Powrót, dla odmiany... Tym razem będzie dużo dialogów i emocji w trzech częściach. Mam nadzieję, że względnie kanonicznie, bez slashu i romansów.

Z podziękowaniami dla Siean Riley za niekończące się rozmowy.

Disclaimer: I don't own any characters and I don't make profits from my writing,


Zamiana

W czerwcu cmentarz był pięknym i przyjemnym miejscem, wywołującym raczej zadumę niż powodującym żal. Nawet teraz, gdy trzeba było omijać na alejkach kałuże po porannym deszczu, John czuł przede wszystkim bijący zewsząd spokój. Z kwiatami w rękach i pobrzękującymi w torbie zniczami zmierzał tam, gdzie zawsze, tym razem sam. Pani Hudson przeziębiła się i nie mogła mu towarzyszyć, mimo że dziś mijały trzy lata od śmierci Sherlocka. To dlatego miał dwie wiązanki zamiast jednej, gdyż starsza pani poprosiła go o odwiedzenie jeszcze jednego grobu.

Pora była wczesna i John nie spodziewał się spotkać nikogo, dlatego zdziwił się, gdy dostrzegł, że nie będzie sam. Przed dwoma samotnymi nagrobkami ktoś siedział na mokrej ziemi i sądząc z nieznacznego ruchu pleców, płakał bezgłośnie. Mimo że przestało padać dobrą godzinę wcześniej, nieznajomy miał mokrą kurtkę, więc musiał tu być od dłuższego czasu. Na ziemi obok leżała porzucona torba na laptopa. John przystanął w pewnej odległości i obserwował go przez chwilę.

- Przepraszam, wszystko w porządku? - zapytał w końcu, gdyż obcy najwyraźniej nie zarejestrował jego obecności. Zaraz też doktor zganił się w duchu za idiotyczność pytania. Widział przecież, że NIE było w porządku. Tylko kto to mógł być? John odłożył na trawę kwiaty i znicze, a potem położył rękę na ramieniu skulonego mężczyzny. - Mogę w czymś pomóc?

- Jo-John? - wychrypiał w odpowiedzi. - Nie po-powinieneś m-mnie widzieć... Nie ty...

John poczuł, jak nogi się pod nim uginają. Nie, to niemożliwe... Dla bezpieczeństwa uklęknął przy mężczyźnie i drżącą dłonią zmusił go do uniesienia brody.

- Ty... O mój Boże, ty... Nie... - Zamknięcie i otwarcie oczu usunęło wprawdzie mroczki, ale nic więcej. John nadal patrzył wprost na aż zbyt dobrze znaną twarz. Sherlock Holmes, siedzący przed grobem brata... Boże, jakim cudem?

- Dla.. Dla-czego on nie żyje? - wykrztusił z siebie Sherlock. –N-nic mi nie pow-wiedziała... Nie m-mogłem się s-skontaktować, myś… myślałem, że... - mówił cicho, kompletnie nieświadomy faktu, że John ledwie rejestrował jego słowa.

- Boże... Jesteś żywy...

- A on martwy! D-dlaczego?

Sherlock zszokowany tym, że Mycroft nie żyje. I John zszokowany faktem, że Sherlock żyje. Obaj na cmentarzu przed nagrobkami braci Holmes, jednym prawdziwym, drugim, jak się właśnie okazało, fałszywym. W tej sytuacji John nie wiedział, co zrobić, ale drzemiący w nim kapitan Watson i lekarz wojskowy wiedzieli. Własne emocje trzeba było odsunąć w bok, bo od twojego spokoju i opanowania zależały losy innych. Tak go nauczono, tak sam sobie powtarzał i teraz był wdzięczny, że stare instynkty wciąż działały.

- Wstań z ziemi - polecił John spokojnym tonem. Sherlock zignorował go, nadal wpatrzony tępo w nagrobek brata, w przeciwieństwie do jego własnego zawierający datę urodzin i śmierci sprzed trzech tygodni.

- D-dlaczego on n-nie ż-żyje?

- Zawał - odparł zwięźle John, widząc, że nie uniknie odpowiedzi na to pytanie. - Jego podwładni za późno się zorientowali. Byłem w szpitalu, jak go przywieźli. Nic nie dało się już zrobić. - Suche, oszczędne fakty i opanowanie, to była teraz podstawa. Zarówno po to, by logiką opanować jakoś Sherlocka, jak i po to, by samemu nie stracić zimnej krwi.

