Słowo od autorki:
Właściwie trochę bałam się to tu wrzucić – i wciąż się boję – ale jako że jestem spragniona krytyki, a odzew na blogu, na którym umieściłam ten tekst (link w profilu) jest żaden, to przełamałam się i jestem.
Na początku wypada mi powiedzieć, że świat, postacie i wszystko to, co kojarzycie z kanonu, należy do pani J.K. Rowling. Wszystko, czego nie kojarzycie, jest wymysłem mojej wyobraźni.
Jest to opowiadanie, powiedziałabym, eksperymentalne. Ten tekst męczył mnie o napisanie od dawna. Zaczęło się od kilku scenek z moimi ulubionymi bohaterami, potem pojawił się pomysł na fabułę, a razem z nim sto tysięcy innych wątków, które chciałabym rozwinąć – całość strasznie się rozrosła. Dopiero uczę się pisać i stworzenie czegoś poważnego, długiego i wielowątkowego – żeby było przy tym spójne i ciekawe – jest dla mnie wyzwaniem i być może wprawką do własnej twórczości. Mam nadzieję, że mi się uda i nie ukrywam, że liczę na Waszą krytykę i pomoc.
Czego możecie się spodziewać? Z zamierzenia jest to obyczajówka, ale pojawiają się elementy kryminału, romansu, komedii i jeszcze Merlin wie czego. Akcja ma miejsce po siódmym tomie, przed epilogiem, w powojennym Hogwarcie. Jest raczej kanonicznie, choć z oczywistych względów pojawia się wielu nowych bohaterów.
Zapraszam...
Edit (20 IX): Rozdział został zbetowany przez Panterę, za co serdecznie jej dziękuję :)
Wszystko będzie dobrze
x
– Co będzie, kiedy to wszystko się skończy, Severusie?
To był jeden z tych leniwych, zimowych wieczorów, gdy siedzieli razem przy Earl Greyu: on po zajęciach, ona przed, w jej salonie, albo w jego – nie pamiętała. Ogień buzował na kominku, herbata pachniała i grzała dłonie przez cienką porcelanę. Severus siedział w fotelu – a może stał wtedy przy oknie? – ponury i daleki.
– No wiesz – wyjaśniła Auriga, gdy nie zareagował – wojna. Harry pokona Sam-Wiesz-Kogo, a ty przestaniesz być szpiegiem... Co wtedy zrobisz?
Blask ognia rzucał fantastyczne cienie na jego twarz, częściowo przesłoniętą kurtyną czarnych włosów, odbijał się w guzikach surduta, ślizgał po zagięciach materiału.
– Nie będą cię wiązały żadne zobowiązania, Severusie. Nikt nic nie będzie od ciebie chciał. Będziesz... bohaterem!
– Daj spokój – odparł ostro, patrząc na nią z irytacją.
Uśmiechnęła się znad uniesionej do ust filiżanki.
– No to powiedz – poprosiła. – Musisz przecież mieć jakieś plany, nadzieje, oczekiwania...?
– Wcale nie oczekuję, że przeżyję tę wojnę.
Uśmiech zamarł jej na ustach.
– Nie mów tak!
W odpowiedzi Severus tylko wzruszył ramionami.
Zaprzeczyła, oczywiście, że zaprzeczyła, na co on odparł, że wie za dużo. Że zdrajcom i mordercom się nie wybacza. Jego głos brzmiał wtedy niemal łagodnie – czy już wtedy wiedział, co będzie musiał zrobić? Może tak, może nie, to było tak dawno... Chyba się pokłócili. Herbata wystygła w zapomnianych filiżankach, a może to była kawa, któregoś dnia w pokoju nauczycielskim... A może to nie zdarzyło się wcale?
x
sierpień 1998
Zamek płonął.
W niebo wzbijały się kłęby czarnego dymu. Prawie nie było już przez nie widać zaróżowionego rannego nieba. Tylko czarne chmury gryzącego dymu. I ogień, przejmujące gorąco i zmęczenie. I jeszcze zaklęcia. Zielone promienie Avady krzyżujące się z czerwonymi Oszałamiaczami, srebrnymi Patronusami, żółtymi Rozbrajaczami, feeria barw. Krzyki. Strach. Rozbłyski zieleni i kolejne padające ciała: Tonks, Remus, Hestia Jones, mały Colin Creevey... I ten głos.
