Święć się imię twoje
Tytuł oryginału: Hallowed Be Thy Name, do obejrzenia liquidfic hallowed . html
Autorka: Katie Forsythe (aka wordstrings)
Zgoda na tłumaczenie: odgórna
Tłumaczka: Pirania
Beta: Verbena
Ostrzeżenia: slash, narkomania
Ten tekst jest kontynuacją uniwersum rozpoczętego w „Czterech molowych interludiach na solowe skrzypce".
Sherlock Holmes rzadko uprawiał gimnastykę dla samej gimnastyki. Niewielu znałem ludzi o większej sile i z całą pewnością był jednym z najwybitniejszych bokserów w swojej kategorii wagowej. Jednakże bezcelowe ćwiczenia fizyczne uważał za marnowanie energii i rzadko się wysilał, chyba że przyświecał temu jakiś zawodowy cel. W takich wypadkach stawał się niestrudzony i niezmordowany. Biorąc to wszystko pod uwagę, zdumiewało mnie, że trzymał formę, ale zwykle jadał jak asceta i wiódł bardzo surowy tryb życia. Poza rekreacyjnym zażywaniem kokainy nie miał przywar, zaś nawet ku narkotykowi zwracał się zazwyczaj, szukając środka przeciwdziałającego monotonii egzystencji, w momentach, w których śledztwa były nieliczne, a gazety mało zajmujące.
Powyższy akapit ogromnie mnie fascynuje. Z kilku powodów.
Przede wszystkim należy tu wspomnieć o błyskotliwości przeświecającej przez rękopisy, które zaczynają zagracać nasze mieszkanie. Poczucie humoru mego przyjaciela, Doktora, pozostaje w głębokim związku z jego fizycznym samopoczuciem. Im staje się aktywniejszy – jestem za to wdzięczny tak jego zażartej wytrwałości, jak i potędze siły wyższej – tym bardziej kpiarskie robią się niezmiennie poetyckie opisy mojej osoby. Na przykład ostatnio dowiedziałem się, że jestem „koci" i mam „skórę o odcieniu kości słoniowej". Ale zamierzałem pisać o dowcipie, nie o poezji. Proszę zwrócić uwagę na sformułowanie „rzadko uprawiał gimnastykę dla samej gimnastyki". Istnieją pewne formy wysiłku, które w moim wykonaniu mogą być uznane za bezcelowe (chociażby z tego powodu, że zważywszy na mój dobór partnera, nie zostały mi dane narządy odpowiednie do płodzenia dzieci), jednakże nie sądzę, by mój przyjaciel sprzeciwił się, gdybym zaznaczył, że podchodzę do nich dość entuzjastycznie. I oto docieramy do sedna moich rozważań: kiedy to pisał, doskonale wiedział, jakim torem pobiegną moje myśli. Powoli zdaję sobie sprawę, że jestem bezbronny wobec tego szyderczego poczucia humoru.
Proszę nie sądzić, że mnie to drażni – często zachowuję się jak arogancki dureń, a subtelne kpiny pod moim adresem oznaczają, że on czuje się dobrze. Pod pewnymi względami ich obecność akurat w tej historii może napełniać otuchą. I tu dochodzimy do drugiego powodu, dla którego te pełne polotu opisy mojej osoby tak mnie interesują. Gdzież, och, gdzież na tych łamach szukać samego Doktora?
Za każdym razem, kiedy gładzę stronicę pokrytą jego pismem, mam nadzieję, że dostrzegę na niej jego obecność. Zobaczę go wyraźnie i przyjrzę się, jak zmienia kierunek swoich opisów tak, by podryfowały w stronę drugiej połowy tego związku. Połowy, która ma oczy przejrzyście niebieskie niczym odłamek lapis-lazuli, zaś włosy brązowawe, zbliżone w odcieniu do jesiennego siana. Widzą Państwo? To nie byłoby trudne. Ale nie jestem poetą, a powiedzieć, że jem mu z ręki, to nie metafora – to prawda. Podejrzewam, że znam powód, dla którego nie jest obecny we własnych opowiadaniach (twierdzi, że któregoś dnia będą biografią, ale są na to zbyt mało rzeczowe), i to boli mnie bardziej, niż umiem wyrazić.
Dokładnie pamiętam, jak wyglądał, gdy po raz pierwszy go ujrzałem. Jego własny uroczy opis brzmiał: „chudy jak szczapa i brązowy jak orzech", co zresztą nie odbiegało od prawdy. Był też zaciekawiony mimo swego wycieńczenia i, mimo bólu, pełen szacunku; okazał się jednym z najbardziej pociągających przedstawicieli płci męskiej o niedocenionej elegancji, jakich w życiu spotkałem. Tu już zawodzą mnie własne słowa. Z całą pewnością jest przystojny. W oczywisty sposób jest też inteligentny, odważny i delikatny. Kiedy stoi u mego boku, mam wrażenie, że mierzę trzy metry, a nie metr dziewięćdziesiąt. Ale jak to możliwe, że taki człowiek zaczyna notatki dotyczące ponurej opowieści, straszliwej opowieści, opowieści, na myśl o której buzuje mi krew i po której jeszcze nie co końca doszedłem do siebie... od żartu na temat mojej gnuśności?
Wreszcie – powyższy akapit interesuje mnie, ponieważ zażywam kokainę. Zażywam ją, on tego nienawidzi... więc o tym pisze.
Teraz śpi. Kiedy na niego patrzę, na jego lekko ugięte palce, spoczywające na pustej poduszce obok, mogę tylko marzyć, by nigdy się we mnie nie zakochał – wtedy nie groziłoby mu to, co wydarza się między strzykawkami, rewolwerami i mną. Bóg jeden wie, że staram się ile sił. Ale zdaję sobie sprawę, że próba zatrzymania go jest z mojej strony samolubstwem... nie mają tu znaczenia moje kryształowo czyste pragnienia, by go uszczęśliwić, bo po cóż trupowi szczęście? Moje ramiona nie zapewnią mu bezpieczeństwa. Może je kochać, ale są w stanie wyrządzić mu wiele złego.
Podwijam rękaw i jeszcze raz zerkam przez ramię. Śpi mocniej niż zazwyczaj. Zwykle nie śmiałbym zażyć narkotyku, przebywając z nim w jednym pokoju, ale od czasu wszystkich tych wydarzeń nie jestem w stanie odejść od niego dalej niż na trzy metry.
Ukłucie igły szczypie bardziej niż dziś rano, gdyż jestem zmęczony, wrażliwy i nieswój. Muszę przycisnąć kawałek waty, by powstrzymać krwawienie. Jakby moje ciało wzniecało bunt, całkowicie solidaryzując się z moim przyjacielem. Powraca mi pewna jasność umysłu. Dlaczego Watson tak pisze? To niepokojące.
Pozostaje tylko jedno rozwiązanie. Sam muszę wszystko zapisać. Jak to się czasem zdarza, początek tej historii był równie dramatyczny, jak jej koniec.
xxx
Było to wczesną wiosną, jakieś pół roku po tym, jak sprawa Johna Claya udowodniła mi, iż tęskne uniesienie brwi Watsona, gdy patrzy w moją stronę, może jednak nie być najzupełniej platoniczne. Już wtedy zaczął coś zapisywać. Zostawiał notatki w coraz bardziej oczywistych miejscach, najwyraźniej mając nadzieję, że podzielę się z nim opinią na temat ich stylu. Tego konkretnego popołudnia przerzucałem papier nutowy, podczas gdy on siedział przy biurku, z piórem między pełnymi wargami, rzucając w moją stronę przebiegłe spojrzenia. Jest czarujący, gdy zachowuje się przebiegle. Sądzę, że doskonale o tym wie.