- A miał dbać o dietę...

- Wstań - powtórzył John i tym razem zmusił Holmesa, by się podniósł. Sherlock stanął chwiejnie na nogach, jakby miał się przewrócić, ale utrzymał równowagę. Narzucił torbę na ramię, a potem jego wzrok padł na porzucone przez Johna rzeczy.

- Przyniosłeś kwiaty - stwierdził już nie drżącym, a wypranym z emocji głosem.

- Och... Um, proszę. Weź - zaoferował John i podał mu wiązankę. W pierwszym odruchu chciał mu dać również znicze, ale gdy zobaczył, jak Sherlockowi trzęsą się ręce, sam zapalił je i postawił na świeżym nagrobku. Sherlock natomiast stał nieruchomo z kwiatami w rękach, jakby nie wiedział, co z nimi zrobić. Dopiero po dłuższej chwili podszedł sztywno i położył je przy płycie. Chwycił się jej, jakby w obawie, że upadnie i stał tak wmurowany, dopóki John nie ujął go za ramię.

- Chodź do domu, jesteś cały mokry.

- Gdzie..? Nie mam…

- Nie dzisiaj - oświadczył stanowczo John. - Później mi wszystko wyjaśnisz, teraz chodź.

Sherlock poszedł z nim bez słowa protestu. Pozwolił Johnowi zawołać taksówkę i zaoponował dopiero w momencie, gdy ten podał kierowcy adres. Nie na Baker Street, nie na Baker Street, powtarzał cicho i usiłował przekonać Johna, że nikt go nie może zobaczyć, tym bardziej tam. Doktor tylko kazał mu się zamknąć i prawie siłą wyciągnął go z samochodu, gdy dojechali na miejsce.

- Ani słowa – uprzedził cicho, gdy otwierał drzwi. – Idziesz prosto na górę, jasne? Bez jednego dźwięku. Pani Hudson jest chora, więc nie powinna wyjść na korytarz. Zajdę do niej i zaraz przyjdę, dobrze?

- Nie mów jej – zażądał Sherlock. – Nie możesz, rozumiesz!? Nikt nie może wiedzieć, że tu jestem… - Palce Holmesa wpiły się nieoczekiwanie w jego ramiona. Johnowi na tej widok przyszło do głowy tylko jedno określenie.

Sherlock był zaszczuty.

- Nie powiem – obiecał i wyswobodził się z uścisku. – Nikt nie wie, że tu jesteś. Spokojnie. Po prostu idź na górę, zaraz przyjdę – powtórzył cicho i popchnął Holmesa w stronę schodów. Sherlock zniknął niemal natychmiast.

Johnowi udało się ograniczyć rozmowę z panią Hudson do niezbędnego minimum. Zdążył uciec, nim zauważyła, że coś jest nie w porządku i zaczęła go wypytywać. Na górze czekał na niego martwy… nie, żywy Sherlock Holmes w dość nieciekawym stanie, więc John pospieszył na piętro sprawdzić, czy to, co się dotąd działo, było prawdą.

Przemoczonego Sherlocka znalazł w kuchni. Gdy wszedł, Holmes obrócił się gwałtownie, ściskając w ręce nóż, który zaraz wyleciał z jego bezwładnych palców, ledwie Sherlock zorientował się, że to tylko John.

- Nie… Ja nie…

- W porządku – uciął John, udając, że nie zauważył noża. – W porządku. Rozbieraj się – polecił, wstawiając wodę. – No już, ściągaj to z siebie, przyniosę ci coś suchego – powtórzył stanowczo, bo do Sherlocka znów jakby każde zdanie docierało z opóźnieniem. Holmes dygotał, ale posłusznie zaczął rozpinać kurtkę, więc John uznał, że wykona polecenie i poszedł do sypialni po ubranie.

Gdy wrócił, Sherlock stał na środku kuchni w skarpetkach i podkoszulce, trzęsąc się jeszcze bardziej. Już przedtem wyglądał dziwnie w poplamionych jeansach i sztormowej kurtce, ale teraz wrażenie się spotęgowało. Sherlock bez słowa wciągnął na siebie spodnie, idiotycznie za krótkie, i wsunął się w kremowy sweter. John w międzyczasie zalał wrzątkiem kubki z herbatą i po namyśle sięgnął do szafki po butelkę whisky.

- Wypij.

