Złudzenia i Konsekwencje

[o bohaterach krótko i na temat, oraz początki całej tej historii]

Miłe złego początki, lecz koniec żałosny"

-Ignacy Krasicki


Była to jedna z tych nocy, o których wiele lat później snuje się przerażające opowieści przy ogniskach, i które towarzyszą nam do końca dalszego, spokojnego życia.

Zmrok zapadł nagle i niespodziewanie, jakby skradał się przez cały dzień i w pewnym momencie odważył zaatakować. Drzewa zasłaniały swoimi potężnymi koronami widniejsze plamy na niebie, toteż im głębiej szło się w las, tym bardziej uczucie trwogi i ciemności robiło się przytłaczające. Wiał lekki wietrzyk, który wprawiał bezwładne liście w ruch, dodając nocy aury tajemniczości. Puszczyki hukały jeden przez drugiego, jakby wyśpiewywały czarodziejską melodię, a okrągły i krwisty księżyc chwilowo skrył się za ciężkimi, deszczowymi chmurami.

Jedyną przerwą pomiędzy poszczególnymi aktami koncertu natury, był głośny i wysoki krzyk, zapewne należący do przedstawicielki płci pięknej, nawołujący jedno imię:

─ Marley?! Mara! Marleno! ─ krzyczała.

─ Mara?! Mara! Marlena! ─ powtarzało za nią echo.

─ Marleno! ─ powtarzały między sobą złośliwe leśne istoty.

Lily Evans, niska, zielonooka Gryfonka o płomiennorudych włosach, które świeciły w mroku jak chmara pomarańczowych świetlików, od kilkunastu minut przechodziła się po hogwarckich błoniach (teraz już zapuszczając się bardziej w młode, dziewicze rejony Zakazanego Lasu) w poszukiwaniu swojej współlokatorki i wieloletniej przyjaciółki- Marleny McKinnon. Zniknęła ona godzinę temu, a po przeczesaniu całego zamku, w takim stopniu, w jakim szóstoroczne dziewczęta mogły go znać, i przesłuchaniu kilku świadków, którzy twierdzili, że zobaczyli tę właśnie osóbkę w towarzystwie Remusa Lupina na błoniach stosunkowo niedawno. Ten scenariusz należał do wręcz prawdopodobnych, gdyż tylko z Lupinem, jej szaloną miłością, tak rozsądna osoba jak Marlena mogła ruszyć na nocną przechadzkę. I tylko z powodu Remusa Lupina mogła z niej nie wrócić.

McKinnon od zawsze była najbardziej roztropną osobą z dormitorium, dlatego nikt nie mógł sprzeciwić się realizacji irracjonalnego planu jej odnalezienia. Evansówna sama zgłosiła się do eksploracji błoni i lasu, a reszcie, czyli Dorcas Meadowes i Hestii Jones nakazała kontynuować przeczesywanie Hogwartu. Ruda oczywiście nie zgłosiła się do tej misji, dlatego, że lubiła naginanie zasad, przyjemne uczucie adrenaliny, czy nocne spacerki. Właściwie to wręcz przeciwnie. Dziewczyna ta, co prawda odznaczała się wyjątkową odwagą, ale równocześnie gardziła łamaniem regulaminu i pełniła zacną funkcję prefekta Gryffindoru. Gdybyście znali ją choć trochę i w tym momencie przyłapali ją na szwędaniu się w zakazanym miejscu w zakazanym czasie, pewnie wpadłoby wam do głowy, że postradała zmysły, co w gruncie rzeczy nie całkowicie minęłoby się z prawdą. Warto jednak wspomnieć, że Lily była o wiele lepszą przyjaciółką, niż panią prefekt, więc w pełnej świadomości złamałaby swój honorowy kodeks, gdyby, naturalnie, łączyłoby się to z przyjacielską powinnością. A odnalezienie Mary z pewnością do takowych należało.

Uważam nawet, że jeśli zdawałaby sobie sprawę z kilku kwestii, nie omieszkałaby ponownie złamać reguł, ale możliwe, że byłaby choć odrobinę rozważniejsza. Jakich kwestii? Przede wszystkim- noc drugiego września nie należała do zwykłych, letnich nocy. Była to pełnia, i to nie zwyczajna pełnia, ale z jej ważności zdała sobie doskonałą sprawę później. W lesie o tej porze grasował ktoś jeszcze, rozwścieczony i nad wyraz opętany żądzą krwi, wilkołak, który kilka godzin temu występował pod postacią doskonale znanego jej chłopaka.

─ Mara?! ─ krzyknęła ponownie, pewna już, że nikt jej jak nie odpowiadał, tak nie odpowie.

I wtedy, zgoła nieoczekiwanie, coś się wydarzyło. Las w tej części nie był bardzo gęsty, dlatego najmniejszy snob światła bez problemu przedzierał się przez chaszcze i busz. A to, co rozbłysło, nie było zwyczajną iskrą, którą ledwo dało się zauważyć. Nie – zupełnie nagle, znikąd, pojawiła się biała, wielka kula jasności, tworząca obszerny parasol, który obejmował chyba cały las, a nawet dochodził do Hogwartu. Blask ten kompletnie oślepił dziewczynę, która schowała twarz w dłoniach, żeby ochronić oczy. Kula była jak słońce, które spadło ze sklepienia na ziemię, by pochwalić się swym blaskiem przed każdą żywą istotą.

Żarzyło się jeszcze przez kilka chwil, a potem płomień zgasł i zapanowała większa ciemność, niż jaką Lily kiedykolwiek widziała, chociaż może całe to wrażenie zwyczajnie potęgowała różnica pomiędzy rozbłyskiem światła a jego brakiem?

Evansówna wzięła głęboki oddech, ponownie obejrzała się za siebie i uniosła różdżkę, oświetlając niepewne zakamarki, w których coś zabójczego mogło się na nią czaić. Upewniwszy się, że jest bezpieczna, ruszyła w stronę z której kilka sekund temu rozbłysnął świetlisty promień.

Dziewczyna kroczyła po wydeptanej przez olbrzymiego gajowego Hagrida ścieżce. Jej glany niezwykle głośno tupały o suchą ziemię, a najmniejszy szelest liści czy odgłos łamanej gałęzi roznosił się echem, jakby las uparł się, by zawzięcie powtarzać najmniejszy jej ruch. Szła coraz pewniej, coraz szybciej i coraz głośniej, a ciekawość w jej duszy popychała ją dalej i dalej. I może, gdyby zachowała konieczne środki bezpieczeństwa, jak zaklęcie kamuflujące czy chociaż wyciszające, nie doszłoby do zbliżającej się tragedii. Powtarzam jednak- Lily nie miała pojęcia o czyhającym nań niebezpieczeństwie, a kiedy zdrowy rozsądek do niej wrócił i przypomniała sobie, że nie powinna iść głębiej i głębiej w las, tylko wrócić na błonia, i szukać przyjaciółki, było już za późno.

W powietrzu zamarło ogłuszające wycie wilka. Oczy Rudej ułożyły się w dwie, wąskie szparki, machinalnie wyciągnęła różdżkę bardziej przed siebie i spojrzała na ruszający się przed nią krzak. Cokolwiek zaraz wyjdzie jej na spotkanie, może przesądzić o jej dalszym egzystowaniu na tym świecie. Zielonooka przełknęła głośno ślinę, zebrała w sobie odwagę i…

─ Co, do cholery jasnej, tu robisz, Evans? – spytał niski, irytujący głos, którego właściciel był gorszy nawet niż cała wataha wilkołaków. Różdżka wypadła Lily z dłoni.

Przed nią, w całej okazałości stał bardzo wysoki, przystojny chłopak. Przez wielkie, charakterystyczne okulary browline, można było go rozpoznać nawet w największych ciemnościach, a kruczoczarne, sterczące we wszystkie strony włosy, utwierdzały tylko w przekonaniu, że istotą, która może przesądzić o jej dalszej egzystencji, jest nie kto inny, jak James Potter. Lily miała ochotę zakląć, chociaż nigdy tego nie robiła.

Historia jej i Jamesa zawsze była bardzo zagmatwana, a ci dwoje przeżyli praktycznie wszystko- od przyjaźni, przez flirt, do czystej i palącej nienawiści. Cóż za ironia losu- spotkać w środku lasu, z którego nijak wiedziała jak wyjść, ze wszystkich ludzi na świecie, akurat jego, chłopaka, którego najchętniej udusiłaby, poćwiartowała i wnętrzności rzuciła wronom na pożarcie. On na pewno wykorzysta tę sytuację! Zrobi jej jakiś debilny kawał, z którego będzie się śmiać do końca swojego denerwującego życia albo ją zostawi, albo… albo jej pomoże, przez co będzie miała dług wdzięczności u najpodlejszej osoby w całym Hogwarcie. Ta ostatnia alternatywa była chyba najbardziej przerażająca.