- Drogi przyjacielu, czy przychodzi ci do głowy synonim słowa „orli"?
Zacisnąłem wargi, udając jednocześnie irytację i brak słów.
- Haczykowaty? - zasugerowałem. - Zakrzywiony?
- Nie, nie, nic takiego... te słowa są nacechowane negatywnie, a ja szukam słowa świadczącego o szlachetności.
Ten człowiek jest niepoprawny.
- Może półkolebkowy?
- Proszę?
- Przypominający kształtem ćwierć powierzchni bocznej walca.
- Nie, nie do końca miałem na myśli „półkolebkowy" - odparł z uśmiechem.
- Kosowaty? Sierpowy?
- Na miłość boską, Holmes! Nie jestem nawet pewien, czy takie słowa istnieją. Poza tym brzmią dość nieprzyjemnie, nie uważasz?
- Nie rozumiem, jak mam wymyślić coś lepszego, skoro nie podałeś mi kontekstu. Może tobie pójdzie lepiej – podaj mi, proszę, synonim do słowa „kobaltowe".
Dopiero po chwili zdał sobie sprawę, że jego plan obrócił się przeciwko niemu. Złączył czubki palców i wyciągnął nogi w moją stronę. Jego kobaltowoniebieskie oczy zamigotały psotnie. Udałem, że tego nie widzę, stając przy moich pokatalogowanych dokumentach z pożółkłymi kartkami w dłoniach.
- Po cóż ci synonim do słowa „kobaltowe"?
- Z tego samego powodu, dla którego tobie jest potrzebny synonim do słowa „orli". Bo dokładnie na to patrzę.
Jego wargi rozchyliły się. Watson wyglądał, jakby miał ochotę się roześmiać, ale wiedział, że to pogrzebałoby jego szanse na wygranie pojedynku. Kiedy światło dnia zaczęło było przeświecać przez okna, poluzował swój fular; matowo złoty materiał wydobywał refleksy z jego zmatowiałych od słońca włosów, jak również trzy pojedyncze piegi na opalonych policzkach. Teraz, gdy mój przyjaciel stracił swą bladość, sam jego koloryt odbiera mi mowę. Jego rzęsy nadal są jaśniejsze niż brwi, ale już jego włosy tuż przy skórze głowy są o trzy odcienie ciemniejsze, niż gdy spotkaliśmy się pierwszy raz. Oczekiwanie, aż wreszcie dokładnie się dowiem, jak będzie wyglądał, gdy odzyska naturalny brąz włosów i utyje stracone sześć kilogramów, to męka, której nawet nie spróbuję wyrazić na piśmie.
- Indygo? - zasugerował niewinnie.
- Za ciemny.
Pomyślał przez chwilę.
- Aqua?
- Słuszna referencja do wody, ale kolor jest zbyt blady.
- No to morski.
- Zbyt zielony.
- Marengo.
- Zbyt... co ty, do diabła, powiedziałeś?
Teraz nie mógł już powstrzymać śmiechu. Śmiech Watsona to doprawdy nieodparty widok; jest tak potężny i uskrzydlający jak utwór muzyczny stworzony przez geniusza lub dziecko. Od tego śmiechu drga całe jego ciało, a w siedmiu przypadkach na dziesięć Doktor mierzwi prawą dłonią swoje włosy. Wtedy też tak zrobił. Rzuciłem papier nutowy na drugą stronę jego biurka... w gruncie rzeczy było to nasze biurko, ale używał go dużo, dużo częściej... i poszedłem po słownik. W oczywisty sposób odebrałem to jako osobisty afront. Szczerze mówiąc, nigdy w życiu nie słyszałem takiego słowa, a to się rzadko zdarza.
- Natychmiast to przeliteruj.
Przeliterował. Ledwie mógł się opanować, ale udało mu się. Zelówką kapcia kopnąłem jego krzesło, przesuwając je po podłodze, by usiąść na blacie biurka ze słownikiem na kolanach.
- Ha! - wykrzyknąłem triumfalnie. - Nie mógłbyś się bardziej mylić! Drogi przyjacielu, musisz przyznać się do błędu. „Marengo – odcień ciemnoszarego, nieco jaśniejszy niż grafitowy". Zupełnie nie to miałem na myśli. Proszę, postaraj się bardziej.
- Czyżbyś odniósł wrażenie, że wciąż odpowiadam na twoje pytanie? Ależ skąd. - Wstał z krzesła, przeciągając się lekko.
- Dajże spokój, wykręty donikąd cię nie zawiodą. Jeśli nie szukasz synonimu, to co niby robisz? Poza prezentowaniem swej sprawności w wymyślaniu przypadkowych, skomplikowanych słów?
Oparł dłonie na moich kolanach i pochylił się nade mną, czytając słownik do góry nogami.
- Opisywałem to, na co patrzę.
Przyznaję, że wykazałem się powolnością, ale dopiero po chwili zrozumiałem, o czym mówi. Kiedy wreszcie mi się udało, nie pozostało mi nic innego jak prychnąć i zwrócić oczy – bo, oczywiście, mówiliśmy już o moich oczach – na kartkę słownika.
- Bzdura – mruknąłem. - Kamieniste, może. Albo cynowe.
- Srebrzyste – nalegał, zaglądając w nie, jakby liczył każdą plamkę w kolorze wrzosu. Z coraz większym trudem utrzymywałem w rękach słownik.
- O wiele zbyt romantyczne i nawet nie zbliżone do prawdy – odparłem, chociaż już niemal siedział mi na kolanach, a moje argumenty przestawały być spójne. Nie obchodzą mnie moje oczy. Oczy mojej matki były błyszczące, miały odcień bladej zieleni, ale niestety, w tym życiu nie dane jest nam wybrać, do kogo chcielibyśmy być podobni. - Popielate.
Watson uniósł dłoń i kciukiem pogładził skórę tuż przy kąciku mego oka.
- Mgielne.
- Przyjacielu, zastanów się, gdzie mieszkamy. Moje oczy nie są brązowe.
Twarz Doktora skierowana była w stronę mojej; jedną dłoń oparł na moim udzie, drugą zaś głaskał kącik mojej powieki. Poczułem, jakby kręgi mego kręgosłupa rozjeżdżały się w przeciwne kierunki i szczerze przyznaję, że upuściłem słownik. Żeby odłożyć go ostrożnie, musiałbym odwrócić się od mego przyjaciela, a tego bym nie zniósł.