Pierwszą szklanką Sherlock się zakrztusił, drugą przełknął odruchowo, trzecią sam sobie nalał. Czwartej John nie pozwolił mu już wypić, zamiast tego podetknął mu pod rękę kubek z gorącą herbatą. I tak już przesadził, uznał, patrząc na załzawione oczy Sherlocka, który osunął się na krzesło przy stole i zacisnął dłonie na ciepłym kubku. John usiadł naprzeciw niego i zdał sobie sprawę, że nie ma pojęcia, co zrobić. Im dłużej patrzył na Sherlocka, tym bardziej docierało do niego, co widzi. Sam chętnie by się napił, gdyby nie to, że skoro właśnie najprawdopodobniej upił Sherlocka, to bezwzględnie musiał pozostać trzeźwy ze względu na bezpieczeństwo.

- Muszę stąd iść - odezwał się Sherlock po chwili. Na blade policzki powoli wypełzał mu rumieniec, ale nadal dygotał, jakby nie mógł się rozgrzać. - N-nie w-wiedziałem...

- Nigdzie w tym stanie nie pójdziesz, choćbym cię miał obezwładnić - oświadczył stanowczo John. - Posłuchaj uważnie - ciągnął, przechyliwszy się ponad stołem. Zacisnął dłonie na nadgarstkach Sherlocka, jakby chciał go uziemić. - Nie mam pojęcia, jakim cudem nie jesteś martwy i co się wydarzyło przez te trzy lata, ale cokolwiek się stało, nie jesteś sam. Jasne? W cokolwiek się wpakowałeś, poradzimy sobie z tym.

- Sp… Spieprzyłem. Na całej linii - odezwał się Sherlock. – A b-bez My-mycrofta nie mam nic, rozumiesz? Środków, informacji, bezpieczeństwa, dokumentów... I szans na powrót - wyrzucił z siebie i skulił się. - Nic.

Alkohol zaczynał działać, a w tej chwili Sherlockowi nie było trzeba wiele, by puściły wszelkie bariery. John patrzył na niego i z każdą chwilą coraz bardziej docierało do niego, że tak, wrócił właśnie z cmentarza i owszem, usiłował uspokoić bliskiego paniki Sherlocka Holmesa.

- Nie lubię takich niespodzianek - poskarżył się Sherlock jakoś tak dziecinnie. - Dlaczego nie mogła dać mi znać?

- Kto?

- Molly. Albo ta dziewczyna od My...

Wspomnienie Molly Hooper uświadomiło Johnowi, o czym zapomniał. Był na dziś umówiony z Gregiem na piwo, a Molly wspominała coś, że zajrzy na chwilę na Baker Street. John zerknął nerwowo na zegarek. Nie było szans, żeby za półtorej godziny pojawił się w pubie. I sądząc z wcześniejszej reakcji Sherlocka, nie było mowy o tym, by Greg mógł się pojawić na Baker Street, przynajmniej na razie. Najpierw Holmes musiał się trochę ogarnąć i pozbierać, a na to będzie potrzebował trochę czasu, ocenił John. Poniewczasie zorientował się, że Sherlock najpewniej nic nie jadł, w najlepszym wypadku od rana. John stanowczo pozwolił mu wypić zbyt dużo alkoholu.

- Pij, póki ciepła - zachęcił, puszczając nadgarstki detektywa. - Rozgrzejesz się. Muszę zadzwonić do Grega.

Reakcja Sherlocka była gwałtowniejsza, niż John się spodziewał. Odsunął się i poderwał z krzesła, niemal strącając przy okazji kubek z herbatą.

- Nie... Powiedziałeś... Obiecałeś!

- Boże, uspokój się! - warknął John, aż Sherlock cofnął się o krok, zaskoczony nagłą zmianą tonu. - Spokojnie, Sherlock. Spokojnie. Muszę mu tylko powiedzieć, że nie przyjdę na spotkanie. Nic mu o tobie nie powiem. Zaufaj mi. - John wstał także i obszedł stół, w porę, by posadzić chwiejącego się na nogach Sherlocka z powrotem na krześle.

- Ty... Jesteś dziwny - wymamrotał Holmes. - Jakby to w-wszystko było... w porządku... Normalnie.. Jak... Jakbyś się nie dziwił... I nie był zły...

