Varia ogólne, istotne: robię coś, czego sobie obiecywałam nie robić. Wrzucam fik, którego jeszcze nie skończyłam. Sęk w tym, że to ma dwieście stron i nie jest w połowie nawet. I ciągle wracam, piszę od początku, coś motam, zmieniam koncepcje, ale tak naprawdę wcale ich nie zmieniam, tylko właśnie motam... Tak. Potrzebuję motywacji, znaczy. Czegoś trwalszego niż moje prywatne bity. Dla wrażenia ostateczności.

Nadawanie tytułu opowieściom nieskończonym jest dość, szczerze pisząc, nierozsądne. Ale musimy. Jeśli tytuł ulegnie zmianie, to po ostatnie kropce, nie wcześniej. Ten radosny, prywatny wstęp, który zostawiłam, to są słowa, które mi spłynęły z klawiatury w pewnym pociągu pewnej relacji pewnego dnia, kiedy wiedziałam już mniej więcej, co chcę napisać i jak chcę zawiązać fabułę. Sprawiają, o dziwo, wrażenie dla mnie istotnych. Potem się okazało, że to, co Pamuk nazywa centralnym punktem powieści jednak mi umyka; za dużo ich, za dużo motywów i wątków, więc cały czas próbuję wrócić do postawy i ustalić dominantę... I tak, publikowanie ma mi w tym pomóc. Owszem. Poza tym, inne są zasady dla powieści w odcinkach, inne dla wydawanych „za jednym zamachem". Publikowanie sprawia, że rzecz przechodzi do pierwszej kategorii, co jej pomoże, bo chyba pisana jest na tę modłę. Tym rytmem na pewno.

Luci mi zwróciła uwagę (a ffnet nie pozwala mi jej po prostu odpowiedzieć), że gangsterzy mówią językiem przedwojennym. Ano, mówią. To jest celowe: gra miała być początkowo w klimacie kryminału noir. I mamy w niej Turks, choć może nie Young, ale stanowiące całkiem niezłe Murder Inc. Uznałam więc, że nawiązanie do języka przedwojennego będzie dopuszczalnym w granicach świata przedstawionego puszczeniem oka. Ostatecznie, tak mówią tylko bohaterowie koło czterdziestki-pięćdziesiątki, czyli nasz odpowiednik ludzi wychowujących się w latach 60. czy 70. Ergo, przesunięcie w stosunku do języka używanego w rzeczywistości tak naprawdę wynosi może dwie dekady, w kontekście Turks można uznać, że takie przesunięcie w świecie gry ma miejsce. Poza tym, grypsera zachowawcza jest. „Frajer" zdążyło przejść do mowy potocznej, wypaść z mowy potocznej i wrócić, już jako łagodne, a tam cały czas siedzi i ani o cal nie drgnęło. Nie, żeby bohaterowie próbowali mówić grypserą, skądże. Cloud nie był w więzieniu, a poza tym, siedzą w barze. Publicznym miejscu. Nie, nie, nie, to by nie miało sensu.

Ostrzeżenia? Życie nie z puchu. Życie w zniszczonych miastach po kryzysie zwłaszcza. Mój Rufus czyli okrutny drań. Bohaterowie klną, sporo. Długie, world-buildingowe, często wobec tego meandrujące. A to opis biznesu, a to sekty, a to gangu. Masa własnych bohaterów, bo jakoś pustkę uniwersum trzeba zapełnić, a poza tym: w głównej grze nie ma żadnego dobrego człowieka. Dla idei, którą chciałam pokazać, musiałam tu takowych wprowadzić. Bohaterów kanonicznych pojawia się cała plejada; niemal cała obsada przynajmniej wzmiankowana zostanie.

Tytuł kradziony, a jakże. Od Carlosa Drummonda de Andrade. Rzecz była cytowana w wywiadzie z Ungulanim Ba Ka Khosą w „Literaturze na świecie" (dwa numery temu, bodajże, numer o luzofońskich krajach Afryki) i była tak genialna, że zapamiętałam i wyszukałam autora. Nie znalazłam wszakże tłumaczenia na polski. Angielskie wrzuciłam na końcu.

Pewnie, Luci, że to jest dobry tytuł. Poeta jest wieszczem dla Brazylii. Coś jak dla nas Herbert albo Mickiewicz.


Ponieważ opowieści zaczynają się od pojedynczego słowa, zwykłego punktu. I oto mamy narrację. Zdanie. Tekst. Trudno potem dociec, które słowo było tym pierwszym. [Ale, po namyśle, małe „ja" przypomniało sobie, że jednak światło.]


Na środku drogi był kamień, był kamień na środku drogi

Kto przeprowadzi mnie przez lód
i nocą ujmie mnie za rękę

kiedy się własnych snów przelęknę
i kto mi szklanę wody
poda

Urszula Kozioł


Słońce błyszczało we wszystkich poręczach, szybach oraz tłumie drobnych śmieci, napełniając światłem główną ulicę Popielisk – jednego z nowych okręgów Edge'u. Popieliska znajdowały się na granicy dawnego Sektora Piątego, jednak mieszkańcom łatwiej było zapamiętać słowa niż suche numery, części miasta zaczęły więc odzyskiwać nazwy. Szef WRO, Reeve, twierdził, że ten powrót do tradycji jest fascynującym zjawiskiem społecznym, lekcją pokory dla architektów wszelkiej maści.

Dzielnica była jedną z gorszych. Chociaż nie należała do największych, kilka dużych gangów uważało ją za swój matecznik. Poza nimi chronili się tu handlarze i producenci narkotyków, najemnicy – najczęściej eksżołnierze ShinRy, głodni władzy albo przynajmniej iluzji dawnej kontroli – prostytutki, złodzieje, dziwne, niepokojące, niewielkie sekty. Upadek samego miejsca tylko podkreślały szerokie aleje, wysadzane rachitycznymi drzewami, z równie mizernymi, zwykle poniszczonymi gazonami kwiatów: pozostałość po dawnej, premidgarskiej miejscowości.