Kiedy nasze usta zetknęły się, oplotłem ramionami jego barki, nogami plecy i przytrzymałem dłonią tył jego głowy. Jego usta są jedwabiste i płomienne. Mój przyjaciel całuje dokładnie w ten sam sposób, jak robi wszystko inne: całym sobą. Czasem, kiedy się ode mnie odsuwa, zastanawiam się, jakim cudem nadal pozostaje jedną całością. Przed nim pocałunki nigdy nie były dla mnie sprawą najwyższej wagi. Lubiłem je, owszem, ale część moich dawnych amantów nie była w tym zakresie szczególnie uzdolniona, zaś innych w ogóle nie interesowało, czy będę ich całował, czy też nie. Interesowało ich, bym otwierał usta, kiedy powinienem i zamykał je w pozostałych chwilach, na przykład gdy na kolację przybywał czcigodny wuj, który chciał się dowiedzieć, co dokładnie studiuję na uniwersytecie, co mnie łączy z tym rozpustnikiem, jego wujecznym wnukiem, i jak długo planuję pozostać w jego domu. Interesowało ich, bym ubierał się ze smakiem i wiedział, co robić w sypialni. Tymczasem Watson umie całować mnie tak, jakby nie chciał robić niczego innego przez resztę życia; świat mógłby się zestarzeć, a my nie przestalibyśmy wymieniać oddechów.
Tym razem to ja się odsunąłem, gdyż pragnąłem każdej cząstki jego ciała i zamierzałem zabrać go w bardziej prywatne miejsce, by udowodnić mu, jak silne jest moje pożądanie. Musnąłem czubkami palców jego policzek.
- Szafirowe – zdecydowałem. Moje serce waliło jak oszalałe.
Uśmiechnął się do mnie i przyciągnął moją głowę, by pocałować nasadę mojego – zdecydowanie spadzistego – nosa, między oczami.
- Myślę, że rzymski – szepnął.
W tamtej chwili w głowie wirowały mi inne sformułowania, takie jak „zapierający dech" i „rozdzierający serce", ale wypowiedzenie ich głośno oznaczałoby kolejną rundę. Znam wszak Watsona i jego zamiłowanie do rywalizacji. A ja pragnąłem ogłosić remis i zerwać ubrania z ciała mojego przyjaciela. Ciepło od niego promieniujące wywierało na mnie fizyczny wpływ.
Ten człowiek jest wirem, od którego w żaden sposób nie ucieknę.
Pod pewnymi względami moja relacja z Johnem Watsonem jest niezwykle prosta, tak prosta jak jego szczodrość albo moje upodobanie do tytoniu, i można ją podsumować jednym zdaniem: kocham go rozpaczliwie i, jak zupełny kretyn, postanowiłem przekonać samego siebie, że on czuje to samo. Pod innymi względami natomiast związek ten jest równie skomplikowany, jak niektóre z moich bardziej udanych utworów na skrzypce albo wytwory umysłu Watsona. On podpuszcza mnie na wiele subtelnych, kpiących sposobów, jeśli pragnie, bym wydał mu polecenie, a jednak nie cierpi nieproszonej zwierzchności. Jest najłagodniejszym człowiekiem na tej planecie, ale widziałem już jak rozjuszony walczy z osobnikami dwa razy większymi od siebie. Rzuca mi puste spojrzenia, kiedy nagle dochodzę do jakiegoś wniosku, gdyż jego niewyobrażalnie subtelna intuicja podpowiada mu, że działam zbyt pospiesznie; jednakże iście najdziwniejsze dedukcje z chichotem aprobuje i natychmiast chce wiedzieć, jak też do nich doszedłem. Zdjąłby z siebie płaszcz, by oddać go nieznajomemu w potrzebie, jednakże domaga się, bym uwierzył, że to, jak dobrze mnie traktuje, stanowi wyjątek. Po sześciu miesiącach namiętności z jakimkolwiek innym mężczyzną już dawno bym delikwenta pojął, ale on pozostaje najbardziej zagadkową osobą w moim życiu. Dzięki Bogu – obsesyjnie pasjonują mnie tajemnice. I nawet jeśli absolutnie nic w nim nie rozumiem, przynajmniej jestem na tyle uzdolniony w sypialni, by wiedzieć, czego sobie życzy.
- O jakich słowach teraz myślisz? - podjudzał mnie. Nic dziwnego, gapiłem się na niego jak zupełny imbecyl.
Nie odpowiedziałem, gdyż kroki na schodach powstrzymały mnie przed wyjaśnieniem mojego upodobania do Johna Watsona i słowa „enigmatyczny". Doktor, bez wątpienia nadal znakomicie się bawiąc, wręczył mi z powrotem słownik. Udałem, że go przeglądam, podczas gdy Watson sprawiał wrażenie, że przegląda stertę gazet leżących w rogu kanapy.
W drzwiach stanął chłopiec służący na dole. Przyniósł na tacce telegram, więc Doktor natychmiast poszedł po niego i zmierzwił włosy szkraba. Dzieci uwielbiają tego człowieka, a nasz Billy nie stanowi wyjątku od tej reguły. Kiedy pierwszy raz przedstawiłem Watsona Bandzie – mojej bardzo osobistej Bandzie – musiałem sobie poradzić z dość mieszanymi emocjami wobec tego, jak chłopcy na niego zareagowali, gdyż surowa zazdrość zmieszała się z buzującą dumą.
- To do ciebie, Holmes.
- Odczytasz na głos?
Rozłożył żółtą kartkę. Zaczął czytać, ale ledwie wypowiedział moje imię, zamilkł i zastygł, jakby telegram był zaczarowanym artefaktem. A więc wydarzyło się coś złego.
- Watsonie, nic ci nie jest? - zapytałem natychmiast.
Watson nie odrywał oczu od kartki. Kiedy wreszcie zwrócił je na mnie, jego twarz przybrała wyraz, którego nie byłbym w stanie odczytać, nawet gdyby od tego zależało moje życie. Niedowierzanie połączone z czymś, co przypominało litość. Ale Watson jest prawdziwym dżentelmenem i nigdy nie okazałby tak okropnego uczucia jak litość, byłem więc zmuszony ją wykluczyć.
- Najdroższy przyjacielu – powiedział wolno – otrzymałeś okropne wieści.
- Tak?
- Twój ojciec, Holmes. On... nie żyje.
Odłożyłem słownik. W tych okolicznościach chociaż tyle mogłem zrobić. Potem przetrząsnąłem kieszenie w poszukiwaniu papierośnicy, gdyż wydawało mi się, że to idealny moment na papierosa. Watson powrócił do mnie z ponurą miną i telegramem w ręce. Teraz sądzę, że musiałem być zszokowany tą wiadomością, ale niełatwo jest mi okazać szok. Watson był więc zmuszony patrzeć, jak zachowuję się jak marionetka; zupełnie spokojnie zapaliłem papierosa i sięgnąłem po liścik, który niechętnie mi podał. Przeczytałem go osobiście.
- A więc umarł – powiedziałem.
Co za człowiek powiedziałby taką rzecz? Doktor musiał pomyśleć, że jestem obłąkany. Z drugiej strony – cóż więcej można było powiedzieć?
Dowiedziałem się, że mój ojciec zmarł dzień wcześniej z powodu nowotworowej narośli, która zbyt się rozrosła, by można ją było usunąć. Próbowano. Ale nie udało się. I zmarł.
- Holmes, tak bardzo mi przykro – powiedział mój przyjaciel. Jego niebieskie oczy zachmurzyły się i ściągnęły się w kącikach pod wpływem nagłej siły współczucia. Nie było to jednak konieczne.
- Niepotrzebnie, drogi przyjacielu – westchnąłem. - Jeśli wierzyć telegramowi, nic nie dało się zrobić. Nie należy burzyć się przeciwko nieuchronnemu.