- Nie jestem zły. Jeszcze nie - uściślił John zgodnie z prawdą. Był na razie zbyt zszokowany, by się złościć. - A tobie w tej chwili nie będzie lepiej, jak na ciebie nawrzeszczę, prawda? - Sherlock pokiwał głową i wykrzywił się. - Więc zostawiam to na później, o ile nie zalałem się w trupa i mi się to wszystko nie śni.

- To mi dałeś alkohol...

- Tak, racja. Wypij herbatę, ja zadzwonię - powtórzył John i wyciągnął telefon z kieszeni. Czekając, aż Lestrade odbierze, schował whisky z powrotem do szafki. - Cześć, Greg. Raczej nie wpadnę dzisiaj... Co? Nie, nic się nie stało... Obawiam się, że podłapałem coś od pani Hudson, a na piątek mam zaplanowaną ważną operację i wolałbym się nie rozchorować... Zobaczymy się kiedy indziej.

John zakończył rozmowę i spróbował zadzwonić do Molly, ale nie odebrała. Po trzech próbach dał sobie spokój i tylko wysłał jej wiadomość, że nie pójdzie na piwo, jeśli chciała do nich dołączyć.

Zaraz też przekonał się, dlaczego Molly nie odbierała. Najpierw usłyszał odgłos zamykanych drzwi piętro niżej, a chwilę później rozmowę.

- Sherlock, znikaj - syknął John i podciągnął detektywa do pozycji pionowej. To najpewniej była Molly, ale nie miał żadnej gwarancji, że pani Hudson nie wejdzie na piętro razem z nią. - Do łazienki i ani słowa - polecił i wepchnął niekoniecznie współpracującego Sherlocka do środka. - Możesz przejść do sypialni, tylko cicho.

John dostrzegł jeszcze, że Sherlock najpewniej nie ruszy się sam na krok, zanim zamknął drzwi, akurat w momencie, gdy usłyszał Molly na progu.

- O, cześć, Molly - przywitał ją, wychodząc z kuchni.

- Hej, wybacz, że tak bez uprzedzenia, ale zostawiłeś niezamknięte drzwi - uśmiechnęła się Molly, a John przeklął się w duchu za nieostrożność. - Widzicie się potem z Gregiem, prawda?

- Um... Nie, jednak nie będę iść - zaprzeczył John. - Jakoś nie mam ochoty...

- Nie? O, a myślałam, że bym może poszła... Wszystko w porządku? - zagadnęła nieśmiało.

- Tak, oczywiście, że tak - potaknął odruchowo John. - Miałem wczoraj dyżur, jestem trochę zmęczony. I nie wiem, czy mnie coś nie rozkłada.

- Oby nie... A tak poza tym? - Molly dalej stała w progu, jakby wyczuwając, że John nie życzy sobie jej towarzystwa, a jednocześnie pragnąc zostać.

- Tak, ogólnie w porządku. Dzwoniłem do ciebie chwilę temu - odparł John. - Chciałem uprzedzić...

- Przepraszam, pewnie nie usłyszałam w metrze... - Molly wyciągnęła z torebki telefon i spojrzała na wyświetlacz. - Co to? - zapytała nagle zdziwiona, słysząc odgłosy dochodzące z łazienki. John natomiast pożałował, że w ogóle wyciągnął alkohol, bo najwyraźniej Sherlock właśnie bardzo źle to znosił.

- Yyy, nie wiem... To znaczy...

- Och, trzeba było powiedzieć, że nie jesteś sam - odezwała się Molly, która nie miała większych problemów z rozpoznaniem, co właśnie słyszała. - Ktoś się chyba pochorował...

- Tak... - John nie widział większego sensu w zaprzeczaniu oczywistości. - Więc, jak widzisz, raczej nienajlepszy czas, żeby...

- Może mogę jakoś pomóc? - zaoferowała Molly. - John, na pewno wszystko w porządku? Nie wyglądasz... normalnie. Jakbyś zobaczył…

- Nie, naprawdę… Dziękuję, ale…

Molly spojrzała na kurtkę wiszącą na kuchennym krześle, na zabłocone spodnie, a potem ku zaskoczeniu Johna wybrała jakiś numer i zaczęła dzwonić. Kilka sekund później John usłyszał telefon w kuchni.

- On… tutaj? – Molly spojrzała pytająco na Johna. Brak jakiejkolwiek reakcji z jego strony był dla niej wystarczającym potwierdzeniem. – Ty… ty wiesz?

- Od jakiejś godziny – wyjaśnił John, nie próbując już nawet wymyślić jakiejś wymówki. – Spotkałem go na cmentarzu przy grobie Mycrofta…

- Co?! Jak… jak to przy grobie Mycrofta? Czy on…?