Antypatia pomiędzy nią a Jamesem przybrała na sile szczególnie rok temu, podczas popołudnia po sumach z obrony przed czarną magią. Od Bożego Narodzenia 1975, Potter spotykał się z jej przyjaciółką, Mary McDonald i na kilka miesięcy ich chodzenia, Lily mogła odpocząć od uciążliwych pytań „umówisz się ze mną, Evans?". Chodziły co prawda plotki, że z tym związkiem jest coś nie tak, a nikt oprócz Mary nie zdawał się cieszyć z takiego stanu rzeczy. Przed sumami para bardzo się pokłóciła, o co, nie wiedział nikt, ale Mary dała mu „przestrzeń", żeby nie dopuścić do zerwania, które szczerze mówiąc było raczej nieuniknione.

Po sumach Gryfonka udała się z przyjaciółkami nad jeziorko. Było parno, słonecznie i przyjemnie, słowem- ten dzień podkreślał najlepiej wyjątkowo cudowną panoramę zamku. Dziewczyny omawiały niezwykle ważne sprawy, czyli próbowały załatwić od siódmoklasistek bilety na Koncert Magicznej Różdżki, gdy dostrzegły przedstawienie zainicjowane przez Pottera i jego wiernego druha, Blacka, którego gwoździem programu było upokorzenie Severusa Snape' a- jej wieloletniego przyjaciela. Ruda wyszła mu z pomocą, nawrzeszczała na Huncwotów jak to ona potrafiła najlepiej, a jedyne, co usłyszała w zamian to jeden, przepełniony niechęcią wyraz: szlama. Mimo wielkiego oddania przyjaciołom, Lily była zanadto dumną osobą, żeby wybaczyć podobną zniewagę. Na tym zakończyła się jej przyjaźń ze Ślizgonem.

Okazało się, że cała ta sytuacja była marną namiastką prawdziwego piekła. Kiedy dziewczyna wróciła do dormitorium, zastała niezwykle wzburzoną Mary, i Marlenę, która próbowała ją pocieszyć, ale tamta ją zbywała. Kiedy Lily spytała się, co się stało, blondynka wybuchła gniewem. Zaczęły lecieć okropne wyzwiska, McDonald porównywała ją do szmat, suk, zdzir, żmij, a nawet szlam, wywaliła ją z dormitorium, płakała i rzucała się, powtarzając cały czas: „ty go nawet nie lubisz". Nie pokłóciła się jedynie z nią (choć nie ulega wątpliwości, że to Lily była głównym celem jej ataku), tylko ze wszystkimi pozostałymi współlokatorkami- Marleną, Dorcas i Emmeliną. Starcie skończyło się tym, że blondynka opuściła na zawsze dormitorium, a nawet cały Hogwart, bo od tego semestru rozpoczęła szkołę w Beauxbatons. Tego dnia Evans straciła więc dwoje przyjaciół, i to wszystko przez jedną osobę.

Chłopak się zmienił, odkąd go ostatnio widziała. Zmężniał. Do niepokojącego wręcz stopnia, biorąc pod uwagę to, że cała jego metamorfoza trwała zaledwie dwa miesiące. Wcześniej był raczej niski, przynajmniej w porównaniu do Remusa i Syriusza, z którymi wszędzie się wałęsał, a teraz się wyciągnął, górował nad nią o głowę. Jego wiecznie zmierzwione włosy zdawały się być nieco bardziej okiełznane, jakby przestał się czochrać jak tylko nadarzyła się okazja. Oczy natomiast, lustrujące ją zza korekcyjnych browline' ów, wydawały jej się w jakiś sposób ładniejsze.

─ Eksploruję las. Szukam rudych wiewiórek. Do tej pory jeszcze ich nie widziałam ─ wycedziła. – A ty? Czego szukasz? Lisów? Sarenek? Jeleni? Tylko z nimi porozmawiasz na podobnym do swojego poziomie, co nie, Potter?

James niezbyt przejął się jej ostatnią uwagą, ale raczej nie dlatego, że była trafna, ale raczej dlatego, że wszelkie obelgi odbijały się od niego jak groch o ścianę.

─ Na jelenie się już napatrzałem ─ odparł z łobuzerskim uśmiechem. ─ Czego szukam? Cóż, szukam miłości ─ rzucił nonszalancko. – Chyba jestem blisko.

Lily wywróciła oczami:

–Mógłbyś spróbować być poważny. To nie boli.

─ Zawrzyjmy układ, Evans ─ zreflektował się. Układy były rzeczą, którą James Potter najlepiej rozumiał. – Ty powiesz mi, co tu robiłaś, a ja odprowadzę cię pod samiusieńkie drzwi dormitorium, zgoda?

Zaśmiała się pobłażliwie. Musiałaby być skończoną idiotką, żeby wchodzić z nim w jakiekolwiek układy. Ten chłopak niewątpliwie podpisał jakiś cyrograf w przeszłości, bowiem wszystko co proponował miało gdzieś ukryty haczyk. Możliwe, że postanowiłby odprowadzić ją pod drzwi zupełnie obcego dormitorium. Na przykład swojego. I potem by już jej nie wypuścił. Tak, takie zagranie pasowałoby jak ulał go jego żałosnego poczucia humoru.

─ Skąd pomysł, że potrzebuję twojej pomocy?

─ Znikąd ─ przyznał. – Potrzebujesz pomocy ogólnej, a ja mogę ci jej udzielić. Widzisz ─ westchnął teatralnie ─ nie sądzę, że jesteś fanką zakazanych ekspedycji, dlatego raczej za twoją jakże uroczą, nielegalną i nieprzepisową wycieczką po ciszy nocnej stoi jakiś hmm… usprawiedliwiający cię powód. Tylko że obecnie już straciłaś wierzyć w jego moc… ale może się mylę?

─ Może ─ podchwyciła, nie chcąc przyznać, że James tradycyjnie świetnie ją rozgryzł.

─ …i może sobie pójdę…

─ Zostawisz damę w opałach? ─ uniosła brew do góry. Z zaskoczeniem odnotowała, że głos zaczął jej lekko drżeć. – Zawsze brałam cię za szarmancką osobę.

─ Skoro dama nie życzy sobie ratunku, nie mogę jej do niczego zmusić ─ droczył się. ─ No chyba, że nie lubisz podejmować samodzielnych decyzji.

To uderzyło mocno w dumę Lily, notabene, bardzo wygórowaną. Wcześniej może faktycznie jedynie zgrywała niemiłą, żeby nie wzbudzać podejrzeń i wciąż świetnie grać swoją rolę, ale w głębi serca naprawdę chciała, żeby James akurat tej nocy stał się jej sojusznikiem i – przede wszystkim – pomógł się jej stąd wydostać. I najlepiej niech jeszcze wskaże jej drogę do wieży, taką, gdzie na pewno nie dopadnie ją McGonagall. Ach, i niech pomoże przedtem znaleźć Marley.

Naprawdę był taki moment, kiedy chciała zmięknąć i go o to ładnie i grzecznie poprosić, ale nie pozwoli mu sobie z niej kpić, co to, to nie! Za nic w świecie nie pozwoliłaby siebie ośmieszać.

─ Spadaj – syknęła. –Świetnie sobie radzę. Twój sukurs nie jest mi w tej chwili potrzebny. Lepiej idź poćwiczyć miny przed lustrem albo otwórz trupę miłośników skończonego imbecylizmu – zaproponowała żywo gestykulując rękoma. – Cokolwiek.

James wywrócił swoimi cudnymi oczętami, szepnął coś pod nosem i zaczął znowu do niej przemawiać, tym razem milej:

─ Trupa miłośników skończonego imbecylizmu brzmi dobrze, ale jednak wolę odłożyć tę myśl na później – uśmiechnął się lekko. – Chodź – wyciągnął doń rękę. – Odprowadzę cię.

Jego głos zdawał się być do zaskakującego stopnia przyjemny, łagodny i jakiś… kojący? Lily przez chwilę walczyła z chęcią ujęcia jego dłoni, gdy przypomniała sobie, że nie przychodziła tutaj, żeby się pokłócić z Potterem, tylko znaleźć Marę. Może warto mu o niej powiedzieć? Dobrze wiedziała, że zna ten las o wiele lepiej niż ona, poza tym to Huncwot- ma te swoje diaboliczne sztuczki. Z jego pomocą odnalazłaby ją mgnieniu oka, ale czy chciała go pytać? Czy chciała prosić go o przysługę? Przełknęła głośno ślinę i pokręciła głową.

Gryfon zaklął pod nosem.

─ Cholera, Evans, po prostu chodź ─ schował dłoń. – Nawet nie za rączkę, tylko się rusz.

─ Nie, Potter ─ zaparła się. – Nie ruszę się stąd, dopóki czegoś nie załatwię. Ja… Muszę znaleźć Marę.

─ Marę?- powtórzył i rozdziawił usta. – Marlenę McKinnon?

─ A znasz jakąś inną?

James namyślił się trochę, a na jego czole pojawiła się głęboka zmarszczka. Lily patrzyła na niego hardo i oczekiwała jakiejkolwiek reakcji. Kiedy ta nadeszła, rozwiała wszelkie nadzieje dziewczyny:

─ Nie widziałem jej. Na pewno nigdzie jej tu nie ma. A wiem, co mówię. W przeciwieństwie do ciebie.

Ruda wyglądała, jakby chciała mu przywalić.