...wydajcie Harry'ego Pottera!
Auriga Sinistra wzdrygnęła się lekko i, mrugając szybko, zogniskowała wzrok na najbliższej budce telefonicznej, żeby pozbyć się sprzed oczu sceny bitwy.
Czy był tam wśród tego wszystkiego Mulciber? – zastanowiła się spokojnie i zaraz sama sobie odpowiedziała: był, na pewno, zabił przecież tę Puchonkę, Julię Starks, rok szósty, chciała zostać uzdrowicielką... Mulciber był wysoki, miał brązowe, gładko zaczesane do tyłu włosy i opanowaną twarz kogoś, kogo można by wziąć za zwykłego urzędnika. Nosił czarną, dobrze skrojoną marynarkę i prążkowane spodnie – tak wyglądał, gdy Sinistra widziała go po raz pierwszy, całkiem niedaleko stąd, nawiasem mówiąc, i właśnie z tymi spodniami i urzędniczością jej się kojarzył. I jeszcze z uwagą: „trzymaj się od niego z daleka", przykazaną cichym, nieznoszącym sprzeciwu głosem... Ale podczas walki nie było nikogo, kto mógłby ją ostrzec, a przeciętna twarz ginęła w obszernym kapturze śmierciożerczego płaszcza, splotach dymu i ognia...
Więc tak, całkiem możliwe, że w którymś momencie nocy Auriga właśnie z nim, z Mulciberem, walczyła. Tylko co z tego?
Czarownica po raz kolejny tego dnia spojrzała na trzymany w dłoniach list, pocętkowany słonecznymi plamkami światła, przerzuconymi przez rozłożystą koronę lipy pod którą siedziała. Wiał wiatr, cętki skakały po białym pergaminie i przeszkadzały w czytaniu – nie żeby musiała czytać jeszcze raz. W każdej wiadomości z Ministerstwa było to samo. Szanowna Pani... bla bla bla... przepraszamy... bla bla bla... uprzejmie prosimy o stawienie się w Ministerstwie... bla bla bla... z poważaniem... Jakby nie wystarczyło to, co powiedziała za pierwszym razem, wtedy – zaledwie w dwa tygodnie po bitwie – gdy była na tyle jeszcze zrozpaczona i zdeterminowana, by móc wracać i wracać do tego, co się stało, i masochistycznie rozdrapywać niezabliźnione rany.
W pewnym sensie to miało być oczyszczenie – a po nim nareszcie tak długo wyczekiwany święty spokój. Ten, owszem, był – przez następny krótki miesiąc, który Sinistra spędziła w domu swoich rodziców, na zmianę chowając się we własnym, panieńskim pokoiku i snując się po okolicy jak zmora. Potem trzeba było wracać. Nie dlatego, że ktoś jej kazał czy robił wymówki. Wręcz przeciwnie, wszyscy byli bardzo mili i wyrozumiali, nawet jeśli sądzili, że Auriga nie ma większych niż oni powodów, by rozpaczać. Chodziło bardziej o jej własny spokój sumienia, które kategorycznie sprzeciwiało się egoistycznemu pogrążaniu się w żalu, podczas gdy inni, mimo własnej żałoby, potrafili jednak znaleźć czas i siłę, by wziąć się do pracy, a w wolnych chwilach jeszcze się o Aurigę martwić. A może zwyczajnie chodziło o to, że po miesiącu rozpamiętywania pragnie się wszystkiego, co tylko pozwoli choć na moment nie pamiętać.
Zerwał się łagodny wiatr, przynoszący przyjemną ochłodę od sierpniowego skwaru, liście lipy zaszumiały kojąco. Sinistra westchnęła cicho i poskładała list w drobną kosteczkę, którą schowała do kieszeni sukienki. Kiedy dzwony pobliskiego kościoła wybiły czwartą, wstała i śpiesznym krokiem skierowała się w stronę czerwonej budki telefonicznej. Przykre myśli znów zawisły nad nią, jak szykujący się do ataku drapieżnik.
xxx
Dla odmiany płonął ogień na kominku. Płomienie lizały szczapy drewna i czarny pogrzebacz, którym siedzący w fotelu czarodziej rozgarniał popiół. Ona chodziła za fotelem, dywan nie wyciszał gniewnych kroków. Bezbarwny głos mówił:
– ...wiedział, że tam będą. Mulciber dowiedział się tego od samego Rogersa.