- Niestety – potwierdził John, przy okazji orientując się, że dobrze wcześniej zakładał; Molly nic nie wiedziała o śmierci starszego Holmesa. – Nie, może nie idź… - spróbował ją zatrzymać, widząc, że kobieta kieruje się w stronę łazienki. – Nie jest w najlepszym stanie…

- Wiem, słyszałam – odparła krótko Molly i wyminęła Johna. Powiesiła torebkę na krześle i zastukała do drzwi łazienki. – Sherlock? Mogę wejść? Sherlock? To ja, Molly. Prócz mnie jest tylko John. Mogę wejść?

- Obawiam się, że w tej chwili jest niekoniecznie trzeźwy – uprzedził ją cicho John. – Nie zamknął się w środku, myślę, że możesz spokojnie otworzyć.

Molly wahała się przez moment, ale w końcu nacisnęła klamkę. Tak jak John się spodziewał, Sherlock siedział oparty o prysznic z podkulonymi nogami i ukrytą między kolanami głową.

- Sherlock? – Molly bez skrępowania usiadła obok niego na podłodze i zrobiła to, do czego John najchętniej wykorzystałby panią Hudson, gdyby mógł; objęła go, a raczej przytuliła się do niego. Sherlock wydal z siebie jakiś nieokreślony, stłumiony odgłos, a potem zwinął się jeszcze mocniej w kłębek, jakby chciał zniknąć. Nie wykonał najmniejszego ruchu, żeby odtrącić kobietę.

John dał Molly znać, że zaraz wróci, po czym wyszedł drugimi drzwiami prowadzącymi do dawnej sypialni Sherlocka, a ostatnio robiącej okazyjnie za gościnną. Metodycznymi ruchami sprzątnął narzutę i wyjął z szafy czystą pościel, upewniwszy się przedtem, że okno od podwórza jest zasłonięte. Gdy wciągał koc do poszwy, nagle z całą mocą dotarło do niego, co właśnie robił. I dla kogo. Przez niedomknięte drzwi łazienki cały czas słyszał Molly mówiącą coś łagodnie do Sherlocka, a czasem i jego niezbyt sensowne odpowiedzi. Dopiero w tej chwili w pełni ogarnął, co się dzieje. Z wrażenia usiadł na łóżku i odetchnął głęboko. Wdech, wydech, wdech, wydech… Sherlock żyje… Wdech, wydech… Molly o tym wiedziała. I ukryła przed nim ten fakt. Wdech… Mycroft Holmes też musiał wiedzieć. I musiał pomagać Sherlockowi, cokolwiek ten by nie robił. A teraz nie miał już jak i Sherlock był w kompletnej rozsypce. Za ścianą. Za tamtymi niedomkniętymi drzwiami. Wdech, wydech, wdech…

- John? Możesz mi pomóc? – zawołała półgłosem Molly, wyrywając go tym samym ze stuporu.

- Tak, tak, już idę – odpowiedział John i spiesznie rozłożył kołdrę na łóżku. – Co się stało? – zapytał. Molly nie ruszyła się z miejsca, ale musiała namówić jakoś Sherlocka, by przestał się tak zwijać, bo gdy John wszedł do łazienki, na wpół leżał na podłodze i był bliski zaśnięcia. Wyglądał jak kupka nieszczęścia i najpewniej tak się czuł. Co ciekawsze, obecność Molly zdawała się podziałać na niego uspokajająco.

- Przydałoby się go stąd zabrać – powiedziała Molly. – Sher… Hej, Sherlock? Wstań, w łóżku będzie ci wygodniej.

- N-nie - wymamrotał Holmes. - Nie ruszaj...

- No już, chodź - dołączył się John i ująwszy Sherlocka pod ramiona podniósł go do pozycji pionowej. Molly wstała pospiesznie i asekurowała ich, gdy John holował Holmesa do sypialni. Sherlock klapnął na łóżko, ale zaraz spróbował się chwiejnie podnieść.

- Nie, nie, dokąd to? Nigdzie stąd teraz nie pójdziesz - oświadczył John, zmuszając Holmesa, by usiadł z powrotem.

- Nie, nie mogę... Muszę dokończyć...

- Dokończysz później, najpierw się prześpij, bo bredzisz. Molly, zerkniesz przez moment? Zaraz wrócę - rzucił krótko John i wyszedł z pokoju.