Reeve prawdopodobnie zwiewałby w te pędy, gdyby kiedykolwiek znalazł się tutaj bez ochrony.

Cloud szedł przez centrum Popielisk spokojnie, z ostentacyjną nonszalancją. Podniósł jeden z kwietników, gest tyleż bezsensowny (za chwilę któryś ze sfrustrowanych tubylców przewróci element zieleni miejskiej ponownie), co wymowny (betonowa konstrukcja leżała na granicy terytorium Rozpruwaczy, jednej z większej band rozbójniczych). Potem właściwie pozostawało mu czekanie, ale tego nie musiał już robić na ulicy, prawda? Ruszył do jedynego baru dzielnicy – z, jak wiedział, podłym, rozwodnionym alkoholem – po drodze zauważył kilka smyków, przybrudzonych, ze skłębionymi włosami, w podartych ubraniach.

Westchnął. „Tifa" pomyślał „czego to się nie robi dla kobiety". Posłał dzieciom coś na kształt uśmiechu, bardziej grymas, wyrażający wszakże, co trzeba: nie zamierzam was skrzywdzić, nic do was nie mam, chętnie nawiążę kontakt, czekam na odpowiedź. Całą resztę dopowiadał imponujący miecz przewieszony przez plecy: lepiej dla was, by odpowiedź nadeszła szybko i była zadowalająca.

Doprawdy, w takich dzielnicach niewerbalny system komunikacji bywa zaskakująco efektywny.

Dzieciaki w ciągu kilku sekund wydelegowały jednego ze swoich – pewnie najzręczniejszego retora, co rzadkie, dziewczynkę – do rozmów z obcym, następnie ustawiły się w odległości kilku metrów, zaraz przy wylocie jednej z bocznych uliczek; miejsce idealne na szybką ucieczkę. W dłoniach, zauważył Strife, ściskały kamienie oraz torebki, rozpadające się przy uderzeniu, wypełnione kawałkami szkła, substancjami żrącymi itd. Nagłym bombardowaniem zamierzały zapewne osłaniać ewentualny odwrót swojej przedstawicielki.

Będzie musiał powiedzieć o tym Tuestiemu albo Vincentowi. Ktoś powinien zająć się tymi smarkaczami nim zrobią to turki, ostatnio prowadzące intensywny nabór.

— Ruszył pan znak Rozpruwaczy. Lepiej pan to przewróć, nim się wkurwią — poinformowała go na wstępie dziewczyna.

Z bliska mężczyzna oceniał jej wiek na jakieś trzynaście lat i się nie mylił. Wyglądała, jakby miała z dwa lata mniej – niska, drobna, blada, za duże ciuchy – jednak Cloud miał wprawę w ocenianiu ulicznych chłystków. Na wpół grzecznościową, na wpół drwiącą formą mała chciała wybadać jego umiejętności oraz status.

— Tak czy siak — wzruszył ramionami. — Nie lubię, jak ludzie niszczą kwiaty. Bardzo nie lubię. Poza tym, mam interes.

— Do Rozpruwaczy? — W dziewczynce ciekawość walczyła z lękiem. Nie jest dobrze wplątać się w sprawy większego gracza.

— Do Lorenca.

Lorenc Van Magrid – prawdziwe imię: Lorenc Fess, przezwisko podwórzowe „Długi Lolo" – był aktualnie szefem omawianego gangu. Szefem z ambicjami, próbującym wyjść poza tradycyjnie przypisywany im rynek wymuszeń, haraczy, podróbek i hazardu oraz rozszerzyć wpływy na kilka innych dzielnic. Szło mu nawet nieźle.

Między innymi dlatego Strife musiał pofatygować się do Popielisk.

— Jeśli moglibyście rozpuścić wici, że w „Sfatygowanym kapeluszu" czeka gość, który chciałby obgadać z „Długim Lolo" jego politykę wobec zieleni miejskiej, byłbym wdzięczny.

Dziewczyna drgnęła, usłyszawszy, w jak lekceważący sposób mówi o Lorencu. Najwyraźniej przestępca trzymał ulicę krótko.

— Jeśli nie — dorzucił szybko Cloud — to i tak miło, że ze mną porozmawialiście. Poczekaj — sięgnął po plecak wypełniony drobnymi łapówkami — mam coś dla was.

Chwilę mocował się z zamkiem. Mała zaczekała, niezły znak, uznał. Wyjął torbę owoców, kilkanaście soczków w kartonikach, jakieś przybory higieniczne. Razem z Tifą dokładali starań, by poprawić los smarkaczy ze slumsów – problemem było, że tamci zazwyczaj wykazywali zdrową nieufność wobec wszelkich, poza nielegalnymi, instytucji. Skłonienie ich do porzucenia awanturniczego życia, jeśli w ogóle możliwe, wymagało czasu. Nie mogli wyciągnąć wszystkich, mogli jednak rozdać trochę „dóbr luksusowych", żeby przynajmniej przez chwilę zapewnić dzieciakom normalniejsze warunki.

Oczy dziewczynki rozszerzyły się. Gromadka z tyłu też była widocznie poruszona.

— To jak? Powiecie, że czekam i muszę się męczyć, żłopiąc te podkolorowane ścieki, które w „Sfatygowanym" nazywają alkoholem?

Dziewczyna potaknęła powoli, z namysłem:

— Taaa – ale bez gwarancji, jasne, proszę pana? Jak się nie pojawią, nie nasza... broszka — najwyraźniej próbowała mówić ładniejszym niż zwykle językiem. — Sprawy Rozpruwaczy to sprawy Rozpruwaczy, nam to zwisa. I ja bym radziła jednak... iść stąd. Dać na luz, proszę pana. Nie wyglądasz pan na kogoś, kto mógłby... dobrze wyjść na spotkaniu z Lorencem. Proszę pana — dodała spiesznie, zrozumiawszy, że chyba popełniła gafę.