Watson zamrugał z niedowierzaniem. Zasłużyłem na to. Wiedziałem, że takich rzeczy mówić niepodobna – żaden syn, który nie oszalał, nie zbyłby takiego wydarzenia, jakby chodziło o lubianą, lecz niezdarną drużynę krykieta, która przegrała kolejny mecz. Szlochanie i wycie nie wchodziło jednak w grę. Nie jestem aż tak wytrawnym aktorem. Najprawdopodobniej tak wytrawny aktor nigdy się nie narodził.
- A więc nie wiedziałeś o jego chorobie? - spytał Watson.
Proszę zwrócić na to uwagę, jest to bowiem przykład, jak działa wyjątkowy umysł Johna Watsona, znajdując równowagę między jego współczuciem a niezaspokojoną ciekawością. W gruncie rzeczy chciał zapytać co czułem do mojego ojca i czy wewnętrznie przeżywam żałobę, którą maskuję na zewnątrz. Zamiast tego wybrał jednak pytanie o wiedzę, by z odpowiedzi wyciągnąć własne wnioski i dowiedzieć się więcej, nie niepokojąc mnie przy tym. Każda odpowiedź na to pytanie – nieważne, jak by brzmiała – dostarczyłaby informacji na temat mego życia rodzinnego. Czapki z głów.
- Nic nie wiedziałem, ale nie byliśmy ze sobą blisko – odparłem, dając mu to, czego pragnął. - Z całą pewnością mogę poświęcić moment, by pomyśleć filozoficznie o tym nagłym dowodzie na uniwersalną nieuchronność, ale zapewniam cię, mój drogi, że ta wiadomość mnie nie zraniła.
Watson często patrzy na mnie z wyraźnym pytaniem w oczach. Pytanie to brzmi: „Czy ty słyszysz, co mówisz?". Odpowiedź brzmi: tak. Słyszę. Efekty bywają żenujące, nie przeczę. Jednakże moje - nawet najidiotyczniejsze – przeprawy przez język Jej Królewskiej Mości za każdym razem wydają mi się niezbędne dla samoobrony.
- Zapewne będziesz potrzebny przy organizacji pogrzebu – zastanawiał się.
- Szczerze wątpię – odparłem, zeskakując z biurka i gładząc jego łopatki palcami. Telegram tkwiący w drugiej dłoni zmiąłem i cisnąłem do kominka. - Klan Holmesów raczej nie myśli o mnie w kontekście wydarzeń społecznych. Wiedzą, że się do tego nie nadaję.
Znów rzucił mi To Spojrzenie. Jego brwi i piękny, mocny podbródek uniosły się pod bardzo konkretnym kątem. Kąt ten oznacza: „Tylko siebie posłuchaj. Słyszysz? Mówisz o pogrzebie swego ojca, jakby chodziło o przyjęcie na powietrzu". Watson jednak narzuca sobie pewne zasady dobrego wychowania, w obrębie których nie mieści się nazywanie mnie głuchym albo obłąkanym. Dzięki Bogu.
- Ale twój brat jest wyjątkiem od tej reguły, prawda? - zreflektował się. - Wydaje się, że przepada za tobą i chyba jest bardzo dumny, że rozwiązałeś tę paskudną sprawę dla pana Melasa.
- Jeden człowiek jeszcze nie czyni przyjaznej recepcji.
Podówczas Watson znał mojego brata dość krótko. Tylko raz wstąpiliśmy do jego ciasnawego, kawalerskiego mieszkania w pobliżu London Bridge; było to przed tym, jak Mycroft poprosił o moją pomoc w kwestii greckiego tłumacza. Zależało mi, by Watson poznał jedynego bliskiego mi krewnego jak najszybciej, aby mógł uniknąć jakichkolwiek niespodzianek – oczywiście poza tymi, których źródłem bywam ja sam. Mycroft był dokładnie taki jak zawsze: posępny, oschły, ekscentryczny, kochający, korpulentny i zawsze o krok przede mną. Przypuszczam, że przypadli sobie do gustu. Ale żadnego z nich nie mogę być zupełnie pewnym, więc nie upieram się przy tym. Mycroft jest zdystansowany i oschły w stosunku do wszystkich istot na ziemi, a Watson byłby uprzejmy dla anarchisty ściskającego bombę w dłoni.
- Holmes, może nalać ci drinka? - zaproponował.
- Nie, jest za wcześnie. Uporządkuję te...
Watson nie dał się zwieść.
- Chodź ze mną na spacer.
- Na spacer? - Tak, pogoda była ładna, nastała wczesna wiosna, a ja prawdziwie uwielbiam publiczne spacery z Doktorem. Wiedziałem jednak, że musi mieć bardziej złożone motywy, niż chęć obejrzenia sezonowego kwiecia.
-Tak, na spacer. Otrzymałeś właśnie szokujące wieści i nawet jeśli nie odczuwasz ich osobiście, potrzebujesz chwili, by je przemyśleć. Proszę. Jeśli nie chcesz się napić ani usiąść i ze mną porozmawiać, to weź kapelusz i chodź.
- Ale jeśli nie skataloguję należycie tych...
- Holmes – powiedział stanowczo. - Proszę o twoje towarzystwo podczas krótkiego spaceru. Obiecuję, że będę milczał. Nie będziesz porządkował notatek dotyczących śledztwa pięć minut po tym, jak... proszę, po prostu chodź ze mną. Nasz związek jest jeszcze bardzo młody, więc nie miałem okazji patrzeć na ciebie na dworze w okresie wiosennym. Pozwól mi na tę przyjemność.
Na podstawie wielu przesłanek mogą Państwo przypuszczać, że to ja przewodzę w tym romansie... Nie ma się co dziwić, gdyby zajrzeli Państwo do naszej sypialni w weekendowe popołudnie albo usłyszeli, jak wyrzucam z siebie polecenia, zaciskając dłoń na moim pistolecie, z pewnością tak by Państwo uznali. Ale kiedy Watson nie dostaje ode mnie tego, czego chce, próbuje innych sposobów. I wtedy odnosi spektakularne efekty. W tym przypadku wiedział, że jeśli podejdzie do sprawy, powołując się na własną egoistyczną przyjemność, natychmiast postąpię tak, jak sobie życzy.
Poszliśmy do parku. Na wiązach pojawiały się pierwsze, subtelne pąki zieleni. Gdy tylko założyłem kapelusz, zaś doktor ubrał się w wełniany, ciemnobrązowy płaszcz – który już przestał na nim wisieć – i stanął u mego boku, zrozumiałem, że to on miał rację. Faktycznie potrzebowałem spaceru. Pracowanie nad notatkami ze spraw byłoby absurdalne, nie skupiłoby mojej uwagi, a teraz Watson przynajmniej patrzył na sterczące czubki leszczyn, a nie na mnie. Tuż przed bramą parku minął nas rozklekotany powóz, wywołując łoskot, który jeszcze niedawno zmusiłby Watsona do wzdrygnięcia, jakby był przerażonym chłopcem. Mój przyjaciel zignorował hałas. Zacząłem się odprężać. Dochodził do siebie. Tylko to miało znaczenie. Z całą pewnością większe niż śmierć mojego ojca.
Spacerowaliśmy dwie godziny w milczeniu (jak to zwykle bywa między dwoma mężczyznami, którzy znają siebie tak dobrze, że aż poza granice prawa). Wspomnienia mego rodzinnego domu, zaczynające mnie nachodzić, zostały wyparte przez ząbkowane liście i dłoń Doktora na moim łokciu. Nie musiałem wspominać pól, po których biegałem, albo facjatki, w której spędzałem o wiele za dużo czasu, czytając pleśniejące gazety, do momentu, w którym zapamiętałem wszystkie drobne różnice – z reguły dotyczące najstarszych, najpodlejszych zbrodni. Zanim wróciliśmy na Baker Street, była już prawie piąta.