Gdy wrócił chwilę później z podkoszulką i świeżo załadowaną bronią, Sherlock był bez koszulki, a Molly z niepokojem wodziła palcem po sińcu na jego żebrach. Na widok Johna cofnęła rękę, wyraźnie speszona.

- Chyba powinieneś to obejrzeć – odezwała się i wskazała coś na plecach Holmesa, czego John nie widział z progu. – Wygląda paskudnie.

Paskudnie na pierwszy rzut oka wyglądały również żebra od przodu, ale John zgodnie z sugestią kobiety podszedł i zerknął najpierw na plecy. Przy okazji dostrzegł na łóżku resztki niechlujnego opatrunku, który Molly musiała przed chwilą zdjąć.

- W szafce pod umywalką jest apteczka – powiedział, rzuciwszy okiem na rozcięcie między łopatkami. – Możesz mi ją przynieść?

- Tak, oczywiście. – Molly zerwała się spiesznie, robiąc tym samym Johnowi więcej miejsca. Doktor obejrzał paskudne, głębokie cięcie. Nic dziwnego, że Sherlock nie mógł sobie tego sam należycie opatrzyć.

- Coś ty robił? – zagadnął detektywa. – Kto ci tak plecy przeorał? To trzeba było zeszyć – dorzucił z naganą, odruchowo przechodząc w tryb doktora. Sherlock syknął i spróbował się wywinąć, gdy John przejechał palcem po opuchliźnie wokół brzegów rany.

- Spadłem ze schodów – mruknął Sherlock i pochylił się, tak że oparł łokcie na kolanach. Przechylił się przy tym niebezpiecznie do przodu. John, widząc to, zareagował natychmiast.

- Kładź się na brzuchu – polecił i pokierował detektywem tak, by plasnął twarzą w poduszkę. Molly przyniosła mu apteczkę i John sprawnie opatrzył co było trzeba. Sherlock jeszcze na początku próbował się odsunąć, ale szybko poddał się i z jękiem rezygnacji zniósł zabiegi doktora. Nim zresztą John skończył, detektyw już spał.

Molly przez cały ten czas siedziała na brzegu łóżka, gotowa, by w razie czego pomóc, ale przede wszystkim niepewna. Gdy John spakował wszystko do apteczki i zgarnął śmieci do wyrzucenia, zagadnęła nerwowo.

- Chyba pozwolimy mu spać…?

- Tak, tak – odpowiedział z roztargnieniem John. Odniósł rzeczy do łazienki, a gdy wrócił, Molly dostrzegła w nim tę samą stanowczość, z którą doktor chwilę wcześniej manewrował Sherlockiem. – Sądzę, że musimy porozmawiać. Chodź do kuchni.

- Dobrze... Tak, jasne - speszyła się Molly.

- Tylko jeszcze jedna rzecz - zatrzymał ją John, nim wyszła z pokoju. - Pomóż mi z tą szafą, przesuniemy ją na okno - poprosił, ale jego prośba zabrzmiała raczej jak uprzejmy rozkaz. Molly spojrzała na niego zaskoczona.

- Ale po co?

- Potencjalne wejście - wyjaśnił krótko John. - I wyjście - dorzucił ciszej, tylko do siebie. - Nie mam pojęcia, kto grozi Sherlockowi i dlaczego, ale wolę zabezpieczyć mieszkanie jak tylko się da. - I wolał, żeby Sherlock w swoim uporze wyjścia nie spróbował opuścić mieszkania po angielsku.

Nie bez trudności przesunęli we dwoje szafę, tak, by szczelnie zastawiała okno od podwórka. Choć narobili przy tym sporo hałasu, Sherlock nawet nie drgnął. Może i trzeba się było namęczyć, ale John błogosławił w duchu stary drewniany mebel, który w razie czego powstrzyma i włamywacza, i najpewniej uniemożliwi strzał z zewnątrz. Skoro nie miał zielonego pojęcia, czego się spodziewać, wolał być przygotowany na najgorsze. Pod tym względem wyobraźni mu nie brakowało.