Strife podziękował w duchu za swoją drobną posturę oraz okulary słoneczne. Gdyby dziewczynka zobaczyła jego oczy, dobry nastrój szlag by trafił. Poza tym, bardzo wątpił, żeby ktokolwiek choć spojrzał w kierunku człowieka naznaczonego mako.

— To dobrze, że nie wtykacie nosa w nieswoje sprawy — mruknął z naciskiem, wręczając małej torbę. — Proszę. Dla ciebie i całej ferajny.

Dziewczyna szybko chwyciła pakunek i pobiegła do swoich, dumna z łupu. Nim zniknęli w zaułku, odwróciła się jeszcze, krzycząc:

— Nikt już nie mówi „ferajna", proszę pana staruszka! — ale w jej głosie nie było złości ani pogardy.

Cloud uśmiechnął się lekko. Mała musiała być niezwykle dumna ze swojej malej bandy, skoro sądziła, że miał na myśli dawne określenie na kryminalistów, nie po prostu żartobliwy, potoczny zwrot na rozwrzeszczaną gromadę maluchów. Najwyraźniej sentymentalizm i konserwatyzm Fessa odbił się na słowniku dzielnicy.

Niewykluczone, że dzieciarnia rzeczywiście rozpuści wieści. Wcale nie zakładał, że to zrobi. Potrzebował jedynie sprawiać wrażenie, że nie daje im nic za darmo, że te owoce, soczki i insze drobiazgi dostały w uczciwej wymianie – lub, jeśli postanowią nie podejmować żadnych działań, uczciwie oszukały jelenia. Jeśli po prostu zostawiłby prezenty, smyki poczułyby się urażone, nieistotne, godne litości, a jemu i Tifie chodziło właśnie o to, by wyrobić w nich przeświadczenie o odpowiedzialności za własny los tudzież zdrową samoocenę.

Co do spotkania – samo naruszenie terytorium powinno wystarczyć. Z nawiązką.

Pokręcił głową, nagle rozbawiony, sam nie wiedział, dlaczego. Wszedł do baru, zamówił potrójną wódkę razy trzy – oraz winiaka do „degustacji". Poczuł na sobie taksujące spojrzenia gości. Za to barman i właściciel w jednej osobie, „Stary Bernie", Bernard Abner, rozpoznał go od razu.

— Jak kocham grubą Bertę, kogóż to moje oczy widzą? Czy to nie nasz drogi doręczyciel, najszybsze dwa kółka w Edge'u, jedyne chocobo jeżdżące na motorze, uzdrowiciel narodów...

Strife skrzywił wargi. Znał „Starego" – łysego, niskiego sześćdziesięciolatka, którego brzuch, jak sam mawiał, mógł służyć za reklamę sprzedawanego piwa – od dobrych paru lat, jednak nadal nie mógł przywyknąć do jego wylewności.

— Bernie, daj spokój, widzieliśmy się ledwie miesiąc temu, przywoziłem ci dostawę.

Barman pokręcił głową, cały czas mówiąc – nie zamknął ust, ukazując ubytki w uzębieniu, także w trakcie nalewania alkoholu, do którego, jak poczuł na języku Cloud, dodał chyba nieco mniej wody niż zwykle. Plotki o mieszkańcach dzielnicy, kolejne zlecenia, narzekania na inflację oraz ceny... Gość słuchał nieuważnie, napój wypił jednym haustem. Kieliszek był, co w tej knajpie niezwykłe, czysty i nieobtłuczony; mężczyzna skupił uwagę na krawędzi, błyszczącej światłem. Sztuczka separująca od rzeczywistości, której nauczył go, niechcący, Shinra.

Stałe kontakty z biznesmenem uwrażliwiły byłego żołnierza na powszednią estetykę. Na tyle że, zapatrzony w pianę, spływającą po kuflu pitego przez właściciela piwa, nie podniósł nawet głowy, gdy Lorenc z kilkoma zbirami wpadł do lokalu.

— Strife! — ochrypły krzyk.

Cały bar zastygł, zaniepokojony. Rozmowy umilkły, nawet Bernie ucichł – popiskiwanie radia oraz szum wentylatorów, dotąd niesłyszalne, wdarły się na pierwszy plan. Cloud odłożył pusty kieliszek, powoli, delikatnie, jakby w skupieniu – dopiero potem spojrzał przywódcy gangu prosto w oczy.

„Długi Lolo" niewiele się zmienił. Kasztanowe włosy przyprószyła mu siwizna, ale nadal był wysokim, bardzo chudym mężczyzną (ta szczupłość sprawiała, iż początkowo nikt na ulicy nie brał go poważnie: atut i przekleństwo). Miał dziewczęce, pełne usta, niepasujące ani do stalowoszarych oczu ani kwadratowej, wysuniętej szczęki – wielokrotnie złamany nos odciągał jednak uwagę od tego detalu fizjonomii. Kosmyki opadały mu lewy policzek, pozornie zapuszczone. W rzeczywistości zakrywały bliznę po nożu, pamiątkę z czasów, gdy musiał własnoręcznie walczyć o swoją pozycję.

— Czego chcesz? — przestępca zaczął pierwszy. Punkt dla Strife'a, który ten uczcił łykiem winiaka.

— Pogadać o zieleni miejskiej — odpowiedział bardzo, bardzo spokojnie. Czuł na sobie wzrok wszystkich zgromadzonych. — I przekazać wiadomość. Jestem w końcu tylko — niewinny uśmiech — doręczycielem.

Van Magrid odpowiedział wymuszonym grymasem, raczej odsłaniającym zęby niż rozciągającym wargi. Jak ostrzegawczy błysk kłów u zwierząt. Ale Cloud walczył już nawet z bahamutami, niełatwo było go wystraszyć. Wstał, ostentacyjnie podszedł do kontuaru, zamówił wódkę raz jeszcze. Potrójną.