- Proszę wybaczyć, sir – powiedział Billy, gdy otworzyliśmy drzwi. - Jakiś dżentelmen o pana pytał, sir.
- Tak to jest, jak się idzie na popołudniowy spacer! - zawołałem, spoglądając z żalem na mojego towarzysza.
Skrzywił się natychmiast, bo wiedział, że mam rację. Skoro przekonałem go, że nic mi nie jest, strata śledztwa była bardzo dotkliwa. Nie byliśmy już aż tak pozbawieni środków do życia, by lękać się wylądowania na bruku, ale Watson zarabiał mało – choć regularnie – zaś mój dochód bywał większy, lecz bardziej sporadyczny. Pragnęliśmy śledztw, wszystkich śledztw, w szczególności tych interesujących i trudnych. Byłem przekonany, że kiedy rozwiążemy ich większą ilość, będę w stanie zapewnić Doktorowi taką opiekę, na jaką zasługuje. Będziemy też mogli porzucić żałosny zwyczaj gromadzenia naszych wspólnych pieniędzy w pustej puszce po tytoniu, stojącej na kominku.
- To był bardzo niespokojny dżentelmen, sir – dodał Billy z namysłem. - Kiedy tu był, ciągle tylko wstawał i przechadzał się w kółko. Czekałem po drugiej stronie drzwi, sir, ale słyszałem go.
- Billy! Podsłuchiwałeś przez dziurkę od klucza? - wykrzyknął Watson.
- Pan Holmes powiedział mi, że co tylko uda mi się zauważyć i zapamiętać o pańskich gościach może być przydatne w rozwiązywaniu przestępstw! - Zaprotestował, a jego drobna twarz posmutniała.
- Tak, dziękuję, Billy – powiedziałem niecierpliwie. - Mów dalej.
Podejrzliwie przenosił wzrok ze mnie na Doktora, jakby poczuł się rozdarty, bo nagle zrozumiał, że nie zawsze muszę mieć rację.
- No, potem wypadł na korytarz, sir, i wykrzyknął: „Czy ten człowiek nigdy nie przyjdzie?!". To dokładnie jego słowa, sir, przysięgam, był aż tak niegrzeczny. Więc mówię mu: „On nazywa się pan Sherlock Holmes, sir, musi pan poczekać tylko chwileczkę, a z pewnością nigdy pan nie pożałuje, żeś tu przybył, sir, bo jeśli pan Holmes nie umie czegoś rozwiązać, to nie da się tego rozwiązać, więc niechże pan siedzi i przemyśli historię, żebyś ją mógł porządnie opowiedzieć, kiedy on wróci".
Kiedy Billy urwał, by nabrać powietrza, zorientowałem się, że mam otwarte usta.
- I bardzo słusznie – zgodził się Watson. Z jego głębokiego, pewnego głosu zniknęła cała nagana. - To wszystko, Billy?
- On wstał i wyszedł! - chłopiec wzruszył ramionami. - Nic, co mu mówiłem, nie mogło go zatrzymać. Nawet to, że pan Holmes zatrzymywał morderców i wysyłał ich na stryczek albo że ratował damy z łap chuliganów, albo że zatrudnił mnie tu jako służącego.
- Billy, nie uważasz, że lepiej będzie, jak w przyszłości ominiesz tę ostatnią część? - spytał Watson. Jestem pewien, że śmiech w jego głosie słyszałem wyłącznie ja sam. - Klienci mogą dojść do wniosku, że jesteś stronniczy.
Billy otworzył szeroko oczy.
- Nie pomyślałem o tym! Dziękuję za radę, Doktorze. Następnym razem opowiem im tylko o panu Holmesie i gangu handlarzy antykami. A może powinienem powiedzieć temu niespokojnemu dżentelmenowi o tym, jak pan Holmes...
- Dobrze, dobrze, zrobiłeś, co mogłeś – skomplementowałem go pospiesznie, wchodząc do środka.
Billy został na parterze. Kiedy weszliśmy po schodach i nie mógł już nas usłyszeć, moich uszu dobiegł śmiech Doktora.
- Ani słowa – ostrzegłem go.
- Dlaczego nie? - Odparł, wciąż się śmiejąc. - Przecież wiesz, że ja też cię uwielbiam.
W tym temacie jest tak pozbawiony barier, że czteroletnie dziecko mogłoby mu pozazdrościć spontaniczności. Nie należę do ludzi, którzy rumienią się z byle powodu, ale gdy sięgnąłem do klamki, moje serce wykonało idiotycznego fikołka.
- To irytujące, Watsonie – powiedziałem szorstko, przytrzymując mu drzwi i robiąc krok w bok, by znów je zamknąć. - Bardzo potrzebujemy teraz jakiejś sprawy.
Sprawa z pewnością byłaby przydatna w oderwaniu się od rozmyślań o telegramie.
- Może gdyby Billy opowiedział naszemu gościowi o tobie i siedemdziesięciu siedmiu rozbójnikach wymachujących bułatami i rurami... – powiedział poważnie Watson, kiedy zamknąłem drzwi. - Wciąż ciężko mi uwierzyć, że powaliłeś ich wszystkich, uzbrojony zaledwie w...
Pocałowałem go. Całowałem go, aż jego wargi zrobiły się ciepłe i miękkie, a jego oddech przyspieszył. Pocałowałem go, bo spłoniłem się jak głupiutki podlotek, kiedy Billy piał przed nim na mój temat, a on miał czelność mnie za to wyśmiać. Całowałem szelmę, aż przyparłem go do naszego stołu i coś zauważyłem.
- Hola, to nie twoja fajka! - Sięgnąłem po przedmiot z bursztynowym ustnikiem.
Wyrzuciłem z siebie całą serię dedukcji, a ponieważ były rozsądne i dość błyskotliwe, Doktor wydawał się być pod wrażeniem. Jednocześnie myślałem, że nic mi nie jest. Nic mi nie jest. Byłem spokojny, opanowany, dość zabawny. Było tak, jak być powinno, Watson nie patrzył już na mnie, jakbym był kruchym przedmiotem, który może się rozpaść w rękach. Gdy nadejdzie odpowiednia chwila, zażyję odrobinę bardzo mi potrzebnej kokainy i o wszystkim zapomnę. Chwilę później otworzyły się drzwi i do pokoju wkroczył wysoki, młody człowiek, ubrany dobrze, choć bez ekstrawagancji.
Pan Grant Munro był z jakiegoś powodu bardzo przygnębiony. To okazało się przerażająco zadowalające. Nie lubuję się w cierpieniu innych ludzi, ale moim celem jest im pomóc, więc pozwalam sobie na cichy zachwyt, kiedy zdaję sobie sprawę, że sprawa nie cierpi zwłoki i nie jest banalna. Być może Watsona niepokoi, kiedy ponosi mnie myśl o uczcie dla moich umiejętności intelektualnych, ale wie, że zachwyca mnie zagadka, a nie ludzki ból. W każdym razie, mam nadzieję, że wie.
Pełen rezerwy, szanowany pan Grant Munro zacisnął dłoń w gniewnym geście i opowiedział nam swoją historię. Najwyraźniej jego żona coś przed nim ukrywała.