Molly przez moment stała niezdecydowana, a potem czmychnęła do kuchni. John zarejestrował ten fakt, ale nie przejął się zbytnio. Nie spodziewał się, by Molly wyszła bez słowa pożegnania, nie, kiedy sytuacja była tak niezwykła. Zanim do niej dołączył, John profilaktycznie zajrzał do szafki nocnej i komody w poszukiwaniu ostrych przedmiotów. Zdążył już zauważyć, że Sherlock był bardzo nerwowy i reagował na najlżejszy nieoczekiwany odgłos. Lepiej, żeby nie zareagował gwałtownie, gdy usłyszy głosy z kuchni.

- Napijesz się czegoś? - zapytał John, gdy wyszedł z sypialni. Nie zamierzał zamykać za sobą drzwi. Sam w tej chwili potrzebował solidnej kawy.

- T-tak, obojętnie co - potaknęła Molly. John zauważył, że wyglądała jakby czuła się winna i unikała kontaktu wzrokowego. Skoro było jej obojętne, co zrobi, wstawił kawę. Podczas gdy ekspres bulgotał, John zostawił Molly w kuchni i zlustrował salon. Dwa okna od frontu, od strony ruchliwej ulicy. Mało prawdopodobne, by ktoś próbował się tamtędy dostać za dnia, natychmiast zwróciłby na siebie uwagę. Najbardziej prawdopodobne były schody, a na nie z kolei można było się dostać na dwa sposoby. Głównymi drzwiami, oraz...

- Cholera!

- John, o co chodzi? -spytała Molly, która najwyraźniej musiała przyglądać się jego poczynaniom. - Co ty robisz?

- Być może udziela mi się paranoja Sherlocka - mruknął doktor. - Ale nie mam pojęcia, kto go zwalił ze schodów i przed kim on tak ucieka.

- On cały czas miał...

- Za chwilę, Molly - przerwał jej John, choć pragnął się wszystkiego dowiedzieć jak najprędzej. - Zejdź na dół po panią Hudson i zamknij dokładnie drzwi. I te główne, i kuchenne na podwórko - polecił. - Przyjdźcie obie na górę.

- Ale... Przecież tu jest Sherlock - zauważyła ostrożnie Molly. - Jeśli nagle wylezie z pokoju...

- Trudno - przerwał jej twardo John. - Jeśli rzeczywiście obecność Sherlocka naraża nas na niebezpieczeństwo, nie pozwolę, by coś się stało pani Hudson. A sama, na dole, będzie łatwym celem. I potencjalnym jeńcem.

- Sherlock przez te trzy lata działał sam - przypomniała mu Molly. - Nie sądzisz, że robił to z uzasadnionych przyczyn? Nie chciał, żeby ktokolwiek wiedział. A teraz ty nie zamierzasz dochować tajemnicy i tym samym potwierdzisz jego obawy.

- Co wiesz? - spytał krótko John. Sam podświadomie czekał, kiedy nie wytrzyma i wybuchnie, ale wszystko wskazywało na to, że póki miał ważniejsze sprawy. - Po co to wszystko było? Nie, Molly, ja muszę wiedzieć - zastrzegł, widząc, że dziewczyna się waha. - Jak nie od ciebie, to wyciągnę wszystko z Sherlocka jak wstanie. Ale wolałbym wiedzieć cokolwiek. Teraz.

- Ratował wam życie tym skokiem - odparła cicho Molly. - On albo wy, taki dostał wybór.

- My?

- Ty, pani Hudson i Greg. Ja... pomogłam mu tam w szpitalu. Potem bywał u mnie czasami, jeśli potrzebował noclegu. Bał się, że u brata łatwo go wyśledzą - mówiła Molly. - Podobno Mycroft dwa razy likwidował wtyczki wśród swoich pracowników. To dlatego Sherlock nic nikomu nie mówił. Jeden nieostrożny kontakt, ktoś by się zorientował, że on żyje, i wy byście zginęli.

- Mycroft miał u siebie wśród ludzi szpiegów Moriarty'ego? - John zmrużył oczy, analizując dane. Skoro wtyczki były nawet u Mycrofta... Plan, który dotąd chodził mu po głowie, musiał ulec gwałtownym zmianom. - Dobra, Molly, twoje na górze. Nie będziemy na razie nikomu mówić - zadecydował. - Ale nie możemy tak zostawić pani Hudson na dole. Jeśli ktoś nas śledził od cmentarza i będzie chciał zaatakować, ona wpadnie jako pierwsza. Nie pozwolę na to.

- Masz jakiś pomysł? Tak, żeby jej nie powiedzieć o Sherlocku? - zapytała Molly.