— Dla mnie to samo — warknął Lorenc, przysiadając się do stolika mężczyzny.

Ten jednak został na stojąco, nonszalancko oparty o ścianę – zawsze wybierał miejsca, w których za plecami miał solidny mur. Zajmowanie krzesła byłoby bezsensem, skoro gangster znacznie górował nad nim wzrostem. Poza tym, niewielkie knajpiane blaty utrudniały utrzymanie dystansu, który Cloud tak cenił.

— Doręczycielem — powtórzył drwiąco „Długi Lolo". — Masz nam doręczyć śmierć z pozdrowieniami od Jego Premierowskiej Mości Shinry? — cyniczny śmiech. — Wszyscy wiedzą, że zostałeś psem korporacji.

— Pracuję dla wszystkich, którzy płacą. Jak poprzednio. Zresztą, Rufus jako premier reprezentuje państwo, nie firmę.

— Wierzysz w to? Jesteś naiwniejszy od chocobo. Ale OK., pracujesz dla tego, kto buli. Kumam.

— Klawo, brachu — na ustach Strife błąkał się uśmieszek.

Van Magrid znowu błysnął zębami i przez sekundę chłopak obawiał się, że tamten postanowi podjąć grę w stylizację, cofnąć się jeszcze trochę – a Cloud nie miał bladego pojęcia, co mówiono przed „klawy" i „brachu". Równie dobrze mogło to być przed powstaniem świata, z pewnością całe dekady temu. A nigdy nie jest dobrze przegrać, zwłaszcza przez niewiedzę, nawet w tak drobnej kwestii.

Ale Fess, na szczęście, poczuł się tylko urażony:

— Dowcipniś. Przy mojej pozycji używanie tych wszystkich modnych, tymczasowych słówek byłoby – jak to będzie w języku Jego Premierowskiego Chuja? – uwłaczające.

Cloud uznał tę reakcję za co najmniej interesującą. Wulgaryzmu świadczyły o tym, że przywódca próbuje przesadnie zaakcentować swoją władzę, a to świadczyło o problemach wewnętrznych w Rozpruwaczach. Pewnie jakiś zbyt ambitny zastępca. Pewnie młody, skoro mężczyznę tak zirytowało wypomnienie wieku. „Jeśli dowiem się, o kogo chodzi, to może ubijemy z Lorencem interesem – sprzątnę tamtego w zamian za współpracę" pomyślał, a potem skarcił sam siebie: żył w półświatku tylko kilkanaście miesięcy, lata temu, naprawdę nie powinien już mieć nawyków najemnika.

— Przewracanie kwietników, które umilają trochę życie, nikomu nie szkodząc, to jest dopiero uwłaczające — odpowiedział za to.

Spojrzenie gangstera mogło zabić.

— Mam to w – ach, czterech literach. Muszę uważać na słownictwo, prawda? — Modulował głos niczym podrzędny aktor, odgrywający zakłopotanie. — Teraz w końcu jesteś jednym z tych, którzy nie wymówią słowa „dupa", za to codziennie ssą Shinrze, Tuestiemu i całej reszcie tych skur... drani, a potem jeszcze błagają, by łaskawie się spuś...

Gest, jakim Strife sięgał po miecz powstrzymał „Długiego Lolo" w pół słowa. Dawny buntownik nie zamierzał pozwalać, by mężczyzna go znieważał. Ostatecznie, to nie jego problemy z podwładnymi.

— Reputacja Shinry i reszty polityków mi wisi, powiewa i trzepoce jak proporzec na wietrze — wysyczał. — Mogą mieć w łóżku i pół Edge'u, mam to gdzieś. Ale moja i Tify nie. Mam powyżej uszu – jeśli jeszcze raz mnie obrazisz, Lolo, nie będę się obcyndalał, tylko powiem mocodawcom, że miecz mi omsknął. Albo byłeś nerwowy i nie miałem wyboru. Myślisz, że ktoś się przejmie? — Van Magrid skinął głową, powolutku. — Was to też się tyczy — warknął „doręczyciel" w kierunku obstawy tamtego. — Tylko w waszym przypadku nie będę sobie zawracał głowy ostrzeganiem, od razu mam przestawię cyferblaty, Lorenc jest człowiekiem o pewnej wartości, nie to, co wy, frajerzy.

Przestępca był wdzięczny za ostatnią uwagę. Na tyle, by machnąć ręką na sugestię ataku.

— Po co te nerwy, Cloud? Znamy się w końcu od lat, z Tifą jeszcze dłużej... I nie to, że nie rozumiem. Płacą, robisz. Jasne. Czyste interesa — jego spojrzenie spoczywało w okolicach ramienia rozmówcy. — Co za sprawa z tymi betonowymi wazami?

— Aerith sprzedawała kwiaty — przypomniał chłodno „doręczyciel". — Tak krótka jest pamięć ludzi ze slumsów spod Siódmego?

Zarówno gangster jak jego podkomendni się speszyli. Ciszę przerwał jeden z tych drugich, postawny, wytatuowany, z łezką pod okiem, młody – Strife natychmiast uznał, że to właśnie on jest źródłem fermentu w Rozpruwaczach.

— Dziewczyna dawno kopnęła w kalendarz. Mówią, że przez ciebie, że miałeś o nią dbać — wyciągnął oskarżycielsko palec w kierunku przybysza. — Nie będziemy robić akademii ku czci duchów.

— Młodyś — zauważył ktoś z jego kolegów — i głupi. Ledwo ją pamiętasz, więc przymknij mordę, jak starsi mówią.

Pomruk aprobaty przetoczył się przez zgromadzonych, nie tylko członków grupy, lecz także gości knajpy. Buntownik, zdziwiony brakiem wsparcia, zamilkł.

— Kwiaty to żaden interes — bąknął w końcu „Długi Lolo". — Mogą stać, mogą być przewrócone. Nic z tego nie mamy, więc gancegal.