– Imperius? – upewniła się ze złością.
– Najprawdopodobniej.
– Dlaczego Dumbledore nic nie zrobi? Niech zawiadomi aurorów, aresztują go...
– I co? Oskarżą go o popieranie Czarnego Pana, w którego powrót sami nie chcą uwierzyć?
– Więc jak wytłumaczą to morderstwo? Rodzina Rogersa sama się zabiła, hm? – mruknęła.
Mężczyzna odwrócił się, by spojrzeć na nią ponuro.
– Rogers doskonale wiedział, na co się pisze. Jak my wszyscy.
– Więc zasłużył? – spytała z gniewem. – A jego rodzina? – mówiła dalej, nie pozwalając mu odpowiedzieć. – Co z jego żoną, z dziećmi? Też zasłużyli? Przez to, że on szesnaście lat temu był na tyle głupi, by dać się omotać?
– Nie. Na litość, Sinistra, dlaczego tak ci na tym zależy? Zdradził i poniósł karę, nie on jedyny.
– Jak w ogóle możesz...
– Nic na to nie poradzę. Ty również.
xxx
O ile zamieszanie było zwykłym stanem, panującym w Departamencie Przestrzegania Prawa Czarodziejów, o tyle kompletny chaos wzbudzał już pewien niepokój. Widok aurorów biegających w te i we w tę jak kurczaki bez głów i około tuzina członków Brygady Uderzeniowej, wypadających nagle na korytarz i kurcgalopem dopadających do najbliższych pól aportacyjnych, był co najmniej alarmujący.
„Coś musiało się stać" – pomyślała Sinistra, odsuwając się pod ścianę, by uniknąć zderzenia z pędzącą za aurorami młodą amnezjatorką. – „Ale jeśli przez to odwołają przesłuchanie, więcej nie przychodzę" – stwierdziła twardo, choć dość obłudnie.
Lawirując między ludźmi, dotarła do jednej ze złotych wind i wepchnęła się do niej tuż przed tym, jak zasunęły się drzwi. Nie rozglądając się, nacisnęła guzik i wbiła wzrok w drzwi, na nowo mimowolnie pogrążając się we wspomnieniach, które dziś dręczyły ją jakoś bardziej niż zwykle.
– Dzień dobry, pani profesor – usłyszała nagle.
Słowa te wypowiedziane zostały tonem uprzejmym, acz wyniosłym. I doskonale Auridze znanym. Kobieta odwróciła się natychmiast.
– Lucjusz Malfoy – wycedziła.
Wysoki, jasnowłosy mężczyzna patrzył na nią z chłodnym spokojem, leniwie obracając w dłoni czarną laską ze srebrną głową węża na czubku. Na niego z kolei, dla odmiany ze zdziwieniem, zerkał drugi, niższy czarodziej o nalanej, spoconej twarzy, którego Sinistra nie znała.
– Wiele czasu minęło, odkąd widzieliśmy się ostatnim razem, nieprawdaż, Aurigo? – zagadnął gładko Malfoy, uśmiechając się nieprzyjemnie samymi kącikami ust.
– Istotnie – mruknęła, siląc się na spokój. – O ile pamiętam, miał pan wtedy na sobie płaszcz z wężowej skóry i białą maskę.
Towarzysz Lucjusza roześmiał się nerwowo i otarł czoło wyciągniętą z kieszeni kraciastą chustką.
– Ach, ha ha... Kobiety stanowczo zbyt dużą wagę przywiązują do strojów!
Malfoy przerwał mu machnięciem ręki.
– Owszem – przyznał z nieprzyzwoitym wręcz samozadowoleniem. – I mierzyliśmy do siebie z różdżek, czy tak? Chociaż mnie chodziło raczej o wcześniejsze spotkania, kiedy mieliśmy okazję nie tylko walczyć, ale i rozmawiać.
Auriga zmarszczyła brwi, patrząc na niego czujnie. Nie miała zielonego pojęcia, do czego zmierza, i to właśnie ją niepokoiło. Malfoy musiał przecież zdawać sobie sprawę z tego, że zeznawała przeciwko śmierciożercom i że o nim też mogłaby powiedzieć słowo czy dwa Fenimore'owi. Tym bardziej, że ze wszystkich ludzi akurat Lucjusz miał podstawy, żeby się domyślać...