- Chyba tak... Zejdź na dół i poproś panią Hudson, żeby się spakowała. Powiedz, że pojedzie do swojej siostry na parę dni w towarzystwie siostrzeńca - polecił John.

- Jakiego siostrzeńca?

- Poproszę Grega, żeby wysłał tu któregoś z zaufanych policjantów - wyjaśnił John. - Nie mam pojęcia, jak go do tego namówię bez zdradzania powodu, ale liczę, że Greg mi zaufa. Docelowo jego pomoc może być nam niezbędna i wierzę, że Sherlock przyzna mi rację w tej kwestii.

- To brzmi nienajgorzej - przyznała Molly. - Ale czy pani Hudson...

- Powiedz, że to ze względów bezpieczeństwa, że się czegoś obawiam i nie chcę, żeby była zagrożona - odparł John zgodnie z prawdą. - Zaraz do was zejdę, tylko zadzwonię.

Molly zeszła na dół, a John pozwolił sobie na chwilę przestoju. Wbrew logice zajrzał do sypialni, by się upewnić, czy nie zwariował, ale Sherlock nadal spał w tej samej pozycji. A skoro nie miał halucynacji ani nie stracił kontaktu z rzeczywistością, wymyślona naprędce strategia nadal obowiązywała i trzeba było wcielić plan w życie. John wrócił do kuchni i sięgnął po telefon.

- Cześć. Greg, zanim zaczniesz protestować, zdaję sobie sprawę jak to brzmi i o co zamierzam poprosić - powiedział na wstępie, gdy tylko inspektor odebrał.

- John, wszystko w porządku? - zaniepokoił się Lestrade.

- Tak. To znaczy ze mną tak, ale ogólnie nie, nie jest w porządku - odparł John. - Posłuchaj, jakkolwiek dziwnie to zabrzmi. Wystąpiła pewna... sytuacja i mam prawo podejrzewać, że na Baker Street może być niebezpiecznie. Chciałbym, żeby ktoś zaufany odwiózł panią Hudson do siostry i został tam z nią na najbliższe dni.

- Słucham? - zapytał z niedowierzaniem Greg. - John, co się dzieje?

- Problem polega na tym, że w tej chwili nie mogę ci wszystkiego powiedzieć - jęknął w telefon John. - Najpóźniej jutro ci wszystko wyjaśnię, mam nadzieję. Ale na razie potrzebuję, żeby pani Hudson stąd wyjechała.

- I mam tak ot oddelegować jednego ze swoich podwładnych, nie wiedząc zupełnie nic? - upewnił się Greg. - John, wiesz, o co prosisz?

- Wiem, Greg, ale naprawdę... Wyjaśnię jak tylko będę mógł. Proszę. To ważne - w głosie Johna pojawiły się stalowe nuty żołnierza. Po drugiej stronie słuchawki na chwilę zapadła cisza.

- Anderson się nada? - zapytał w końcu Lestrade, a John odetchnął głęboko. Nie był to może idealny kandydat, ale lepszy on, niż nikt.

- Tak, tak, oczywiście - przytaknął pospiesznie, nim inspektor zmienił zdanie. - Tylko błagam, niech przyjdzie po cywilu.

- John, jest jeden warunek - odezwał się Lestrade.

- Tak?

- Nie mam pojęcia, co się dzieje i nie podoba mi się to. Skoro nie chcesz, żebym wiedział, w porządku. Na razie. I będzie w porządku tak długo, jak długo będziesz odbierał ode mnie telefon.

- Czemu miałbym nie odbierać?

- Jeśli nie odbierzesz, uznam, że coś się stało i pojadę prosto na Baker Street - uściślił Lestrade. - Chcę, żebyśmy byli w stałym kontakcie.

- Oczywiście - zgodził się bez namysłu John. Warunek Grega był sensowny i zrozumiały, a w dodatku zapewniał w miarę szybką reakcję, gdyby coś się stało. John musiałby być głupi, żeby z tego nie skorzystać.

- W takim razie jesteśmy w kontakcie. I Chryste, liczę, że mi to jak najprędzej wyjaśnisz - westchnął w słuchawkę Greg. - To będzie długi dzień.

- O tak... - przytaknął John niewesoło. - Dziękuję. I do usłyszenia.

Jedna rzecz została już załatwiona, teraz tylko trzeba było przekonać panią Hudson do współpracy bez zadawania pytań. A coś mówiło Johnowi, że wbrew pozorom trudniejsza część zadania wciąż była przed nim.