Cloud wiedział, że oznacza to praktycznie zgodę.

— Ale ty przychodzisz z wiadomością — kontynuował przestępca — rządową. Zgaduję, że tą samą, co do innych?

Strife przyjął zlecenie ledwie kilka dni temu – Lorenc był jednak ostatnim przywódcą, z którym miał porozmawiać. Zadanie miało najwyższy priorytet.

— Wieści szybko się rozchodzą — skomentował z dozą ulicznej melancholii w tonie.

— Jak zawsze — odpowiedział podobnym głosem Van Magrid.

— Więc już wszystko wiesz. Świetnie, to nam oszczędzi czasu.

— Owszem, zwłaszcza że nie zamierzam się zgadzać.

Cloud wzruszył ramionami. Nie zakładał, że rozmówca od razu przystanie na nieoficjalne warunki premiera.

— Jasne. Tak czy siak. Czego chcecie w zamian?

— Nie rozumiesz, chocobo — gangster uniósł kąciki warg. — Nie obchodzą mnie warunki. Nie jestem zainteresowany żadną ofertą Jego Latającej Wysokości. Niech się buja. Możesz mu powtórzyć prosto w... twarz.

— Lorenc, nie masz pojęcia, z kim grasz i w co się pakujesz. Tu nie chodzi o korporacyjne rozgrywki...

— Ta? A o co? Że nowe narkotyki? Ćpuny były, są i będą – nigdy to specjalnie blond dynastii nie przeszkadzało. Że ich dawni żołnierze poszli w komerchę – dziwisz się? Co mieli robić? Gnieździć się po wutajach? Nie widzę problemu.

— Ludzie, którzy stoją za tym wszystkim chcą ponownie zniszczyć cały ten świat, który z takim trudem odbudowujemy – twój też. Myślisz, że jak będziesz z nimi pracował, to oszczędzą Popieliska?

— Dowody, Cloud. Jakie masz dowody? Ja wiem tylko, że to normalni gracze. ShinRa padła, poszli sprzedawać swoją wiedzę. Wynaleźli dobry towar, to go rzucili na ulice. Jeszcze raz pytam: dziwisz się im? Normalna sprawa, czyste interesa. Płacą im, to robią. Jak ty. Żadnych końców świata. Nie wierz we wszystko, co ci mówią usteczka Jego Premierowskiej Mości. Nawet jeśli przypadkiem jest akurat na kolanach.

— Lorenc — w głosie zabrzmiała groźba.

— Metaforycznie, oczywiście.

— Chcesz, żeby to świństwo brały dzieciaki stąd? — Strife wiedział, że argument jest niski, ale uznał, że nie będzie przejmował się etyką w tej sytuacji.

— Dzieciaki stąd? Masz mnie za frajera albo nuworysza bez honoru? Pilnuję, by nawet nie patrzyły na to draństwo. Poza tym, jest za drogie. To łykają tylko mali, znudzeni życiem bogaci chłopcy i dziewczynki – może po to, żeby zapomnieć, że muszą wchodzić w cztery litery tym „nowy-starym elitom"...

— Lorenc — powtórzył z irytacją gość.

— Nic o tobie, nic o Tifie, Cloud. Jej to nie wkurza? To, że jesteś psem na posyłki tego samego człowieka, z którym całe życie walczyła? Skazał ją na śmierć, sądzisz, że nie pamiętam? Wszyscy pamiętamy, ci, co przeżyli z Siódmego... I pamiętam tę „katastrofę". I pamiętam, jak nienawidziliśmy korporacji, tego, co zrobiła z naszym życiem – gdzie to teraz jest, Cloud? Gdzie są ci ludzie, których pamiętam, którzy ramię w ramię ze mną robili zadymę na demonstracjach rządowych? Naprawdę zapomnieliście?

Strife wziął głęboki oddech. Czasami sam się nad tym wszystkim zastanawiał, ale teraz naprawdę nie o to chodziło. Powiązania producentów nowego narkotyku z dawnymi badaczami ShinRy, tymi, którzy nie zaakceptowali nowej rzeczywistości (co mogło grozić kolejnym Deepgroundem) oraz ruchami separatystycznymi nie były może pewne, jednak ciąg poszlak zdawał się zbyt mocny, by sprawę zostawić jej biegowi.

— Rufus jest premierem. Jeśli chcę coś zrobić dla kraju, muszę się z nim czasem kontaktować. AVALANCHE'owi też o to chodziło, o dobro nas wszystkich...

— Gówno prawda, Cloud. Chadzasz z nim do restauracji. Na koncerty, premiery, bajery. Bywasz w jego prywatnej posiadłości co najmniej raz w tygodniu. Nie dziwota, że ludzie gadają. To jest ledwo znoszone „kontaktowanie"?

— W posiadłości jest biblioteka. Co do reszty – wiesz, czego czasem wymaga biznes.

— Nie aż tyle. I ja robię swoje interesa uczciwie. Jest towar, jest dobry, jest okazja, to działam. Nie przejmuję się, że ktoś w korporacji sika w gacie z lęku, że wyjdą na jaw jego brudne sprawki sprzed paru lat. Jeśli Książę Blondi boi się tych ludzi, Cloud — ton Van Magrida stał się nagle poważny — to ja tym bardziej ich popieram. I to jest moje ostatnie słowo. Możesz mnie teraz ostrzec. Możesz mnie teraz zabić. Jak chcesz.

Ciszę można było kroić, powietrze prawie iskrzyło od napięcia. W końcu Strife odsunął się od ściany.

— Nie zapłacili mi za zabijanie.

— Zapłacą później. Oszczędź sobie fatygi z drogą powrotną, chocobo. Skoro już tu jesteśmy.

— Nie przyjmuję tego typu zleceń.