Mężczyzna wciąż uśmiechnął się uroczo, trochę kpiąco, jak gdyby doskonale wiedział, co dzieje się w jej głowie.
– Co pani robi tutaj, tak daleko od Hogwartu? – zagaił.
– To nie pańska sprawa.
– Ach, oczywiście. Domyślam się, że znów odwiedza pani drogiego inspektora? Sporo pani wie...
– Wystarczająco.
Winda zaczęła hamować.
– Niech pani na siebie uważa – powiedział niedbale.
– To groźba?
– A skąd. Powiedzmy... przyjacielska rada. Cóż, to nasze piętro, do widzenia, Aurigo. Idziemy, Coburn.
Lucjusz pożegnał Sinistrę ostatnim wystudiowanym uśmieszkiem i wyszedł. Jego towarzysz wybiegł za nim, drzwi zsunęły się i winda znów zaczęła jechać. Auriga odetchnęła głęboko. „Przyjacielska rada" – prychnęła w myślach ze złością. Gdyby chciała, z pewnością mogłaby znaleźć coś, za co Fenimore posłałby Malfoya do Azkabanu, jeśli nie na lata, to przynajmniej na miesiące. Nie pomogłyby łapówki ani wielkie dotacje na Ministerstwo...
Rzecz w tym, że nie chciała. I o tym Malfoy też musiał wiedzieć – nie bez powodu mówił to, co mówił.
Winda zatrzymała się z lekkim szarpnięciem, drzwi rozsunęły się i nagle Auriga znalazła się w samym środku kolejnego zamieszania.
– Bez komentarza... Powtarzam, bez komentarza – mówił młody czarodziej w wymiętym popielatym garniturze, delikatnie acz stanowczo starając się wepchnąć do windy kobietę w jadowicie zielonej garsonce. – Nasz rzecznik prasowy skontaktuje się z panią, kiedy wydamy oficjalne oświadczenie...
Ponad ich głowami samonotujące pióro zafurkotało wściekle na pergaminie.
– Mam prawo wiedzieć, panie Bond! – kłóciła się czarownica. – To zamach na wolność prasy...
– Proszę mnie nie zmuszać, bym odprowadził panią do samego wyjścia.
– Może być pan pewien, że minister się o tym dowie!
– Oczywiście, sam mu wspomnę przy najbliższej okazji. A teraz żegnam panią.
Kobieta fuknęła jak rozjuszona kotka, ale chwyciła pióro i kartkę i weszła do windy. Obrzuciwszy Aurigę wyniosłym spojrzeniem, z furią nacisnęła guzik. Drzwi zaczęły się zasuwać, więc Sinistra wyszła szybko, odprowadzana jej złym wzrokiem.
– O, to pani – zdziwił się mężczyzna, który wciąż jeszcze stał w korytarzu, najpewniej chcąc się upewnić, że winda zjedzie na sam parter, gdzie pewnie na natrętną kobietę czeka kolejny miły czarodziej, który postara się o to, by trafiła prosto do wyjścia.
– Skeeter znowu się naprzykrza? – spytała Auriga ze zrozumieniem.
Znała go ze swoich poprzednich wizyt tutaj – znała, to znaczy wiedziała, że ma na nazwisko Boyd i jest aurorem, który współpracuje z Fenimore'em – i już nie raz była świadkiem podobnych scen.
– Tacy jak ona są gorsi niż karaluchy – westchnął Boyd. – Ale co pani dzisiaj tutaj robi?
– Dostałam wezwanie.
– O? – Zmarszczył brwi. – No, możliwe, młyn tu mamy dzisiaj straszny...
– Widzę. Co się stało?
Mężczyzna z zakłopotaniem potarł skroń. Był młody, miał może ze dwadzieścia parę lat i bladą, pociągłą twarz, okoloną krótkimi, brązowymi włosami. Całkiem możliwe, że uczył się w Hogwarcie, kiedy Auriga zaczynała tam pracę, ale nie pamiętała go ze swoich lekcji. Pewnie nie chodził na astronomię, bo po co, skoro do aurorstwa nie była potrzebna?
Auriga wzruszyła ramionami.
– Jeśli pan nie może, niech pan nie mówi – stwierdziła.
– Nie o to chodzi... Zresztą... – Rozejrzał się niespokojnie. – Zaprowadzę panią do Fenimore'a, co?
x
– Ona coś wie, czuję to – mruknął Coburn.
