypiać z twarzą wciśniętą w poduszkę, rana się zasklepiła. Ostrożnie obmacywał łuszczące się miejsce. Strup był chropowaty i gorący. I rósł.

Mniej więcej w tym czasie pojawiły się szarpiące, przyprawiające o mdłości bóle głowy, a z dwóch symetrycznie rozmieszczonych, pulsujących wypukłości na ciemieniu zaczęła sączyć się ropa. Nawet nie zauważył, kiedy Lokator otworzył oczy. Wtedy przestał widzieć kolory. Z dnia na dzień świat stał się czarno-biały, z niewielką domieszką szarości.

Pewnego razu coś z tyłu głowy pękło z cichym trzaskiem i bólem rozrywanej skóry. Na potylicy otworzyła się dziura, gęsta ciecz popłynęła mu po karku. Przez chwilę myślał, że otworem wypłynął jego własny mózg. Ale to była tylko ślina. Zrozumiał to, gdy usiłował obadać otwór i ostre jak igły zęby Lokatora ugryzły go w palec. Boleśnie, do krwi.

Wkrótce potem zaczął się jąkać. Coś ściskało mu krtań, wpychając słowa z powrotem do gardła. Dusił się i dławił, ale w końcu dał za wygraną.

Wtedy zaczął mówić Lokator.

Najpierw monotonnym, ochrypłym szeptem, potem coraz głośniej, dobitniej, coraz bardziej władczo. O wielkiej sprawie, wiecznej chwale i zwycięstwie nad śmiercią. Mówił i mówił, ale w zasadzie nikt już go nie słuchał. Nikt poza ciałem, posłusznym i oddanym.

Po Quiriniusie Quirrellu została wydmuszka, krucha skorupka. Zresztą nawet ona nie przetrwała zbyt długo.