─ Jestem pewna, że tu jest, Potter. Wybacz, że zostawiam cię samego ze swoim paskudnym towarzystwem, ale muszę iść dalej, bo…

Przerwała, bo chłopak gwałtownie wbił jej place w ramię. Jego oczy przestały spoglądać na nią łagodnie, teraz widać było w nich jedynie chłodną determinację.

─ Nie sądzę ─ powtórzył z naciskiem i ruchem głowy wskazał na najbliższą sosnę zza której widać było wydeptaną, zapewne przez Hagrida, ścieżkę, której wcześniej nie zauważyła. –Szłaś stamtąd.

Już miała mu chłodno podziękować i zawrócić, ale przypomniała sobie o owym dziwnym błysku… Jeśli miała stąd sobie pójść musiała go przynajmniej zmusić do poszukiwań Mary… Może, jak się uprze, tak jak najlepiej potrafiła, to rozczochraniec wreszcie skapituluje i rozejdą się w chwilowym pokoju?

Lily nie miała czasu na dokończenie swojego planu, bo do jej uszu dobiegł ryk jakiegoś zwierzęcia. Odruchowo złapała Jamesa za przegub dłoni. Chłopak nawet tego nie zauważył, wyostrzył zmysły i rozejrzał się po najbliższych zaroślach, jakby oczekiwał wyskoku jakiegoś wielkiego smoka, czy czegoś takiego. Brunet zdawał się być pewny, czego może się spodziewać, jakby znał to stworzenie. Dziewczyna przełknęła głośno ślinę.

Dopiero po kilku minutach Potter zdał sobie sprawę, że trzymają się za ręce i wykorzystując ten fakt, zdecydowanie pociągnął ją ku sobie i cicho szepnął:

─ Poszukam Mary, dobrze? Ale najpierw cię odprowadzę. Zakazany Las o tej porze nie jest dla ciebie idealnym miejscem.

Ruda chętnie wykłócałaby się dalej i brnęła mówiąc, że dla niego tym bardziej. Pewnie rzuciłaby jeszcze, że jest seksistą, traktując kobiety jako słabsze i nieporadne, ale po raz pierwszy w życiu ślina nie przynosiła jej na język żadnych ciętych odzywek. Wiedziała, że James jest jeszcze bardziej upierdliwy niż ona i nawet po wyzwaniu go od seksistów i szowinistów, nie odpuści. I naprawdę, mogła powiedzieć tyle niezłych kontrargumentów, a z jej ust wyszło tylko jedno, naiwne pytanie, w dodatku zadane bez stanowczego tonu:

─ To powiesz mi, co robiłeś?

─ Pani prefekt mnie sprawdza? ─ wyszczerzył zęby, co było dla niej jak plusk zimnej wody.

No tak. To przecież Potter. Nawet w sytuacji podbramkowej musi sobie trochę pokpić. Wyrywała już swoją dłoń z jego uścisku, gdy owe wycie się ponowiło, tym razem wyraźniej, a uśmiech spełzł chłopakowi z twarzy tak szybko, jak się pojawił. Lily mogła już rozpoznać dźwięk – to z pewnością cała wataha wilków zmierzała w ich kierunku.

James przełknął ślinę. Wyglądał jakby przeżywał wewnętrzną wojnę. Na myśl przyszły jej mugolskie bajki, z aniołem i diabłem jako doradcami- diabeł nakazywał mu ją zostawić i iść do tego, a anioł trzymał go przy niej. A może na odwrót? Czyżby miała rację i on naprawdę znał to coś? Tego… wilka, bo tak właśnie to brzmiało? I czy miał zamiar teraz do niego wrócić? Może i był zarozumiałym dupkiem, ale chyba by jej nie porzucił na pastwę losu...

─ Nie rzucaj żadnych zaklęć. – To było ostatnie, co zapamiętała – a raczej, czego była pewna – bo reszta obrazu, który zarejestrował jej mózg, mieszała się w jeden wielki, niezrozumiały chaos:

Zdarzyło się kilka rzeczy równocześnie: z krzaków wyskoczył ogromny człowiek przypominający wilka o czerwonych, żądnych krwi oczach; stojący przed nią James Potter zniknął, a na jego miejscu pojawił się piękny, rogaty jeleń, a w kompani mu przybył czarny, kudłaty pies przypominający ponuraka, o którym opowiadała ich nauczycielka wróżbiarstwa.

Ruda wytrzeszczyła oczy, chciała krzyknąć, ale z jej gardła nie wydał się żaden dźwięk. Spadła do tyłu, różdżka wyślizgnęła jej się z ręki, a światło zgasło. W ciemności nie widziała niczego, ale instynkt podpowiadał jej, że tam, obok, trwała walka pomiędzy wilkołakiem a psem i jeleniem.


Trzynaście godzin wcześniej. Poniedziałek, drugiego września.

Mugolski budzik rozbrzmiał jakąś głośną i niemiłosierną melodią, a rozczochrany chłopak z twarzą schowaną w poduszkę, po omacku próbował go złapać i wcisnąć przycisk włączający drzemkę. Zastukał kilka razy w stolik nocny, a porzucone na nim równiutkie dwa miesiące temu książki, spadły z głuchym łoskotem na podłogę i wyciągniętą, bezwładną rękę Syriusza Blacka. Gdy tylko ciężarne tomiska upadły na jego delikatną dłoń, arystokrata natychmiast się obudził i przywitał nowy dzień głośnym przekleństwem.

Budzik nie poddawał się i wciąż wytrwale próbował obudzić Jamesa. Ten również nie kapitulował i uderzał o przedmioty w bliskim sąsiedztwie przycisku z drzemką, ale to starcie nie przynosiło żadnych oczekiwanych efektów. Syriusz wywrócił oczami widząc syzyfowe prace swojego przyjaciela, wygramolił się jakoś ze swego łoża i przełożył mu przez uszy okulary, jakby naprawdę myślał, że Potter ma oczy z tyłu głowy. Następnie mocno przetarł zmęczone oczy, rozmasował sobie skronie i pogłośnił piosenkę Aerosmith, byle tylko James wyrwał się z ramion Morfeusza.

Postanowił wyjść na balkon zapalić, nim Potterowie wrócą z całej tej imprezy u Nassów, na którą nie chcieli zabrać swoich podopiecznych. Dwa kroki wystarczyły, żeby ominąć sterty porozrzucanego na podłodze złomu (w skład którego wchodziły połamane kałamarze, podarte zwitki pergaminu, kolorowe bokserki, kapsle po piwie, a nawet kilka czarnych biustonoszy) i dopaść antyczną szafę stojącą w kącie pokoju. Otworzył jej drzwiczki na oścież, porozsuwał rządek pozawieszanych flanelowych koszul, za którym znajdowała się mała, wysuwana szufladka, w której chowali z Jamesem swoje największe skarby- jak opieromby, skradziony znicz, lusterka dwukierunkowe, wielokrotnie złożoną Mapę Huncwotów i przede wszystkim- czerwone Marlboro.

Od tych wakacji Syriusz zamieszkał na stałe u Potterów i musiał przyznać, że w swoim życiu nie spędził bardziej udanych dwóch miesięcy. Od początku wiedział, że rodzina Jamesa to ludzie bardzo równi, normalni i ciepli, nie jak Blackowie. W swoim rodzinnym domu nie mógłby z nikim pożartować czy chociażby powspominać jakiś wydarzeń z przeszłości bez zbesztania albo komentarza w stylu: „Nie wyrażaj się jak jakiś opie", „Przestań śmiać się jak do sera", „Syriuszu, Blackowi takie zachowanie nie przystoi!". Nigdy nie czuł się Prawdziwym Blackiem, takim, który gardził nieczystością krwi, wspierał Voldemorta, był poważny, chłodny i smętny, jakby wiecznie bolała go głowa. Szczerze powiedziawszy, mało na świecie zostało osób tak żywiołowych, lekkomyślnych i niesubordynowanych, jak on. I Potterowie to akceptowali.

Belle i Seth, mimo że nie znali go specjalnie dobrze, przyjęli bez zbędnych ceregieli pod swój dach i traktowali na równo z własnym potomstwem- Jamesem i May. Zresztą, nie był jedną w tym domu zbłąkaną duszyczką, bo od połowy lipca pojawiła się Hestia, jakaś dalsza kuzynka Rogacza, więc zapewne też i jego. Pasowała jak ulał do reszty tej rodziny- była zakręcona, wesoła i miała własne zdanie na każdy temat. Syriusz polubił ja od razu, mimo że w kółko się o coś wykłócała i wrabiała go w jakieś niechwalebne sprawy.

Najlepsze w mieszkaniu z przyjacielem, jest niewątpliwie to, że impreza trwa tak jakby dwadzieścia cztery na siedem. Wczoraj na przykład urządzili z Rogaczem melanż i pozapraszali połowę Doliny Godryka. To dopiero nazywa się życie.

─ …maybe tomorrow the good lord will take you away… ─ zanucił James i z bardzo ciężkim westchnieniem wstał z łóżka.