- Effie mnie kocha – przysiągł, niemal się dusząc. - Proszę nie mieć co do tego wątpliwości.
Nie miał na myśli nic złego. Niemal niemożliwe jest jednak stwierdzić, czy ktoś kocha, czy wyłącznie twierdzi, że kocha. Zażądałem więc, by pan Munro trzymał się faktów.
Ta opowieść nie mogła kończyć się dobrze. Mieszkali na wsi. Żona poprosiła o sto funtów i niezadawanie pytań. Potem do sąsiedniego domku wprowadzili się nieznajomi. Żona, Effie Munro, zapoznała się z nimi. Po tych spotkaniach ogarniał ją lęk, paraliżujący, bezrozumny strach i dalej błagała męża, by nie wnikał w jej nocne eskapady. Oddała swoją fotografię, zniknęło też sto funtów. Ale kobieta zawarła już wcześniej małżeństwo, w Chicago, a nowe znajomości często okazują się starymi, które powracają, by nas pogrążyć. Przede wszystkim zaś z okna na piętrze najwyraźniej wyglądała sinożółta twarz. Naprawdę, było mi bardzo żal pana Granta Munro.
- Proszę pozwolić mi coś panu poradzić – powiedziałem wolno. - Niech pan wraca do Norbury i uważnie się przyjrzy oknom tamtego domku. Jeśli uzna pan, że znów ktoś w nim mieszka, proszę natychmiast wysłać telegram do mojego przyjaciela i do mnie. Przybędziemy do pana w ciągu godziny i dojdziemy do sedna sprawy.
- A jeśli nadal będzie pusty? - spytał głucho, zmęczony opowieścią.
Obiecałem, że w takim wypadku przyjadę do niego jutro i omówię z nim wszystko. Kiedy zamknął za sobą drzwi – tym razem niósł swą fajkę w kieszeni – odwróciłem się do mego przyjaciela.
- Obawiam się, że to bardzo przykra sprawa, Watsonie.
Spojrzał na mnie, gładząc końce swoich wąsów. Na temat tych doskonale przystrzyżonych wąsów można by zapisać całe woluminy. Od czasu do czasu Watson doprowadza je do porządku opuszkami palców, ale nigdy nie jest to tik albo nieuważny odruch. Jednakże, gdy się martwi, czasem muska ich brzeg i opuszcza rękę. Dokładnie to zrobił tym razem.
- Brzmi niezbyt miło – odparł ponuro. - Sądzisz, że chodzi o szantaż.
- Owszem. W tym domku mieszka pierwszy mąż kobiety.
Dostrzegłem to w jej szaleńczym lęku, który świadczył nie tylko o przerażeniu, ale i poczuciu winy. Co mogło być tak potworne, że jej nowy mąż nigdy by jej nie wybaczył? Czy jej pierwszy małżonek był okaleczony albo schorowany, a ona bezdusznie go porzuciła? Myślała, że zaczęła swoje życie na nowo tylko po to, by odkryć, że jej przeszłość wcale nie jest przeszłością, lecz okrutnie nieskończoną teraźniejszością.
- Nie wiesz tego na pewno – zauważył Watson z powątpiewaniem, gdy krążyłem po pokoju.
- Z całą pewnością chodzi tu o jej pierwszego męża. Kobiety, dokonując wyborów, bywają równie wyrachowane jak mężczyźni... być może ten człowiek odniósł jakieś znaczące obrażenia, a ona uciekła i teraz stanął na progu jej domu.
- Czcze domysły – powiedział zimno.
- Niesprzeczne z faktami.
- Ludzie okaleczeni nie ścigają zbiegłych partnerów, którzy uznali ich za obrzydliwych – warknął.
Zatrzymałem się w pół kroku. Od czasu do czasu bywam niewybaczalnie głupi.
- Watsonie...
- To nie byłoby zaledwie bardzo bolesne. Byłoby też beznadziejną stratą cennego czasu kaleki. Zapewne teraz powiesz mi, że pierwszy mąż myśli o okrutnej zemście na kobiecie, którą kiedyś kochał, a która marzyła o podjęciu normalnego życia. Jednakże to nadal czyste spekulacje. Które nawet nie składają się na pasjonującą historię.
- Mój drogi...
- Dlaczego nie zaoferowałeś, że od razu pojedziesz wraz z Munro? Po co czekać na telegram?
Nie mogłem odpowiedzieć na to pytanie. Doktor był wściekły. Przeze mnie. Doskonale wiedział, dlaczego od razu nie pojechałem z klientem. Chciał, żebym powiedział to na głos, by uzyskać prawdziwy powód do wściekłości w miejsce powierzchownego nieporozumienia. Chciał, bym mu powiedział, że odłożyłem wyprawę, gdyż potrzebowałem chwili, by udać się w jedno z trzech starannie ukrytych miejsc i wkłuć strzykawkę w ramię, zanim oszaleję od sprzecznych ciągów myślowych. Nie umiałem odpowiedzieć na pytanie, które zadał na głos, odpowiedziałem więc na to niezadane.
- Niezależnie od tego, czy spotkałbym cię przed wojną, kiedy miałeś szesnaście lat, czy też pojutrze, nadal miałbym całkowitą świadomość, że na ciebie nie zasługuję.
Drgnął, a potem wyraz jego oczu zmiękł. Pochylił się w swoim fotelu, oparł łokcie na kolanach i zmierzył mnie wzrokiem, ujmując swój idealny podbródek w dłonie.
- Powiedziałbyś mi, prawda?
- Co takiego, najdroższy?
- Gdybyś nie czuł się dobrze.
Nie chciałem mu niczego takiego obiecywać. Skoro myślę tylko o tym, by go uszczęśliwić, po cóż miałbym prezentować mu nieskończone powody, dla których nie czuję się i nigdy nie będę się czuł dobrze? Ale nie chciałem też skłamać. Odpowiedziałem więc najlepiej, jak byłem w stanie.
- Nigdy nie ukryłbym przed tobą niczego, co naprawdę musisz wiedzieć. Niezależnie od rodzaju informacji – przysiągłem. - I nic mi nie jest.
Wstał powoli – wypracował sposoby, by unikać ogłuszającego bólu – podszedł do mnie i przesunął palce po moim obojczyku, delikatnie gładząc kość pod koszulą.
- Nie wykorzystuj mojego wybuchowego temperamentu, by powiedzieć mi, że mnie kochasz – poradził z lekkim uśmiechem. - To zbija z tropu. W jednej chwili jestem wściekły, w drugiej... na miłość boską, daj jakikolwiek sygnał, że zaraz zakręci mi się w głowie. I nie zrób sobie krzywdy. Proszę. Bez wątpienia Munro napisze do nas, zanim zasiądziemy do herbaty.
Poszedł do sypialni, rozgłośnie stąpając po schodach. Ja zaś udałem się do spiżarki, do poluzowanej cegły za workiem z mąką, której Doktor nigdy nie odkryje, i zażyłem po trzykroć błogosławioną dawkę kokainy.
xxx
Zdążyłem już wrócić do siebie, gdy pociąg wjechał na dworzec w Norbury. Na peronie, w świetle dworcowych lamp, oczekiwał nas pan Grant Munro. Spowijały nas ciemności – ciemności i zupełna nieobecność innych ludzi. Znane mi były sytuacje, przy których moje dzieciństwo okazałoby się nieprzerwanym piknikiem – chociaż stanowczo nim nie było – a mój umysł wędrował najróżniejszymi, ponurymi ścieżynami. Nie podobała mi się ta niemal opuszczona stacja pośrodku lasu. Ani trochę mi się nie podobała.