— Jakże szlachetnie. W takim razie – adios. Jeżeli kiedykolwiek zdobędziesz dowody, że ci ludzie są niebezpieczni – przyjdź. Pomogę wtedy. Zależy mi na spokoju, to sprzyja biznesom. Ale nie będę pomagał Jego Szybującej Mości w tępieniu niewygodnych. Wybacz, jeśli cię rozczarowuję – jesteśmy kwita — zakończył z gorzką ironią.

Cloud wzruszył ramionami.

— Nieważne. Tito mi to. Miałem dostarczyć wiadomość – dostarczyłem. Jestem dzisiaj tylko listonoszem. A właśnie, chciałbyś coś przekazać Tifie?

— W sumie — Lorenc zastanowił się chwilę. — Cóż, pozdrowienia. Przepraszam, że nie dzwonię, takie tam standardy. Jest świetną babką i na pewno na nią nie zasługujesz, farciarzu. Ciepło ją wspominam, nikt nie miesza tak świetnych drinków, a z jaką klasą umiała skuć mordę nachalnej klienteli – nie robią już takich barmanów. Niestety. Wszyscy za nią tęsknimy. Takie tam, oczywistości.

Kiedy mężczyźni wyszli, atmosfera błyskawicznie wróciła do poprzedniego stanu. Leniwe popołudnie w podrzędnym barze. Plotkujący właściciel. Rutyna. Strife dopił swoje zamówienie, całkiem zadowolony. Ani on, ani jego mocodawcy nie oczekiwali współpracy - tym kilku mafiozom, którzy się zgodzili, żadne z nich nie ufało - chodziło raczej o wywołanie fermentu, niesnasek w półświatku oraz zaniepokojenie przeciwników. Nastrój psuło mu jedynie brutalne przypomnienie, że pracuje dla niedawnego wroga. Owszem, teoretycznie nawróconego, ale eksbuntownicy raczej nie wierzą deklaracjom padającym z ust ekstyranów. „Cóż, trudno. Ktoś musi mieć Rufusa na oku. Z rządem jakoś współpracować trzeba. Mam rachunki do zapłacenia, a wojna się skończyła. Poza tym" dodał w myśli, gnany poczuciem winy „nie tylko ShinRa ma na rękach krew".

Zapłacił, pogawędził chwilę ze „Starym Bernim", wyszedł na ulicę. Słońce stało już niżej, światło łagodniejsze, przytłumione, powoli nabierające pomarańczowego odcienia. Cloud spostrzegł grupę dzieciaków, śledzącą go zza węgła i uśmiechnął się lekko. Ciekawość, jeszcze dość niewinna - niewinność u dzieci ulicy to zawsze rozrzewniająca rzecz.

Uszedł kilkadziesiąt kroków nim, ledwie skręcił w boczną uliczkę, usłyszał szybkie kroki ciężkich, prawdopodobnie wojskowych butów. Około ośmiu par. Sam także przyspieszył, nerwowo próbując przypomnieć sobie rozkład Popielisk – wątpił, by tamci mieli przyjazne zamiary, a nie chciał potyczki w gęsto zamieszkanej okolicy. Problem w tym, że nowe dzielnice rozwijały się w oszałamiającym tempie i chaotycznie, nigdy nie było wiadomo, który z pustostanów został ostatnio zajęty.

Wszedł w zaułek, raczej czysty, bez śmieci na ulicy, co uznał za przejaw opuszczenia: mieszkańcy zawsze robili wokół siebie dużo bałaganu. Przejście między domami było wąskie, co utrudniało walkę mieczem, zwłaszcza takim, jak Strife'a, jednak wojownik o jego umiejętnościach mógł śmiało założyć, że da sobie radę.

Kiedy parę chwil później grupa ludzi – najemników, byłych żołnierzy ShinRy, jak jasno wskazywały mundury (oddziały dążące do odnowienia dawnego ładu były dumne ze swojej poprzedniej pozycji i zachowywały jej wszelkie atrybuty) – wyłoniła się zza zakrętu, Cloud stał już w pozycji bojowej, gotów do walki. Co nie oznaczało, że nie zamierzał spróbować pokojowego rozwiązania.

Przynajmniej do momentu, w którym nie ujrzał, że jeden z członków Rozpruwaczy, ten, który protestował przeciwko „akademii dla duchów", stoi pośród wojskowych. To oznaczało, iż atak jest elementem wewnętrznej rozgrywki, wykorzystanej przez osobę z zewnątrz do narobienia Strife'owi kłopotów – negocjacje w takim przypadku nie miały szans powodzenia.

— Ani Lorenc, ani dzielnica nie będą zachwyceni twoimi nowymi znajomymi, gałganku — rzucił kpiąco.

— Chuj z tym — warknął tamten. — Nie zamierzam ich prosić, zamierzam ich zmusić. A za twój łeb dostanę taką nagrodę, że będę mógł zostać panem nie Popielisk, a całego Edge'u!

Były buntownik prawie wybuchnął śmiechem.

— Znałem już takich, co to chcieli rządzić światem poprzez strach i próbowali stanąć mi na drodze – źle na tym wyszli, gałganku.

Gangster zacisnął zęby, mięśnie szczęki zadrgały wyraźnie – Cloud usłyszał zgrzyt szkliwa.

— Na co czekacie? Zajebcie go, szmal czeka! — wrzasnął tamten.

„Ta. Pewnie. Ciekawe, od kogo" pomyślał Strife, cofając się kilka kroków i używając materii – nie był może mistrzem w jej stosowaniu, ale to nie oznaczało, że nie był w stanie rzucić porządną błyskawicą.

Mężczyźni sklęli, próbując zrobić unik. Sam fakt, że stali na nogach, świadczył o ich zaopatrzeniu, pewnie kilka drobiazgów zmniejszających obrażenia, uznał chłopiec. Nie były bardzo drogie, nie były też jednak tanie ani łatwo dostępne, więc napastnicy byli po pierwsze przygotowani, po drugie raczej zamożni. Wyższa klasa bandziorów.