– Och, wie na pewno, jestem o tym przekonany – potwierdził Lucjusz niedbale.
Szli szybko zatłoczonym korytarzem Ministerstwa; laska Malfoya miarowo postukiwała o posadzkę. Jak na kogoś, kogo przed więzieniem chroniły tylko pieniądze, Lucjusz był wręcz irytująco opanowany.
– I tak spokojnie to przyjmujesz? – zdziwił się adwokat, krzywiąc się lekko.
– Skoro dotąd mnie nie pogrążyła, to teraz też tego nie zrobi.
– Ocho, a skąd ta pewność?
Malfoy wzruszył ramionami.
– Kto to w ogóle jest? Któraś z twoich kochanek?
– Wypraszam sobie. Mam żonę, Coburn – prychnął Lucjusz. – To nauczycielka astronomii. Całkiem niegłupia kobieta. Krukonka, o ile pamiętam.
– To może jej zapłać? Nauczyciele zwykle nie zarabiają dużo...
– Nie trzeba, Coburn. Zaufaj mi, że nie trzeba.
x
Sześciu aurorów w skupieniu pochylało się nad jakimś urządzeniem, rozłożonym na jednej połowie olbrzymiego, okrągłego stołu. Kolejnych trzech ślęczało nad jakimiś papierami, rozrzuconymi na drugiej połowie, a dwóch gorączkowo dyskutowało o czymś z widniejącą w obszernym kominku głową. Pod sufitem krążyło kilka papierowych samolocików, które co jakiś czas próbowały przypomnieć o sobie, zniżając lot i poszturchując adresatów, których jedyną reakcją było niecierpliwe oganianie się od nich, jak od wyjątkowo natrętnych much.
– Proszę, proszę – zachęcił Boyd, torując Auridze drogę. – Działa, Anton? – zawołał do jakiegoś kolegi.
– Mamy obraz!
– Świetnie, dajcie znać, jak coś będzie. Stary jest u siebie?
– Taa...
Auror przeprowadził Sinistrę obok stołu, do prostych drewnianych drzwi, a przez nie do pogrążonego w półmroku ciasnego pokoiku.
– Sir? – zawołał niepewnie, gdy weszli.
– Moment, moment! – dało się słyszeć gdzieś z prawej strony; po chwili rozległ się trzask, a następnie hurgot.
– Przepraszam... – mruknął Boyd i energicznie podszedł do okna, by rozsunąć ciężkie zasłony.
W jasnym świetle dziennym pomieszczenie wydawało się jeszcze mniejsze. Wielkością przypominało raczej skrytkę na miotły niż gabinet, ale mogła to być wina wyposażenia. Na samym środku stało masywne biurko z wytartym szałwiowym obiciem, przed nim dwa eleganckie fotele, a na każdym leżał stos papierów. Prawą ścianę zajmował wysoki regał, zawalony poukładanymi byle jak książkami i teczkami oraz szafka, której zawartość prawie wysypywała się przez niedomknięte drzwiczki. Na lewej wisiał obraz: zielono-niebieski bohomaz, przedstawiający bliżej nieokreśloną sytuację, a może krajobraz, trudno zgadnąć. Obok obrazu znajdowały się kolejne drzwi, a raczej drzwiczki, szerokie, ale niskie, zza których to właśnie dobiegały hałasy.
Auror zbliżył się do nich, i zaraz odskoczył, bo w tym samym momencie ze środka wytoczył się wózek inwalidzki, zawalony stertą papierów, spod których ledwie widać było łysiejącą głowę inspektora Fenimore'a.
– Pomóż mi, Boyd – powiedział inspektor lekko zduszonym głosem. – Pani Auriga! – wykrzyknął ze zdziwieniem, kiedy został już uwolniony, a cała zawartość jego ramion zaległa nieporządną kupą na środku biurka. – Skąd pani wiedziała? Taki sukces, prawda? – Jego twarz rozjaśniła się w szerokim, dziecinnym uśmiechu. – Mamy go! Wreszcie, po tylu latach!
Sinistra zamrugała zdziwiona.
– Zdradził się – wyjaśnił jej Boyd z uśmiechem. – Wystraszył się i próbował skombinować lewe papiery, żeby zwiać na kontynent... Ale może nie powinienem...? – Młodszy auror posłał szefowi pytające spojrzenie.