Black wychylił się zza szafy i rzucił w kierunku przyjaciela pierwszą flanelową koszulę, która spadła przy jego dynamicznym rozsuwaniu wieszaków, dżinsowe spodnie, zapalniczkę i paczkę zielonych Camelów. James złapał wszystkie te rzeczy z typowym dla szukającego refleksem.

– Wiesz, Łapciu, wydaje mi się, że o czymś zapomnieliśmy… ─ przeciągnął się i ziewnął. –Która godzina?

─ Cholera wie ─ odpowiedział Syriusz, przeczesując ręką swoje czarne włosy. – Po wczorajszej imprezie na pożegnanie lata… O KTÓREJ WRACAJĄ TWOI RODZICE? ─ wykrzyknął, upuszczając otwartą zapalniczkę.

James natychmiast przestał się przeciągać i zamarł. Na dole leżały dwa tuziny potłuczonych butelek po whiskey, na pół wypita wódka i ruszony ojcowski Bourbon- namiastka wczorajszej imprezy. To i tak tylko garstka tego, co mogli zastać na parterze, bo przecież wczoraj wałęsało się tam multum osób… O której rodzice mogą wrócić od Nassów? Na pewno gdzieś przed dziesiątą, żeby obudzić ich na…

─ HOGWART!- pacnął się ręką w czoło. Łapie opadła szczęka. – Musimy coś zrobić z tym pokojem, zanim mama zacznie robić porządki…

─ Pozbieram pety – zadeklarował się Black. – Ty idź po butelki.

Rogacz posłusznie wstał i ruszył w kierunku balkonu. Otworzył z lekkim wysiłkiem mosiężne okno, w kształcie drzwi, którym wychodziło się na lodżio, sprawnym ruchem uniósł swoją bezcenną pelerynę niewidkę, która kryła rządek zachowanych z wczoraj butelek Ognistej. Chwycił je oburącz i wniósł do pokoju, gdzie jego przyjaciel już otwierał kufry i wrzucał doń wszystkie pary leżących na ziemi bokserek.

─ Daj mi jakieś poduchy ─ polecił. – Książki włożymy do ciebie, a tu schowamy whisky, ciuchy i papierosy – mówił jak najęty. – Belle robiła jakieś pranie, nie?

─ Robiła – potwierdził James i machnął ręką. – Nie mamy czasu teraz tego szukać. Wrzucaj, co tu jest… Potem, jak coś, to dokupimy sobie szaty w Hogsmeade.

Syriusz pokiwał głową na zgodę i wciąż brał, i brał kolejne koszule, spodnie i bokserki, byle tylko zapewnić butelkom godziwe warunki podróży, gdy wymacał jeden z leżących na ziemi staników. Zrobił wielkie oczy i spytał:

─ To Hestii, czy ktoś tu dzisiaj spał?

Rogacz podrapał się po głowie i pokręcił bezwiednie głową. Prawie nic nie pamiętał z poprzedniej nocy.

─ Wrzucimy jej do pokoju ─ zaproponował. – Jeśli nawet to nie jej, to się nie zorientuje.

─ Prawda. Cholera, zostaw to… wiesz, że jeśli ktoś zobaczy dół, to...

─ Wiem, Łapo, mamy przesrane. Wziąłeś mój znicz?

─ Co? Tak ─ rzucił z irytacją. – Na pewno coś tu zostawimy. Wziąłeś mój kociołek?

─ Kociołek? Tak… nie. Och, nie wiem. Już zamknąłem kufer.

─ Co zrobimy z tymi petami? Wczoraj cała popielniczka się stłukła.

─ Wrzuć je pod szafkę… Nikt tam nie sprzątał od dwudziestu lat.

─ Okej… Słuchaj, czy zabieraliśmy z Hogwartu Eliksir Antykoncepcyjny?

─ Zostawiliśmy go we francuskim pokoju hotelowym.

─ Skoro tak… JONES! – wykrzyknął Łapa, usiadł na swój kufer i usiłował go przymknąć. James pozbierał wszystkie staniki i inne nienależące do nich przedmioty i gdy tylko orzechowo włosa dziewczyna otworzyła drzwi z łoskotem, który w mgnieniu oka obiegł cały dom, wcisnął jej ten specyficzny prezent prosto do rąk.

Hestia uniosła jedną brew do góry, a jej żywe, brązowe oczy skrytykowały biustonosze mało łaskawym okiem. Dziewczyna z rana wyglądała jak topielec (tak nazwał ją kilka tygodni temu Syriusz)- włosy stawały jej pod praktycznie każdym kątem, wory pod oczami wyglądały jak dwa wielkie lima, a pognieciona, o wiele za duża halka zwisała z jej ramion dziwacznie. Na przegubie dłoni szatynka nosiła elegancki zegarek, który niebezpiecznie alarmował o godzinie dziewiątej pięćdziesiąt.

─ Dlaczego mnie nie obudziliście? Mieliście mnie obudzić! ─ prychnęła oskarżycielskim tonem. – Nie ma nic do jedzenia, a na dole jest taka wolnoamerykanka, że….

─ Zrobiłaś bałagan, to teraz posprzątaj, kochana ─ zgasił ją Syriusz i uśmiechnął się słodko. Hestia odpowiedziała tym samym i cisnęła stanikami w jego twarz.

─ Mam nadzieję, że Belle i Seth każą wam spędzić ten semestr w domu na pomaganiu skrzatce – oznajmiła. –Osobiście pokażę im tę bieliznę.

─ James, Błędny Rycerz odjeżdża za jakieś pół godziny… ─ szepnął z trwogą w głosie Black. –Może jak szybko nawiejemy, twoi rodzice zapomną o tym… wczorajszym melanżu i – co ona powiedziała? – wolnoamerykance do Świąt?

─ Dajemy dyla? – powtórzył Rogacz. – Mnie to odpowiada.

─ Ta? A mnie nie! – wtrąciła się Hestia. –Ja mam na jedenastą pociąg, jak każdy normalny człowiek w Anglii! Seth z Belle wrócą, i cała wina, za waszą durną bibę, spadnie na mnie! Nie mam zamiaru tego… Ej, gdzie wy idziecie? BLACK! POTTER! Kretyni, nie wzięliście różdżek! Ja nie będę tego sprzątać!


Dwanaście godzin wcześniej.

Dorcas?! Dori, to naprawdę ty?! – krzyknęła radośnie rudowłosa dziewczyna, a zrobiła to wyjątkowo głośno, ponieważ niemal każda osoba z wszechobecnego tłoku odwróciła się w jej stronę. Lily Evans nie zwróciła na o to uwagi. Liczyła się teraz tylko ona, Dorcas Scarlett Meadowes, jej najlepsza przyjaciółka.

Gryfonki wpadły sobie w ramiona zostawiając cały swój magiczny ekwipunek i ucałowały rumiane policzki. Co z tego, że widziały się raptem dwa tygodnie temu? Były nazbyt przyzwyczajone do widywania się codziennie, a gdy tylko następowała rozłąka na chociażby pół tygodnia, już obie szalały z tęsknoty. Chichotały jak głupie, serwując sobie takie komplementy, jak: „Ożesz ty, ale wyładniałaś" lub „schudłaś tak bardzo, że dostaję przy tobie kompleksów".

Lily Evans była posiadaczką gęstych, ognistorudych loków, które zgrabnie opadały na jej ramiona i kontrastowały z charakterystycznymi szmaragdowozielonymi oczętami w kształcie migdałków, w których dostrzec można było żywe ogniki. W tej chwili zachowywała się w taki sposób, jakby brakowało jej piątej klepki, choć słynęła ze swojego zrównoważonego stylu życia i brzydziła się jakimkolwiek publicznym okazywaniem uczuć, twierdząc, że przyjaźń nie jest na pokaz. Na jej piersi dumnie spoczywała odznaka prefekta, którą zdobyła dzięki swojej zaradności, asertywności i pracowitości oraz zamiłowaniu do przestrzegania zasad. Tym bardziej wszyscy osłupieli widząc tę przykładną dziewczynę w napadzie niczym nieuzasadnionej euforii. Z kolei Dorcas, która znała ją jednak trochę lepiej niż inni, przywykła już do nieczęstych napadów szaleństwa swojej przyjaciółki. Wiedziała również, że jej bijący spokój i równowaga emocjonalna są tylko przykrywką, a pod skorupą chłodnej, zbuntowanej perfekcjonalistki kryje się charakterna, aczkolwiek bardzo wesoła i pełna życia dziewczyna.

Z kolei sama Dorcas, pod względem wyglądu, różniła się o Evans niemal wszystkim- posiadała ciemne, czekoladowe włosy, które artystycznie rozczochrane przerzuciła za ramię, a fryzurę podtrzymywała białą, elegancką przepaską. Jej brązowe, niemal czarne tęczówki, ukryte pod firanką rzęs uwiodły niejednego chłopaka. Uwielbiała ona wszelkiego rodzaju imprezy, podczas których mogła uciekać od swojego nieodłącznego kompana- problemów. Bez bicia zdradzała, że jej dominującą cechą jest lenistwo i słomiany zapał, przez co miała najniższe wyniki w nauce na całym roczniku. Mimo ciemności umysłu, Meadowes świetnie odnajdywała się w sprawach towarzyskich i odczytywała relacje międzyludzkie. Na pierwszy rzut oka zauważała, że pomiędzy jakąś parą iskrzy, potrafiła przewidzieć ciąg wydarzeń i żyła pełnią życia ciesząc się praktycznie każdą głupotą. W dodatku miała duszę artystki- malowała, tańczyła i śpiewała, a ostatnio poddała się nowej pasji, czyli krawiectwie. Połowę swoich cudownych strojów własnoręcznie zaprojektowała i uszyła, szybko też stała się dyktatorką smaku wśród przyjaciółek.