„Dlaczego" śmignęło mu przez głowę „tak dobrzy najemnicy sprzymierzyli się z nadambitnym średniakiem ze średniego gangu?", ale potem wszystkie refleksje zniknęły, zastąpione skupieniem na działaniu, na tyle podświadomym, że niewyczuwalnym. Wyłączenie świadomości, a może tylko idealne zgranie z ciałem, środki zespolone z celem. Nadludzka koncentracja. Przepływ, jak to kiedyś nazwał Vincent.

Coś, co pozwoliło teraz eksrebeliantowi uniknąć gradu wystrzelonych kul, zniszczyć kolumny podtrzymujące jeden z balkonów, odskoczyć dość daleko, by uniknąć obrażeń związanych jego upadkiem, już w trakcie ruchu odbić cios jednego z pozostałej piątki – dwóch leżało pod gruzami przykładu przedmidgarskiej architektury – i stanąć pewnie na nogach, gotowemu do dalszej walki, a także szybkiego przeanalizowania sytuacji. Człowiek z Rozpruwaczy stał u wylotu ulicy, obserwując czujnie przebieg potyczki. Dwóch atakujących wyciągnęło miecze, pozostali nadal korzystali z broni palnej.

Cloud odbił kilka kul, na tyle celnie, by wyeliminować z grona żywych jednego z walczących bronią białą. Drugi spróbował się wycofać, został jednak powalony jednym ciosem, zbyt silnym, by zwykły człowiek mógł go zablokować. Pociski śmigały w powietrzu. Strzelający zaczęli manewr okrążający, pozbawiony wszakże szans powodzenia – Strife przymierzał się do ataku, gdy kątem dostrzegł – a może usłyszał cichy świst rozcinanego powietrza – granat lecący w ich stronę.

Wyglądało na to, że zdrajca Lorenca nie ma też oporów przed zabijaniem nowych sojuszników, jednak chłopiec nie miał czasu na analizowanie pokrętnych mechanizmów psychologicznych – wskoczył na balkon przeciwny do tego, który właśnie zniszczył, odbił się ponownie, sekundę później fala uderzeniowa zdmuchnęła i to podłoże, ale był już w powietrzu...

W przeciwieństwie do napastników. Kiedy z ciężkim łoskotem upadał na dach, praktycznie natychmiast przetaczając się na jego środek, znajdując komin, przylegając płasko do powierzchni, panowała już idealna cisza. Grzmot detonacji minął. Wrzaski tamtych ustały. Budynek zadrżał wyraźnie, lecz ustał, wybuch nie był dość silny, by naruszyć fundamenty.

„Dzięki losom" pomyślał Cloud, natychmiast trzeźwiejąc z bojowej gorączki „mam nadzieję, że ten obszar jest naprawdę niezamieszkany". Ostrożnie wyjrzał zza kryjówki. Nadstawił uszu. Wiał wiatr, lekki, ale zawsze – tyle wystarczyło, by ukryć cudzy oddech przed słuchem SOLDIERów.

Strzału uniknął instynktownie. Prawie uniknął, pocisk zadrasnął mu ramię, niewielka rana, niegroźna nawet dla zwykłego żołnierza. Sklął pod nosem swój brak ostrożności. Prawie w tej samej chwili usłyszał szybkie kroki i zerwał się na równe nogi. Musiał złapać bandytę, wycisnąć z niego informacje, oddać w ręce Lorenca – nie zamierzał brudzić własnych.

Wstał, zakosami (mądry po szkodzie) przebiegł przez dach, zeskoczył. Zdrajca biegł w stronę głównej ulicy, ledwie kilkadziesiąt metrów od niego. Z punktu widzenia jednego z nielicznych żyjących makochłopców złapanie go było dziecinną igraszką. Mężczyzna spróbował co prawda, w akcie desperacji, skręcić w jeden z zaułków, jednak Strife dopadł go, nim tamten zdołał wbiec na którąś z klatek schodowych, zniknąć w labiryncie piwnic, strychów, na dziko wydzielanych mieszkań.

— Ostrzegałem — wydyszał mu prosto w twarz. — Jak myślisz, co powie twój szef, kiedy rzucę mu cię pod nogi?

Przestępca wyjęczał coś w odpowiedzi – przedziwna mieszanina wulgaryzmów, błagań, usprawiedliwień oraz gróźb – ale Cloud nawet nie słuchał. To nie były informacje. Walnął jego twarzą o mur, nie za mocno, nie chciał, by napastnik wymigał się od pytań omdleniem.

— Skąd znasz tych ludzi? Kto płaci za moją głowę? Takie oczywistości — syknął eksbuntownik.

— Wszyscy — prychnął zbir — i nikt. Wszyscy wiedzą, że ktoś zapłaci za twoją śmierć kurewsko ładną sumkę... Nikt nie wie kto. Ja też nie.

— Niespecjalnie w to wierzę.

— Dali mi pager, żebym ich powiadomił, jak się pokażesz w okolicy – to wszystko. Nic ze mnie nie wyciągniesz, skurwysynu — prychnięcie. — Bo nic nie wiem.

Strife miał szczerą ochotę wykończyć drugiego mężczyznę. Był taki czas, że zrobiłby to bez zmrużenia oka, ale właśnie – był. Teraz mógł jedynie kopnąć go kolanem w splot słoneczny i odsunąć się, gdy tamtego mdłości zdjęły wpół, a potem rzuciły na kolana. Doręczyciel nie miał ochoty paradować po mieście w ubabranych ciuchach.

— Hej, panienko. — Kopnął gangstera w żebra, uważając, by nie ubrudzić butów. — Twoje imię — dodał zblazowanym tonem, wychodząc z założenia, że lepsza jakakolwiek informacja niż żadna.

Usłyszał tylko kilka wycharczanych wulgaryzmów, westchnął ciężko, wyjął miecz z pochwy, przystawił ostrze w okolicy rzepki.