– Daj spokój, gdyby nie Auriga, nigdy bym go nie dopadł! – wykrzyknął Fenimore. – No, może i bym dopadł – dodał nieskromnie po chwili namysłu. – Ale szalenie mi pani pomogła, droga pani!
Sinistra przez chwilę patrzyła dość tępo na inspektora, który z zaaferowaniem podkręcał sumiastego wąsa.
– Przecież ja jeszcze ani słowa o nim nie powiedziałam... – zaczęła, przenosząc nic nierozumiejące spojrzenie na Boyda.
– Jak to nie? – zdziwił się młodszy auror.
– Dostałam wezwanie w związku z Mulciberem... – wyjaśniła.
Inspektor klepnął się otwartą dłonią w czoło, jakby coś sobie przypomniał.
– Faktycznie, pisałem do pani! To już dzisiaj? No, tak czy siak to już nieaktualne, przymknęliśmy go dziś rano.
– Trzeba było mnie zawiadomić, nie przychodziłabym..
Fenimore uniósł do góry palec.
– Wtedy nie wiedziałaby pani tego, co wie teraz! – zauważył.
Auriga nie mogła się powstrzymać przed ironicznym uśmieszkiem.
– Złapaliśmy Jancora – zlitował się nad nią Boyd.
– Czy nie o tym mówimy od samego początku? – zirytował się Fenimore, wjeżdżając za biurko. – Niech pani siada, zaraz wszystko opowiemy, choć sądzę, że już się pani domyśla...
Wiara, jaką inspektor pokładał w jej zdolności wyłapywania jakiegokolwiek sensu z tego całego chaosu, jaki go zawsze otaczał, była nie tyle pochlebna, co niezasłużona. Auriga nie rozumiała niczego.
Jancora szukali wszyscy. Po bitwie, mimo odniesionych ran, jakimś cudem udało mu się uciec, zanim aurorzy zdążyli zorganizować się na tyle, by aresztować kogokolwiek. Mało tego, błyskawicznie się wylizał i w niespełna miesiąc po bitwie znów był w centrum przestępczego półświatka. Przed wojną zajmował się głównie przemytem i aurorzy próbowali go przymknąć wiele razy, ale zawsze udawało mu się umknąć w ostatniej chwili. W najlepszym przypadku udawało im się zgarnąć jakichś mało ważnych pomocników, z których żaden nie miał z szefem do czynienia. Jancor był sprytny. Na tyle sprytny, by wiedzieć, kiedy zgarnąć swoje zabawki i przenieść się do innej piaskownicy.
Był śmierciożercą, bo to wygodne – tyle wiedziała Auriga i tyle mogła powiedzieć Fenimore'owi. I jeszcze to, że Jancor nie podzielał voldemortowej nienawiści do szlam i mugoli – wręcz przeciwnie, uważał ich za bardzo użytecznych i równo kantował zarówno handlarzy magicznych, jak i mugolskich – jeśli chodzi o tych ostatnich, był w swoim czasie dość mocno zaangażowany w przemyt narkotyków. Poplecznikiem Czarnego Pana został tylko po to, by nie stać się jego ofiarą.
Ponoć ostatnio widziano go w Amsterdamie, choć nikt nie potrafił powiedzieć, jakim cudem się tam dostał, skoro wszelkie czarodziejskie i mugolskie środki transportu były ściśle kontrolowane przez aurorów. Francuskie Ministerstwo Magii twierdziło, że coś niepokojącego dzieje się u nich, z Kopenhagi dochodziły pogłoski, że mugolscy marynarze podczas mgły widują w porcie ogromny statek-widmo, tymczasem do inspektora zgłosił się jakiś dawny wspólnik Jancora, zażarcie twierdząc, że śmierciożerca obecnie znajduje się gdzieś w Szkocji. Jak z tego gąszczu plotek i domysłów Fenimore zdołał cokolwiek wyciągnąć, Auriga nie wiedziała.
– Był w Liverpoolu, chciał stamtąd przejąć ładunek sproszkowanych smoczych pazurów, przewożony prywatnym statkiem jakiegoś Francuza o nazwisku, zapewne fałszywym, Gaulle. Potem zamierzał tym samym statkiem uciec na kontynent, ale potrzebował dokumentów. Wrócił do Londynu, trafiliśmy na niego przypadkiem...
– Może ty, Boyd – wtrącił Fenimore – ja doskonale wiedziałem, co robię.