Każda każdej czegoś zazdrościła. Lily marzyła o otwartości, śmiałości i bijącej pewności siebie swojej przyjaciółki, chciała być równie sympatyczna, przebojowa i koleżeńska. Dorcas z kolei wielokrotnie wyobrażała siebie z inteligencją, charyzmą i lojalnością, które tak dobrze opisywały Evans. Mimo różnic, obydwie kochały się siostrzaną miłością i świetnie dogadywały. Tworzyły razem zgrany duet i wspólnymi siłami byłyby zdolne dokonać wszystkiego.

─ LIL! – oprzytomniała nagle Meadowes. – Widzisz tamtą dziewczynę?

Palec Dorcas wskazał na pewnego chudzielca z burzą kędzierzawych, czekoladowych włosów, której nos i oczy w skupieniu śledziły kolejne linijki podręcznika do astronomii. Marlena McKinnon przez długi czas nie zorientowała się, że dwie pary ocząt wpatrują się w nią z wyczekiwaniem, niemal w ogóle nie mrugając. Kiedy jednak spostrzegła swoje przyjaciółki w trybie natychmiastowym odrzuciła książkę i rzuciła się dziewczynom w ramiona:

─ LILY! DORCAS! – zapiszczała i ucałowała oba policzki każdej z dziewczyn.

Marlena nigdy nie witała się w sposób tak zwariowany jak Lily i Dorcas, ale dzisiaj było w niej coś wyjątkowo melancholijnego, i choć starała się to ukryć, dziewczyny od razu zorientowały się, że coś z nią nie tak.

McKinnon rozglądała się z przestrachem w oczach po peronie, jakby czekała na wejście w najmniej oczekiwanym momencie jakiegoś seryjnego zabójcy. Równie dobrze nadawałby się na niego jakiś chłopak, ale szatynka raczej nie miała z nikim na pieńku. Dziewczyna szybko podniosła swoją książkę, schowała ją do odpiętej komory w podręcznym plecaku, zarzuciła rudej i szatynce ręce na szyję i w ten sposób ów swoisty orszak ruszył w kierunku pociągu.

Kiedy znalazły się wewnątrz Ekspresu Hogwart natychmiast ruszyły na jego koniec, gdzie znajdował się ostatni przedział w lewym rzędzie, którego drzwiczki nigdy nie chciały biernie stanąć otworem (było to specyficzne zabezpieczanie przed innymi grupkami- nikt nie miał tyle chęci i energii, żeby świadomie się z nimi mocować). Od drugiej klasy dziewczęta siadały właśnie tu, a ten rok nie pozostał wyjątkiem.

Po pięciominutowym mordowaniu się z otwarciem, nadeszła pomoc z wewnątrz. Złotowłosa dziewczyna mocno pchnęła drzwiczki, Dorcas całą siłą ciała je pociągnęła, aż w końcu puściły z głośnym zgrzytem, a obie Gryfonki spadły na ziemię. Lily z uśmiechem przyjrzała się blondynce, która teraz wstawała z olbrzymią gracją z podłogi i wyciągała rękę do Meadowes. Marlena bez przywitania wkroczyła do przedziału.

─ Dzięki, Emmelino – rzuciła Dor wstając na nogi i przytuliła blondynkę do siebie. –Wyładniałaś.

Nie był to równie tani komplement jak w przypadku Lily, bo panienka Titanic w ogóle już nie przypominała starej, otyłej Emmeliny, z wielkimi okularami i aparatem ortodontycznym na zębach, założonym przez jej wuja mugola. Teraz stała przed nimi wysoka, opalona dziewczyna przypominająca młodą modelkę. Modny strój, składający się z wiązanej na szyi bluzki i uroczej spódniczki- miniówki, podkreślał jej figurę, o którą rok temu tak bardzo zaczęła dbać. Słowem- ta Emma nie przypominała w niczym starej Emmy, ale nie tylko pod względem wyglądu. Nowa wersja ich przyjaciółki emanowała dziwną, mało emmelinową pewnością siebie, trzymała wysoko głowę, żuła gumę i spoglądała na wszystkich z wyższością. Prócz tego z jej twarzy zniknął stary, miły uśmiech, a zastąpił go wyraz znużenia.

─ Wiem – przyznała nieskromnie Emmelina i krytycznie spojrzała na strój Dorcas. – Ładna spódniczka.

─ Sama szyłam – pochwaliła się Dor. – Dostałam na urodziny od kuzynki mugolską maszynę krawiecką. Matka chciała oddać ją takiemu menelowi, co się wałęsał obok naszego domu, ale udało mi się ją schować.

Emmelina grzecznie pokiwała głową, ale nie zdradzała dalszego zainteresowania tą historią, tylko zwróciła się do Lily:

─ Ale z ciebie punkówa, dziewczyno – stwierdziła Emma po dłuższych oględzinach stroju rudowłosej.

Lily ubrała, jak miała w zwyczaju wygodne, ciemne spodnie, które tamtego dnia były trochę poszarpane i miały wypalone kilka dziur, glany z czerwonymi sznurówkami, białą bluzkę z ciemnym napisem NIETYKALNA i narzuconą na nią niedopiętą kurtkę. Na katanie z ciemnego dżinsu dziewczyna podoczepiała inne plakietki niż ta z literą P- na pierwszy rzut oka widać było czarno-białą odznakę przestawiającą pandę i litery WWF, czerwone usta z wywieszonym językiem symbolizujące Rolling Stonesów, plakietkę z głową Freddie' ego Mercury i żółtą naklejkę z napisem: WEGETARIANKA, ale było ich znacznie więcej. Na przegubie prawej dłoni zawiesiła kolorową bransoletkę z muliny, na której wyszyty został tytuł piosenki Fleetwood Mac- Go Your Own Way.

─ Nie jestem punkówą- wyjaśniła z pretensją w głosie. –To tylko na dzisiaj… Zanim się przebiorę.

Emmelina uśmiechnęła się pobłażliwie i przytuliła rudowłosą o wiele szczerzej niż wcześniej Dorcas.

-Jasne, jasne. Wiesz, Lily, w sumie nie musisz się przebierać- odparła z błyskiem w oku. –Nie masz dla kogo. Huncwotów tu nie ma.

-Dlaczego miałabym…

-NIE MA?!- przerwała jej z szczerą rozpaczą w głosie Dor. –Jak to: nie ma?

-Normalnie- wzruszyła ramionami blondynka. –Remus powiedział mi, że…

Emmelina zawahała się pod ostrzem nieprzychylnego spojrzenia Marleny, która najwyraźniej po braku chęci przywitania się z Titanicówną, miała do niej jakieś pretensje – zapewne o Remusa, jej chłopaka, a przyjaciela blondynki.

─ Zresztą, nieważne. Po prostu ich nie będzie. Sama nie wiem, czemu.

Dor otworzyła i zamknęła buzię, szczerze zawiedziona, a Lily tylko szerzej się uśmiechnęła. Zapowiadała się pierwsza w życiu spokojna przejażdżka, bez ich infantylnych komentarzy i „prześmiesznych" żartów. Jasne, może będzie to trochę dziwne, ale po co od razu rozpaczać? Dziewczyny będą mogły luźniej sobie porozmawiać, nikt nie będzie nasłuchiwał… może nawet dokończą swoją Listę Najseksowniejszych Wolnych Facetów 1976? Miały ją skończyć do Sylwestra, a póki co zapisały jedynie Johna Travoltę i Luisa Hayesa. Takich rzeczy po prostu nie robi się przy chłopakach.

A Huncwoci… Cóż, Huncwotów znali wszyscy. Ta czwórka chłopców już pierwszego dnia szkoły „wpadła sobie w oko" i od tego czasu bez wytchnienia starali się zdemolować tę zaszczytną instytucję do szczętu. Interpretację ich dowcipów i wybornego poczucia humoru pozostawiali pozostałym, a znaczna większość szybko okrzyknęła ich królami Hogwartu. Lily osobiście nie mogła patrzeć jak tacy inteligentni chłopcy jak Syriusz, Remus i nawet Potter zachowują się jak stado małpiszonów. Jej nastawienie do huncwockich kawałów znali wszyscy, ale mimo to przez kilka pierwszych lat udawało jej się utrzymać relację z tą bandą na koleżeńskiej stopie. Dopiero potem zrobiło się nieprzyjemnie.