Pan Munro konwulsyjnie chwycił moje ramię. Był bardzo blady i drżał.
- Kiedy wróciłem, widziałem światła w tamtym domku. Musimy coś z tym zrobić. Raz a dobrze.
Był chorobliwie podekscytowany – doktor Watson i ja wiedzieliśmy, że może to być niebezpieczne. Zobaczyłem, jak mój przyjaciel mruży oczy.
- Jaki ma pan plan? - spytałem uspokajająco, kiedy ruszyliśmy drogą wysadzoną ciemnymi drzewami.
- Wtargnę tam siłą – wyrzucił z siebie. - Niech się dzieje, co chce. Muszę uzyskać odpowiedź. Chcę, żeby byli panowie mymi świadkami.
Nie mogłem nie pomyśleć, że życie Granta Munro – w postaci, w jakiej znał je do tej pory - dobiegło końca. Tak czy siak, miał wszelkie prawo do takiego postępowania. Kiedy kroczyliśmy wzdłuż drogi w ponurej, wiosennej mżawce, pomyślałem, że każda prawda jest lepsza od nieskończonych wątpliwości. Na przykład czasem zastanawiałem się, jak też miewa się mój ojciec i oto uzyskałem odpowiedź. Odpowiedź ta niestety rozpraszała mnie, ale niewielka dawka kokainy ogromnie mi pomogła, a Doktor wreszcie przestał wyglądać, jakbym miał się rozpaść na kawałki. Musiałem już tylko dowiedzieć się, cóż za groteskowy sekret oczekuje nas w domku niedaleko posiadłości mego klienta.
Jego żona, Effie, wybiegła nam w przerażeniu na spotkanie, kiedy szliśmy błotnistą drogą, ale nie zwrócił na nią uwagi. Przekroczyliśmy złoty poblask lampy, śladem naszego klienta. Mój przyjaciel, jak to on, mamrotał coś uspokajającego do roztrzęsionej pani Munro. Wspięliśmy się po schodach. Napotkaliśmy staruszkę, która również usiłowała zagrodzić nam przejście, ale nie mogła nic zdziałać przeciwko trzem zdeterminowanym mężczyznom. Wkrótce znaleźliśmy się w przytulnym, starannie umeblowanym mieszkaniu na piętrze.
Wtedy zorientowałem się, w jaką otchłań głupoty wpadłem tego popołudnia.
Dlaczego nie zadałem panu Grantowi Munro więcej pytań? Czy przeklęty telegram naprawdę do tego stopnia nadwyrężył mój umysł? Ostatecznie śmierć mojego ojca w ogóle mnie nie obchodziła, chociaż wiem, że powiedzenie czegoś takiego to potworność. Ale czy naprawdę tak zajęła mnie zawartość strzykawki, że zapomniałem o zupełnie podstawowych kwestiach? Na przykład, wielkie nieba, dlaczego nie zapytałem Granta Munro o wzrost, dlaczego nie zapytałem, czy stworzenie w oknie wychylało się, czy też stało wyprostowane, jakiego rozmiaru były same okna, czy sprawdził, czy do domku dostarcza się żywność albo czy zaglądał do kosza na śmieci, czy może dostrzegł wchodzącego lub wychodzącego dorosłego mężczyznę? Nigdy nie oczekuję, że klient napracuje się za mnie, ale gdybym zapytał, mogłoby się okazać, że Grant Munro pamięta, iż upiorna żółtawa postać miała zaledwie osiemdziesiąt centymetrów wzrostu.
Mogłem tylko potrząsnąć głową nad własną indolencją, gdy pochyliłem się i ściągnąłem żółtą maskę.
To była dziewczynka o słodkiej twarzy; skórze ciemnej i gładkiej jak kawa. Dziecko najwyraźniej uznało moją pełną zaskoczenia minę za zabawną, gdyż wybuchnęło śmiechem. Doktor – najprawdopodobniej przepełniony empatią – także zaczął się śmiać. Wiedziałem, że jest wdzięczny, iż nie natknęliśmy się na okrutnie zniekształconego byłego męża, ale jego wesołość nie była tylko wyrazem ulgi. Radość dziewczynki była zaraźliwa.
Stałem jak rażony gromem, uśmiechając się do rozbawionej dzieciny, ubranej w żółtą maskę i długie białe rękawiczki i uwięzionej w sypialni na piętrze. Effie Munro niewątpliwie kochała swoją córkę całym sercem, zaś Grant Munro, wysłuchawszy całej historii, podniósł małą Lucy i ucałował ją ciepło. Jednakże fakt, że dziecko przetrzymywano jak więźnia – niezależnie od powodów – przyprawił mnie o dreszcze. Dzieci nie powinny żyć pod kluczem i nie powinny żyć pod mostem. Kiedy tylko napotykam takie dzieci, zatrudniam je o tyle, o ile pozwalają mi na to moje napięte finanse. Myśl, że Lucy Hebron mogłaby dołączyć do moich urwisów była zabawna, ale też przykro niepraktyczna – mała miała już rodzinę.
Watson i ja zostaliśmy w tyle za Munroami którzy schodzili po schodach ze swoim tryskającym energią nabytkiem. Wyszliśmy z domku i patrzyliśmy, jak wracają do siebie przez wilgotne pole. Rzadkie krople deszczu zaczęły rozpryskiwać się na wełnianym płaszczu doktora.
- Teraz my, mieszczuchy, musimy uciec z tego zimna – powiedziałem, biorąc go pod ramię. Wiatr wiał coraz silniej i deszcz rozpadał się na dobre. Przed poznaniem mego przyjaciela nigdy nie zastanawiałem się nad pogodą, a teraz stanowiła dla mnie nieustanne źródło zmartwień. - Ostatecznie to dopiero przedwiośnie.
- Pomyśl, co mogło się wydarzyć – powiedział miękko Watson, patrząc, jak Munroowie wchodzą do swego domu, a w oknach natychmiast zaczynają się jarzyć gazowe lampy. - I co się wydarzyło. To cudowne wspomnienie, prawda?
Wspomniałem to, będąc równie szczęśliwy jak on jeszcze przez kilka sekund, a potem pociągnąłem jego ramię. Cenię jego szczery zachwyt nad dobrocią innych ludzi – przecież mógłby tylko spojrzeć w lustro i spostrzec najlepszego z nich – ale chciałem zabrać go do domu i posadzić przed kominkiem. Chciałem też uciec sprzed chatki, w której dziewczynka w masce wpatrywała się w cały wielki świat za oknem. Chciałem od niej uciec, jakby w środku czaiły się wilki.
- Nigdy nie byłem tak szczęśliwy, że się pomyliłem. Chodź już, mój drogi. Biegiem marsz. Będziemy bardziej przydatni w Londynie niż w Norbury.
- W czym też będziemy przydatni? - Zastanowił się z uśmiechem.
- Oto, co mogę ci obiecać – powiedziałem, zniżając mój głos w sposób, który po długich ćwiczeniach uznałem za najbardziej efektywny. - Kiedy przyjedziemy do Londynu, ja przydam się tobie, a ty nie wahaj się przydać się mnie.