– Sprawdzenie wszystkich jego kochanek zajęłoby nam wieczność, mieliśmy niesamowitego farta, że trafiliśmy od razu na właściwą – zaprzeczył Boyd.
Inspektor tylko się uśmiechnął i posłał porozumiewawcze spojrzenie Auridze.
– Jancor rzucił na nią Imperio, zamierzał podróżować na dokumentach jej męża, drobnego przewoźnika, a potem zamelinować się na jakiś czas u swojego francuskiego wspólnika. Potem pewnie zamierzał przenieść się do tej Kopenhagi...
– Nie traktuj jej jak półgłówka, Boyd. Auriga z pewnością już to rozgryzła – przerwał Fenimore niecierpliwie.
Auriga nadal niewiele rozumiała, ale wolała się nie kłócić.
– Nasi właśnie go zgarniają. Postawimy go przed sądem za użycie Niewybaczalnych, a potem się zobaczy...
– Już się nie wywinie! Za samo śmierciożerstwo dostanie dożywocie! A wszystko dzięki pani!
– Naprawdę nie sądzę... – zaczęła Sinistra, ale przerwało jej łomotanie do drzwi.
– Fiukał Jonhson, sir – powiedział pulchny czarodziej, stając w progu. – Mają Mulcibera.
– Co z Jancorem?
– Jeszcze nie wiem, ale Johnson prosił o pozwolenie użycia naszego kominka do przetransportowania Mulcibera na przesłuchanie. W holu jest straszne zamieszanie.
– Zezwalam. Daj znać, kiedy odezwie się Bell.
Auror zasalutował i wycofał się. Inspektor odwrócił się do Aurigi.
– Chciała pani coś powiedzieć? – zagadnął z uśmiechem.
– Tak. Ja wcale nie... – Tym razem przerwał jej huk.
– Co u diabła? – zdenerwował się Boyd, doskakując do drzwi i otwierając je szeroko.
Huknęło jeszcze raz. Boyd przeleciał przez pokój i uderzył o okno. Magicznie wzmocniona szyba wytrzymała, a on zjechał po niej na ziemię. W powietrzu zawirowały poderwane siłą zaklęcia pergaminy, zasłona wypadła zza kaloryfera i przesłoniła okno, a w pokoju pociemniało. Ktoś wrzasnął. Auriga zerwała się z fotela i wyszarpnęła z kieszeni różdżkę, odruchowo zapalając ją Lumosem, by zobaczyć, co się dzieje.
Nagle pomieszczenie za drzwiami rozbłysło czerwienią, oślepiając ją na moment, a potem do gabinetu wpadała jakaś postać, nierozpoznawalna na tle ostrego światła. Zamarła i rozejrzała się czujnie, unosząc różdżkę.
– Drętwota! – krzyknął Fenimore. Śmierciożerca odbił zaklęcie. W tej samej chwili drugie trafiło go z tyłu, zza otwartych drzwi. Zanim upadł, zatoczył się na bok, a para oczu, jarząca się w bladej pociągłej twarzy, na moment spoczęła na Sinistrze. Potem jego wzrok zgasł.
Do pokoju wpadła kolejna postać.
– L-lumos! – zarządził Fenimore nieco drżącym głosem i zaczepił kulkę światła pod sufitem.
Młody auror, stojący na środku pokoju z uniesioną różdżką, spojrzał na niego niepewnie.
– Przepraszam, sir. Zabrał różdżkę jednemu z naszych...
– Wszyscy cali? Aurigo? Boyd?
Wciąż zaskoczona czarownica mechanicznie pokiwała głową. Jej wzrok padł na okno i leżące pod nim bezwładne ciało.
– Co z nim? – W głos Fenimore'a wkradła się nuta paniki. – Czy pani mogłaby...?
Auriga szybko podeszła do aurora i uklęknęła przy nim, przyświecając sobie różdżką.
– Panie Boyd? Słyszy mnie pan?
Drugi auror spojrzał jej przez ramię. Był w wieku Boyda, włosy miał zwichrzone, twarz bladą jak płótno.
– Will, stary, nie rób nam tego...
Ranny mężczyzna poruszył się ledwie dostrzegalnie i jęknął cicho. Auriga zaczęła wreszcie jasno myśleć.
– Proszę się odsunąć i zawołać jakiegoś uzdrowiciela – powiedziała stanowczo. – Na pewno się przyda...