Najbardziej lubiła Remusa-chłopaka Marleny od roku, drugiego prefekta Gryfonów, chłopca rozsądnego i odpowiedzialnego, na pozór kompletnie odmiennego od swoich kolegów. Co prawda miał on poczucie humoru i nie zawsze wykazywał się taką roztropnością, ale według Evansówny zajmował pozycję „najbardziej ludzkiego Huncwota", z którym można jeszcze normalnie porozmawiać. Miał jednak problemy w domu- jego matka często chorowała i Lupin wyjeżdżał przynajmniej raz w miesiącu z powrotem do Downtown, skąd pochodził, by trochę pomóc w domu. McKinnon niejednokrotnie oferowała również swoją pomoc, ale jej chłopak nie chciał na ten temat nic słyszeć.

Następnego w jej hierarchii sympatyczności postawiłaby Petera Pettigrew- niskiego chłopaka z nadwagą, którego głosu chyba do tej pory nie słyszała. Przy swoich przyjaciołach Peter najwyraźniej nie był taki nieśmiały, bo w innym wypadku nie dołączyłby do ich zacnego grona, mimo że każdy wiedział, że jest on swego rodzaju popychadłem Pottera i Blacka. Szczególnie dawało się to we znaki, kiedy tamci wyzywali go na przykład na magiczny pojedynek, który zawsze miał opłakane skutki. Jakby było tego mało- James i Syriusz nie przyznawali się nawet, że to z ich winy młody Pettigrew rzyga glizdami albo muczy jak krowa wniebogłosy. Szkoda, że obracał się w takim towarzystwie, chociaż sam nigdy nie narzekał.

Ostatnią, najpopularniejszą połową Huncwotów były dwa bożyszcza żeńskiej, infantylnej populacji Hogwartu- James Potter i Syriusz Black. Z dwojga złego Lily wybrałaby już chyba tego drugiego, mimo że na świecie nie było, i nie będzie, równie próżnego i niestałego w uczuciach chłopaka. Zaliczył on niemalże każdą puszczalską dziewczynę, a nawet utworzył z najlepszym kumplem „listę dziewczyn" z której wykreślał swoje ofiary. Tamtych dwoje wieki temu założyło się, że odhaczą ją całą do końca roku szkolnego, czy coś takiego. Mimo wszystko Syriusz nie był przesiąknięty złem i głupotą do szpiku kości, o tym Evansówna wiedziała i dlatego postawiłaby go przed Potterem. Zdawała sobie sprawę, że ma bardzo trudną sytuację rodzinną i od urodzenia drze koty ze swoim bratem, co rozumiała jeszcze lepiej. I w sumie, stawał się szkodliwy dopiero po pierwszej randce. Jeśli nie miało się, jak rudowłosa, chęci do umawiania z jego osobą, przetrwało się Hogwart bez większych wstrząsów psychicznych.

Najgorszym z najgorszych był James Potter, chłopak, którego widok nie zapierał takiego dechu w piersiach jak Syriusza, i nie był tak uzdolniony i pojętny jak on, ale mimo to należał do najbystrzejszych i najpopularniejszych chłopców na roku. Jego rangę podtrzymywał fakt, że rewelacyjnie grał w Qudditcha i do tej pory nie przegrał ze swoją drużyną żadnego meczu. Większość wolnego czasu spędzał na flirtowaniu z dziewczynami, najczęściej starszymi, i rzucaniu ich. Jedno trzeba było mu przyznać- nie zdradzał swoich „ukochanych" tak jawnie, jak Syriusz, no i był trochę bardziej wymagający. Rok temu spotykał się z Mary McDonald, niedoszłą przyjaciółką Lily i Marleny, która w tym semestrze wyjechała do Francji, ale jego najsłynniejszym związkiem był ten ze Skye DeVitt- niezwykle utalentowaną kapitanką puchońskiej drużyny Qudditcha, z którą rozstawał się i doń wracał, a wiele jego fanek twierdziło melancholijnie, że jest praktycznie z nią zaręczony. Mimo tych istot, od czwartej klasy bezskutecznie próbował umówić się właśnie z nią, Lily Evans, wredną, chłodną i brzydką dziewczyną urodzoną pod najczarniejszą gwiazdą na całym firmamencie. Naturalnie, nie robił tego, bo trafiła go szalona strzała Amora, tylko dlatego, że chciał odhaczyć ją na „liście dziewczyn"- innej opcji nie było, no chyba, że chciał się z Blackiem trochę z Rudej ponabijać albo dopiec jej po wielu latach ciętych komentarzy, co do jego osoby.

Tak, na pewno tak było. Tak jest. Sam pomysł Emmeliny, że miałaby się dla niego przebierać był niedorzeczny. Zdaje się, że on lubi jej osobowość buntowniczki. Sam jest przecież buntownikiem, dlatego raczej nie dyskryminuje pozostałych buntowników. To tak jakby naruszałoby Kodeks Oponentów. I nie obchodzi ją, co on sobie myśli. Wcale. Ona i Potter się przecież nienawidzą, od zawsze. Przynajmniej on nienawidzi jej. Na pewno.


Ponownie trzynaście godzin wcześniej.

─ Niewiele brakowało- zaśmiał się Syriusz Black i poklepał najlepszego przyjaciela po plecach. – Hestia chyba się uwinęła ze sprzątaniem, bo zagadaliśmy na tarasie twoich rodziców… Tylko słyszeli butelki.

─ Wiem – zawtórował mu James. – Chyba dostanę wyjca w Hogwarcie. Widzisz już coś?

Chłopcy siedzieli na jednej z ławek obok przystanku autobusowego w Bristolu i oczekiwali przyjazdu Błędnego Rycerza- magicznego autobusu, który dzisiejszego dnia wyjątkowo zabierał ich do Hogwartu. Był to o wiele szybszy, ale i ryzykowny transport do brytyjskiej szkoły. Normalnie nie mogliby skorzystać z takiego przywileju, gdyby nie zgoda Dumbledore' a, który zezwolił podróżować w takowy sposób ich przyjacielowi, Remusowi Lupinowi, ze względu na dzisiejszą pełnię.

Sekret ich przyjaciela Huncwoci poznali w drugiej klasie, po dokładnym zbadaniu właściwości wszystkich nocy, w których znikał z dormitorium i gruntownym wypadem do biblioteki szkolnej, w której nie gościli za często. Wszystkie elementy układanki ułożyły się w całość, a nieobecności, które ponoć spędzał w domu przy ciężko chorej matce, okazały się najcięższymi okresami w jego życiu. Był wilkołakiem.

On sam pamiętał dzień, w którym jego tajemnica wyszła na jaw bardzo dobrze. Pamiętał swój strach, obawę, że po tych nowych informacjach James, Syriusz i Peter odwrócą się od niego. Ale nawet to nie wystawiło ich przyjaźni na próbę. Chłopcy zaczęli trenować ciężką sztukę animagii i po trzech latach ćwiczeń w każdym wolnym momencie osiągnęli swój cel.

Odtąd w każdą pełnię nie tylko on zmieniał swoją postać: James przeobraził się w okazałego jelenia, Syriusz przybrał postać kudłatego, czarnego psa, a ostatni, gruby i niski Peter Pettigrew stał się dosyć pasującym do niego rudym i małym szczurem. Zwracali się odtąd do siebie per Lunatyk, Glizdogon, Łapa i Rogacz, ale nikt prócz nikt nie wiedział skąd wzięły się te ksywki.

Przemiana w animagów była nielegalna, dlatego nikt oprócz nich o tym nie wiedział, łącznie z Dumbledore' em, o ile w ogóle jest coś, co można przed nim zataić. Żeby uzyskać pozwolenie na podróżowanie Błędnym Rycerzem razem z Lupinem, Huncwoci musieli przyznać, że znają jego sekret i że chcą przyjechać jako wsparcie moralne. Czarodziej nie kupił tego do końca, ale nie wnikał w całą tę historię.

Dolina Godryka oddalona była o kilka kilometrów od Bristolu, ale chłopcy wskoczyli na motocykl Syriusza, który został lekko podrasowany przez Setha Pottera (ojciec Jamesa interesował się bowiem wszystkim co w jakikolwiek sposób wiązało się z mugolami) i natychmiast znaleźli się na miejscu. Schowali dość dobrze motor, więc istniała nikła szansa, że do Gwiazdki nikt go sobie nie przywłaszczy. Black powiedział w sumie, że myślał o zakupie nowego modelu, więc po tym starym płakać nie będzie, ale zawsze lepiej mieć jakiegoś grata w piwnicy, w pogotowiu. Tym bardziej, że „wszystkie dziewczyny lecą na motocyklistów", jak zauważył Peter, który mieszkał w Bristolu i za kilka minut powinien się zjawić na przystanku.

Syriusz wyciągnął mugolską lornetkę i wypatrywał w oddali autobusu.

─ Widzisz coś? – powtórzył pytanie Potter. Łapa przez chwilę nie reagował, aż nagle wykrzyknął:

─ Ty… Ta dziewczyna w oknie właśnie się przebiera i widać kompletnie każdy det… ─ James westchnął i wyrwał mu bezceremonialnie lornetkę. – EJ! Ja rozumiem, że też chcesz ją zobaczyć, ale…

Rogacz przyłożył mu palec do ust. Oddalał, wyostrzał i przybliżał obraz, przekręcał głowę, żeby zbadać każdy najmniejszy kąt ulicy, aż wykrzywiły mu się okulary, gdy wreszcie oznajmił:

─ Widzę Pete' a. Ma ze sobą jakiś słoik.