— Mogę cię zapewnić — stwierdził chłodno — że ta stal jest zdolna przeciąć dowolne podrabiane ochraniacze, skórę, ścięgna, mięśnie i kości — zbir zbladł wyraźnie, spróbował wycofać nogę, ale w tym Cloud nacisnął – broń zagłębiła się w ciele na głębokość paru centymetrów. Tamten zastygł. — Nie wiem, co prawda, jak obecnie wygląda życie kalekiego podrzędnego... „nicponia" w naszym mieście – ale za moich czasów nie było takiemu lekko. Źle dopasowane protezy, oczywiście, z niewielkim zasięgiem ruchu, niemożność choćby uklęknięcia, stały ból związany z wbijaniem się leja w ciało, do tego te fantomowe. Dzieciaki, rzucające w ciebie śmieciami na ulicy... O, tak, widywałem takich...

Były rebeliant mówił dalej spokojnym tonem popołudniowej konwersji, udając, iż nie zauważa coraz wyraźniejszego lęku oraz obrzydzenia w oczach złapanego. Patrzył na krew, cieknącą tamtemu po nodze, nie mógł złapać ostrości. Zaniepokoiło go to. „Muszę wziąć parę dni wolnego" pomyślał, nie przestając opisywać uroków niepełnosprawności.

— Krin. „Scyzoryk Krin", Letrev Krin, jakkolwiek – nie zrobisz tego, nie możesz, jesteś teraz tym dobrym chłopcem, nie wolno ci okaleczać więźniów – masz już mnie, ta? — wychrypiał nagle tamten.

Strife pozwolił sobie na uśmiech.

— Ach, a ktoś niedawno nazywał mnie „psem ShinRy". Lorenc ci nie opowiadał, jak bardzo korporacja troszczyła się o ludzi, którzy jej przeszkadzali? Żadnych historii o Sektorze Siódmym?

Poczuł ukłucie wyrzutów sumienia – nie powinien wykorzystywać tamtej tragedii, tamtych śmierci w trakcie przesłuchanie, takie rzeczy robili turki, nie on, nie chciał nigdy zostać kimś takim jak oni. Ale zmęczenie narastało, chwyciły go zawroty głowy, ukrywał swój stan z coraz większym trudem – musiał to skończyć, jak najszybciej.

Przestępca zmrużył w furii, na tyle dużej, by zapomnieć o strachu albo obrażeniach; warczał:

— Jak śmiesz, do kurwy nędzy? Byli tam wtedy, moi rodzice tam byli, mój brat – wszyscy... I oni wszyscy... Jak śmiesz obrażać ich pamięć, ty zawszona, jebana suko, dziwko Ru...

Wojownik kopnął go w szczękę. Mocno. Usłyszał trzask łamanych zębów; w tej samej sekundzie mignęły mu jednocześnie dwie myśli: o Tsengu, aresztującym oraz policzkującym do krwi kobietę, którą podobno kochał, z rozkazu prezydenta, którego podobno nienawidził, tudzież o tym, że może uderzył silniej niż musiał, rozzłoszczony – obie niepojące.

Dlaczego złościły go słowa jakiejś mafijnej drobnicy, dlaczego nie mógł ich znieść, dlaczego nie mógł znieść kolejnego wspomnienia – wypomnienia – Shinry, dlaczego zaczynał mieć trudności z oddychaniem, dlaczego wreszcie odpowiedział, ciszej niż powinien, zupełnie bez powodu, zupełnie jakby bronił – nawet nie wiedział do końca, kogo:

— Rufus nie był wtedy prezydentem... ani nawet w Midgarze...

— Ta? Ale już ten pieprzony Tuesti tak — wybełkotał przestępca. — WRO, korporacja, jeden chuj, cała ta demokracja to jebana zasłona dymna. Po prostu chcą uciec sprawiedliwości, złamane kutasy. A ty im pomagasz! — wrzasnął więzień, raptownie zrywając się na nogi.

O zaskoczeniu i słabej kondycji Clouda najlepiej świadczyła ucieczka gangstera Udana. Mężczyzna zniknął w uliczce obok. Dawny buntownik dostrzegł jeszcze, jak tamten wskakuje na którąś klatkę. „Stamtąd pewnie na strych, dalej po dachach" uznał doręczyciel. W uszach mu łomotało, „jestem chory" uświadomił sobie ze zdumieniem – „nie mogę być" – miał wrażenie spadania w głąb własnej głowy, na granicach pola widzenia pojawiła się ciemność – „więc trucizna" – zemdlał.


Varia końcowe: wiersz tytułowy

In The Middle Of The Road

In the middle of the road there was a stone
there was a stone in the middle of the road
there was a stone
in the middle of the road there was a stone.

Never should I forget this event
in the life of my fatigued retinas.
Never should I forget that in the middle of the road
there was a stone
there was a stone in the middle of the road
in the middle of the road there was a stone.

'

'

Motto? Motto z wiersza Urszuli Kozioł:

Nagle powiało na mnie chłodem

Kto przeprowadzi mnie przez lód
i nocą ujmie mnie za rękę

kiedy się własnych snów przelęknę
i kto mi szklanę wody
poda

kto przeprowadzi mnie przez lód
na drugą
ciemną świata stronę
gdzie oblodzone stopnie
stromo
donikad wiodą mnie
przez pustkę
wrogą i myślom mym
i ustom
tę co na słowa i na ciało
właśnie zaciąga czarny całun

kto przeprowadzi mnie przez lód
i kto położy na powieki
obydwu oczu dwie monety
by udawały szale wagi
choć nie są zdolne nic wyważyć
i są jak oba oczy
ślepe

kto przeprowadzi mnie przez lód

a jeśli jest nim jakaś kra
która zatraca się w odmętach
ta postać tam to już nie ja
a słowo ledwie widmem słowa
i już je sobie upodobał
ja łzę zeszkloną
sopel lodu

Nagle powiało na mnie chłodem