Niemal niedostrzegalnie spuścił rzęsy. U kobiety byłby to wyraz nieśmiałej kokieterii. U mego przyjaciela oznacza jednoznacznie: „Tak i jeszcze raz tak, tysiąckrotnie tak, odpowiadam tak na wszystko, o czym jesteś w stanie pomyśleć i na kilka koncepcji, które jeszcze nie przyszły ci do głowy, a których nie zawaham się ci podsunąć".
Doktora Johna Watsona – czy to dlatego, że jego rodzice nie byli religijni, czy to dlatego, że jego dusza jest zbyt jasna, by uznał, że miłość jest powodem do wstydu – charakteryzuje zupełnie nieposkromione podejście do spółkowania. Nie przesadzam. Studiowałem tę dziedzinę wiele lat, a on prosi mnie o rzeczy, które sprawiają, że w zdumieniu otwieram usta, by po chwili znów błądzić nimi po jego skórze i robić to, czego zażąda. Wyobrażam go sobie z innymi mężczyznami przede mną, i chociaż jest to tortura równie bolesna, co erotyczna, z łatwością widzę, jak zachowywał się, kiedy pragnął interludium. Otwierał odrobinę szerzej swoje idiotycznie niebieskie oczy, pozwalał swym zmysłowym ustom uchylić się nieco i – czule, gdy chodziło o miłość, z przyjemnością, gdy chodziło o przyjaciela, radośnie, nawet gdy chodziło o kolegę lub nieznajomego – rozpalał partnera, jakby rozpalał gaz. Jeśli kochał danego mężczyznę, ten akt oznaczał dla niego absolutnie wszystko, a jeśli nie kochał, był tak samo naturalny i zdrowy jak jeden z jego meczów rugby. Ta wiedza doprowadza mnie do szału, ale nie brak jej też doniosłości: przy zupełnie zwyczajnym spółkowaniu Doktor czuł jedynie radość. Obca mu była końcowa gorycz. Fakt, że z otwartymi ramionami podchodzi do seksu dla niego samego, sprawia, że moje własne wspomnienia wymian, tęsknot i potrzeb wydają mi się żałosne. Ale teraz, gdy wrócił z wojny afgańskiej, doktor pielęgnuje jedną absurdalną koncepcję na temat cudzołóstwa. Wierzy mianowicie, że jestem jedynym człowiekiem, dla którego może być atrakcyjny.
To zupełnie kretyńska koncepcja. Nie tylko kretyńska, szaleńcza wręcz... ale za każdym razem, gdy go o tym przekonuję, zacieśnia się sznur wokół mego serca. Jeśli go wreszcie przekonam... co się ze mną stanie? Czy zostanę... opuszczony?
- Nie pragnę niczego bardziej, niż ci się przydać, mój drogi – uśmiechnął się szeroko, idąc u mego boku. - Czy to z nadgarstkami przywiązanymi do ramy łóżka, czy to na podnóżku, czy to chwytając zagłówek obiema rękami, leżąc na plecach, z...
- Proszę cię, mój drogi, nie rozmawiajmy o tym przedwcześnie, inaczej przód moich spodni uniemożliwi mi wejście do pociągu. Och, Watsonie, skoro już mowa o byciu przydatnym...
- Tak? - spytał niewinnie.
- Jeśli kiedykolwiek w przyszłości uznasz, że robię się zbyt pewny siebie, bądź tak dobry i szepnij mi do ucha „Norbury". Będę ci nieskończenie zobowiązany.
- Z przyjemnością - westchnął. - Ale to nie była nadmierna pewność siebie, Holmes, tylko pesymizm. Nawiasem mówiąc, w takich okolicznościach nie mogę cię winić.
- Być może masz rację. Tak czy inaczej, zrobiłem z siebie kretyna. Jednakże znalazłem rozwiązanie. Cały mój optymizm będzie dotyczył ciebie, drogi przyjacielu.
To był bardzo długi dzień. Do tego padało, było zimno, a ja całą swoją istotą nienawidziłem tych lasów. Ale, jakimś cudem, nic z tego nie miało większego znaczenia, dopóki u mego boku szedł nieobecnie uśmiechnięty Doktor. Nawet – Boże, przebacz – telegram.
Kiedy przyjechaliśmy do domu, zdjąłem z niego jedną część odzieży po drugiej, niczym kamerdyner, stojąc w blasku naszego kominka. Posmakowałem jego ciemnobrązowych sutków i przesunąłem palcami po eksplozji na lewym obojczyku. Obrysowałem każdy kawałeczek jego kręgosłupa przy pomocy języka i zębów. Dotykałem go jak artysta malujący pędzlem. Znęcałem się nad nim, dopóki nie zaczął mnie błagać, bym podarował mu więcej siebie, a gdy wszystko dobiegło końca, gdy zbliżyliśmy się do śmierci na tyle, na ile żyjący człowiek może, nie byłem w stanie się od niego odsunąć. Nie zrobiłem więc tego. Leżałem z ramieniem przerzuconym przez jego pierś, z jego sercem pod moją dłonią. Ciągle byliśmy jak jedna osoba, leżeliśmy idealnie dopasowani na boku i kryłem twarz w jego włosach. Spojrzałem w dół, przycisnąłem wargi do jego karku i po prostu wdychałem go.
- Potrzebny mi synonim – powiedział, kiedy odzyskał oddech. Przed chwilą zaciskał jedną dłoń na prześcieradle, podczas gdy jego drugie ramię leżało pod poduszką, teraz jednak splótł swoje palce z moimi, dłuższymi, na własnej piersi. We wgłębieniu jego karku, tuż pod włosami, pojawiła się maleńka strużka potu. Posmakowałem jej. - Synonim słowa „niebiańskie".
- Żartujesz sobie ze mnie – westchnąłem w jego skórę. Istnieje wiele powodów, dla których stałem się mistrzem w sztuce miłości – niektóre z nich są przykro praktyczne – ale nigdy wcześniej nikt nie zaszczycił moich namiętności nieziemskim przymiotnikiem.
- Nie żartuję.
- A więc - „cudowne". I naprawdę wolałbym, żebyśmy mówili o twoich pośladkach.
- Nie mówimy. A ty jesteś nieprzyzwoity – odparł bardzo wolno, cały czas myśląc. - Nie, „cudowne" jest zbyt banalne.
- Skoro nie informujesz mnie, o czym mówimy, nie mogę ci pomóc, prawda? - Znów wtuliłem swoją twarz w jego włosy. - Może o twoim imieniu? Twoje imię to prawdziwie niebiańskie słowo. Nawet, zdaje się, błogosławione. Tak biblijno-historycznie – o ile dobrze pamiętam, to jedno z dwunastu kluczowych imion – jak i dla mnie osobiście.
- Ja też cię kocham. - Uśmiechnął się. Słyszałem to w jego głosie. - Nie odpowiada mi „błogosławione". I nie mówimy o moim imieniu. Moje imię jest najnudniejszą rzeczą w całej Anglii, może poza mgłą. Ale myślisz prawidłowo.
- Transcendentne.
- Nie do końca.
- Święte?
- Idealnie – szepnął. - Och, ukochany, to doskonałe. Niniejszym wręczam ci laur zwycięzcy. Tylko tym razem. Jaką nagrodę chciałbyś otrzymać?
- Nie ruszaj się – poprosiłem cicho. - Po prostu się nie ruszaj. Zostań tak, dopóki cię nie puszczę.