─ I je? – upewnił się Black.

─ Je.

─ To na pewno on.

Peter Pettigrew szybko zauważył swoich przyjaciół, pomachał im i rozpoczął krótkodystansowy bieg do ławki, biorąc słoik z kremem czekoladowym pod pachę. Kilka minut zajęło mu pokonanie tego dystansu, dopadnięcie kumpli i uściskanie ich radośnie. Chłopcy nie widzieli się bowiem przez całe wakacje, ponieważ Potter i Black w lipcu nieustannie gdzieś wyjeżdżali, a Peter spędził cały sierpień na amerykańskiej farmie swojej ciotki. Dwa miesiące- to zdecydowanie zbyt długi okres.

-Zdaje mi się, czy przytyłeś, Petey?- zapytał złośliwie Syriusz i poklepał chłopaka po plecach.

Peter zarumienił się jak piwonia, co wyglądało przekomicznie w zestawie z jego ściętymi na rekruta jasnymi, cienkimi włosami i pulchną, okrągłą buzią. James tylko zaśmiał się z jego miny i w obronie chłopaka zaatakował Blacka jakimś zgryźliwym, aczkolwiek żartobliwym komentarzem.

Następne minuty zleciały dość szybko, bo chłopcy szybko wszczęli przyjazną pogawędkę. Peter wydał się z siebie zdumiony okrzyk, gdy usłyszał, że jego przyjaciele ryzykują stratę wspaniałych motorów, wyraził nawet chęć przemycenia ich do Hogwartu, ale Black szybko sprowadził go na ziemię i przyznał, że tylko go tą myślą podpuścił.

Chłopcy nie dowiedzieli się, czy Peter mimo to chce zgarnąć motory, bo w tym momencie zza zakrętu wyłonił się zgoła nieoczekiwanie wściekle czerwony autobus, a wyszedł z niego jakiś żylasty facet, który bez słowa wyrwał im bagaże. Syriusz rzucił mu na ręce bezceremonialnie jeszcze plecak, do którego wpakował latarkę i rzeczy, które nie zmieściły się w kufrze.

Troje przyjaciół ochoczo wskoczyło do autobusu i zaraz wyłapało łóżko, na którym leżał Lupin, wertując jakąś książkę i próbując zająć się czymś na tyle produktywnym, by zapomnieć o paraliżującym bólu, który towarzyszył mu od rana. Gdy jego przyjaciele wsiedli do Błędnego Rycerza, natychmiast się poderwał i ruszył im na spotkanie. Uściskał każdego z nich jak brata, którego nie widziało się przez całe życie albo jak kogoś, kogo więcej już się nie zobaczy.

Tacy w końcu byli Huncwoci- razem stanowili jakby bractwo, każdy za każdego wskoczyłby w ogień i nigdy drugiego nie zostawił. Była to jedna z tych przyjaźni, które zdarzają się nadzwyczaj rzadko, a gdy już są, to tylko w męskim gronie. Nie ma tu nic do opisywania- ot co, grupka prawdziwych przyjaciół, którzy nie widzieli się zdecydowanie zbyt długo.


Cztery godziny wcześniej.

Hogwarcka elita zawsze siedziała po prawej stronie stołu, a wyrzutki- po lewej, bliżej nauczycieli. Tak to wyglądało pierwszego dnia, kiedy Lily Evans przekroczyła próg Wielkiej Sali i tak pozostało do dzisiaj. Z początku nawet tak zgrane drużyny jak szóstoroczne Gryfonki czy ich koledzy z klasy traktowali tę zasadę z szacunkiem i mimo, że prezentowało się to dziwnie, na czas posiłków odseparowywali się od siebie nawzajem, jedni siadając bliżej, drudzy dalej. Lily, Marlena, i do pewnego czasu Emmelina siadały przy najskrajniejszym lewym boku stołu, a Dorcas i Mary śmiały się razem z Huncwotami przy prawym końcu. Dopiero rok temu po raz pierwszy zlekceważyły tę zasadę i, razem z chłopcami, usiadły na samiutkim środeczku.

Meadowes rozglądała się we wszystkie strony, czy przypadkiem któryś z Huncwotów się nie pojawił, ale nie mogła ich dojrzeć. Marlena wpatrywała się w blat stołu i nie jadła praktycznie nic, mimo że niecałą godzinę temu obrabowała Evansównę ze wszystkich domowych przysmaków, które przyrządziła dla niej na drogę babcia, a były to rozpływające się w ustach babeczki z odłamami czekolady.

Emmelina po raz pierwszy w życiu nie usiadła z nimi na środku albo przy lewym końcu stołu- wręcz przeciwnie, z wysoko uniesioną głową podśmiewała się z Jaydena Rasaca i jakieś nieznanej Lily z widzenia dziewczyny z prawej strony.

─ To jej pierwszy raz- odezwała się Dor. Lily przytaknęła.

Wszystkie wiedziały, jak bardzo Titanicówna chciała zająć tamto miejsce, ale jak nigdy nie mogła. Wiele osób przez ostatnie lata się z niej wyśmiewało, bo miała problemy z nadwagą i za wiele rzeczy brała do siebie. Dopiero teraz, kiedy zaczęła wyglądać jak jasnowłosa modelka z Czarownicy, spokojnie mogła spełnić swoje marzenie. Szkoda tylko, że przez jego realizację zlekceważyła przyjaciółki.

Lily w życiu tylko raz usiadła po tej wielkiej stronie stołu, bo zaciągnęła ją tam Mary. Nie wspominała tego dobrze.


1994, 1 września

─ Stawiam galeona, że ten zezowaty posika się, jak tylko Tiara spadnie mu na głowę – skomentowała głośno Mary, pokazując długim palcem, zakończonym wymalowanym paznokciem, jakiegoś stremowanego pierwszorocznego.

Syriusz i Peter zaśmiali się głośno, Remus zaczął jej coś cicho tłumaczyć, a James miał tak samo znudzoną minę, jak wcześniej. Od kilkunastu minut ignorował przyczepioną do jego ramienia Rachel Sommers, bezczelnie flirtującą z nim Mary McDonald i żartującą ze stroju Jessiki Beinz Dorcas Meadowes, zajęty lustrowaniem od stóp do głów pewną rudowłosą dziewczynę. Mary przyprowadziła na ich miejsce swoją najlepszą przyjaciółkę i współlokatorkę Lily Evans. Potter naturalnie znał ją trzy lata i nie powinien być tak zaskoczony tym, że chciała zjeść ucztę obok McDonald, ale jej obecność po tej stronie stołu była przynajmniej dziwna. Dotychczas przypuszczał, że ta dziewczyna to zwykła zakompleksiona kujonica, która w dodatku nie należy do najmilszych osób, ale po jej dzisiejszych komentarzach coraz bardziej mu imponowała.

Nie spotkał do tej pory nikogo, kto nie zacząłby się rozpływać na widok niego, Syriusza albo Luisa Hayesa, który przechodził tędy i nawet puścił doń oczko. Zdziwiło go też to, że nie robiła sobie nic z komentarzy jego przyjaciela na temat wegetarianizmu, po tym jak przyznała, że sama jest jego propagatorką, tylko uparcie broniła swoich racji, a nawet nieźle potrafiła się odszczekać. Nim dłużej z nimi jadła, tym bardziej był ciekawy, czym jeszcze zaskoczy.

─ Chyba nie chcesz znać moich skojarzeń, co do twojej miny, Mary – usłyszał jej głos.

Black i Pettigrew zaczęli wydobywać z siebie żałosne dźwięki, które miały podkreślić grozę ostrzeżenia Evansównej. Ten pierwszy dał kuksańca Jamesowi, by wsparł ten prymitywny chórek, ale Potter wciąż się nie odzywał, a jego wyraz twarzy świadczył o tym, że chyba już dawno odleciał. Ruda wzięła spory haust soku dyniowego, by powstrzymać drżenie mięśni twarzy i nie wybuchnąć. Każdy ma jakąś swoją metodę na uspokojenie- jeden bije się po twarzy, drugi poprawia włosy, a trzeci idzie się, jak Lily, napić, co jest chyba najbezpieczniejszą z tych wszystkich metod. Jeszcze inni nie mają w ogóle potrzeby tłumienia w sobie złości, bo coraz mniej na świecie osób porywczych i awanturniczych, ale do takowych każdy zaliczyłby zielonooką Gryfonkę.

─ To, że brakuje ci poczucia humoru wiemy wszyscy – wycedziła panna McDonald- piękna i bogata blondynka z nieodpowiednim, jak na czternastolatkę, makijażem i ekstrawaganckimi ciuchami z wielkim dekoltem i koronkami. – Z twoim nastawieniem już dawno kazałabym ci spadać z powrotem do Krągłej Titanic i razem czytać Kociołek Amortencji.

─ Możesz przestać się popisywać? – spytała ostro. Blondynka zamrugała szybko swoimi ciężkimi, pomalowanymi powiekami, udając, że nie ma pojęcia, o co chodzi.

─ Sam czytałem Kociołek Amortencji, McDonald. I powiem ci, że to wyborna lektura, szczególnie na zaparcia – wyznał. Połowa stołu zachichotała.

─ Dobrze wiedzieć, że umiesz czytać – skwitowała Evans. – Choć osobiście uważam, że nie jesteś wystarczająco dojrzały, żeby w ogóle posklejać litery, a co dopiero zacząć czytać książki Backeta.

Rachel Sommers ziewnęła Jamesowi do ucha. Nikt się nie dowiedział, co Syriusz jej odpowiedział, choć na pewno miał gotową niezwykle inteligentną ripostę, bo spytała swoim głośnym, męczącym głosem:

─ Chciałabym, żeby już była impreza. Larissa mówiła, że ma „trochę"
Ognistej.

─ Niezastąpiona dziewczyna- zaklaskał Łapa. – Chyba puknę ją jeszcze raz.

─ Chodzisz z Clemence- przypomniała mu Dorcas rozpychając się łokciami między nim, a Jamesem. – Poza tym Richardson oficjalnie cię nienawidzi. Odkąd zaproponowałeś jej trójkącik z siostrą Emmeliny.

─ Zakład, Meadowes, że dzisiaj jej przejdzie? – spytał z czarującym uśmiechem. – No chyba, że jesteś o nią leciutko zaz…

─ Spadaj – przerwała mu w pół słowa. – Ty, Evans ─ wskazała na Lily głową – idziesz z nami na imprezę?

Rudowłosa zmarszczyła brwi.

─ Mówicie o tej w pokoju wspólnym?

Co roku Huncwoci organizowali w pokoju wspólnym Gryfonów imprezę na powitanie nowego roku, ale nigdy się na niej nie pojawili, co w pewnym sensie było zastanawiające, ale Evans nie przypuszczała, że kryje się za tym coś więcej. Mogła się w sumie spodziewać, że ma do czynienia z nastoletnimi mistyfikatorami i cała ta impreza jest zwykłą ściemą. Zrozumiała to dopiero teraz, kiedy całe towarzystwo zaczęło się śmiać.

─ To było niezłe – wydukała Meadowes pomiędzy salwami śmiechu i otarła łzę rozbawienia z policzka.

─ A ty mówisz, że ona nie ma poczucia humoru, McDonald – oburzył się Syriusz i poklepał ją po plecach.

Lily z początku nie wiedziała, co odpowiedzieć, dlatego wróciła wzrokiem do Mary szukając u niej poparcia. Blondynka jedynie wywróciła oczami, zarzuciła nogę na nogę i szepnęła coś na ucho siedzącej obok Sally McDonwer.

─ A tak na poważnie- zabrał głos James, uśmiechając się do niej kokieteryjnie – idziesz z nami czy się cykasz?

─ Czego miałabym się cykać? ─ zdziwiła się. Potter zamrugał, zaskoczony, i również przeniósł wzrok na McDonald.

─ Nie powiedziałaś jej? – spytał. Blondynka wywróciła oczami i szepnęła, że życie byłoby nudne bez tajemnic.

Życie byłoby nudne bez tajemnic- tak brzmiało motto życiowe Mary McDonald i usprawiedliwiała się nim zawsze, gdy jeden z jej miliardów sekretów wypływał na światło dzienne. Taka była bowiem na dziewczyna- zakłamana do szpiku kości, sama już chyba dawno pogubiła się, co w jej życiu zdarzyło się naprawdę, a co dobie dopowiedziała. Mimo że świetnie się z nią rozmawiało sam na sam, bo nie było lepszej rozmówczyni i bardziej sentymentalnej osoby, bliscy wiedzieli o Mary bardzo mało, a raczej tyle, co wcale. Nic nie znaczące rzeczy, jak ulubiony kolor i imię kota, wypadały blado przy tym, co opowiadała jej Lily, o jej rodzinnych relacjach i kłótniach z siostrą. Jedynym sekretem, którym Mary podzieliła się z nią i Marleną, było to, że kocha się w Jamesie Potterze, ale w sumie wiedziała o tym również cała szkoła, a on sam najlepiej, bo tylko ślepiec nie zauważyłby tego, na jaką idiotkę robi się dziewczyna, gdy tylko jest w pobliżu.

Mimo wszystko Ruda czuła się zawsze dziwnie, gdy wychodziło, jak mało Mary jej mówiła. Nie czuła wtedy dwustronności ich przyjaźni.

─ Idziemy do nauczycielskiego – wyjaśniła jej Sommers. – Z wódką i whiskey i tam robimy prawdziwą bibę.

─ Idziecie chlać do pokoju nauczycielskiego? Po nocy? – powtórzyła Lily z niedowierzaniem w głosie.

Przecież takie coś to czyste samobójstwo! McGonagall często przychodzi po jakieś rzeczy wieczorem, a gdyby przyłapała grupkę swoich uczniów, kompletnie spitych po ciszy nocnej, wszyscy, jak jeden mąż, nazajutrz byliby już spakowani i czekali na pociąg z powrotem do Londynu!

Tamci jednak nie zdawali się poruszeni takim ryzykiem, zupełnie jakby robili sobie takie melanże kilka razy w tygodniu. Lily otworzyła szerzej oczy, powiodła wzrokiem od Mary, przez Sally, Petera, Rachel, Jamesa, Dorcas i kończąc na Syriuszu, szukając jakichkolwiek objawów rozbawienia. Nie było ich.

Mówili poważnie.

─ Jaja sobie robicie? – spytała wzburzona. – Przecież mogą was za takie coś wywalić.

─ Mogą- zgodził się Syriusz. – Ale to kwestia odwagi albo jej braku, Evans. Skoro tchórzysz, nikt cię nie będzie prosił…

-Tchórzę?! – powtórzyła. – Według was aktem odwagi jest spicie się do nieprzytomności na oczach całego grona pedagogicznego? Nie wspominając o bzyknięciu się w między czasie i wpadce w wieku czternastu lat?

─ Przesadzasz – zgasiła ją Mary. – I chyba sama nie zaprzeczysz, że żeby się na takie coś odważyć trzeba mieć jaja, co nie? Biorąc pod uwagę fakt, że oni- wskazała głową na Jamesa, ale pewnie miała na myśli Huncwotów- nie zaproszą cię po raz drugi, powinnaś skorzystać z propozycji i poprzebywać trochę w prawdziwym towarzystwie.

Lily prychnęła głośno, wstała od stołu ignorując nawet fakt, że właśnie pojawiło się jedzenie, a jedyna miska kaszy pojawiła się obok Sally i Mary, wróciła do swojego końca stołu. Nie odwróciła się nawet, kiedy Syriusz Black krzyknął za nią „żeby sobie obciągnęła".


Czasy obecne, wciąż cztery godziny wcześniej.

─ Gdzie są Huncwoci? – spytała głośno Dorcas. – Nie widzę ich po tamtej stronie.

Mara wzruszyła ramionami i rzuciła coś, że wcale nie jest zawiedziona ich nieobecnością. Lily całą siłą woli zmusiła się, żeby nie przybić z nią piątki.

─ Pewnie szlifują swój szalony plan podbicia ziemi- stwierdziła Evans. – I rozpoczną go, rozwalając sklepienie Wielkiej Sali.

─ Dlaczego tak bardzo ich nie lubisz, Lily? – spytała niespodziewanie Marlena, która nie odzywała się doń od początku uczty. – Robisz się strasznie wredna, kiedy schodzimy na ich temat.

Ruda zamrugała kilkakrotnie bez zrozumienia. Nikt nigdy jej o to nie pytał, zresztą jej niechęć do Huncwotów była raczej naturalna i niezmienna, od zawsze. To trochę jakby ktoś zapytał ją, dlaczego ma rude włosy i do tej pory nie wygrała w loterii Proroka Codziennego wycieczki do Honolulu.

─ Po prostu nie.

─ Ale dlaczego?

Dlaczego? A jaki normalny człowiek pała sympatią do osób, które pastwią się nad tobą od pierwszych kroków w tym zamku? Kto normalny lubiłby bandę wandali, którzy dla zabawy grają jej na nerwach i próbują ośmieszyć? Kto? Ale jak uświadomić to dwóm przyjaciółkom, które brały ich za cztery kolejne cudy świata?

Nieważne- powiedziała tylko. – A dlaczego nie lubię mięsa?

─ Bo jesteś wegetarianką – odparła natychmiast Meadowes, na chwilę przerywając jedzenie tuńczyka. – Idąc tym tropem można by pomyśleć, że jesteś Huncwotoholiczką na odwyku.

─ Niech więc tak będzie ─ zgodziła się niechętnie. – Będę Huncwotoholiczką na odwyku. Podasz mi ryż, Mara?

Marleny nie zadowolił ten niezwykle przekonywający argument, ale poddała się, wiedząc, że silniejsi od niej próbowali dogadać się z Lily, nadaremnie. Podała jej więc miskę ryżu i wymieniła z Dor bardzo szczególne spojrzenia.

Nie. Nie jest jeszcze gotowa, żeby dowiedzieć się, że Huncwoci, w szczególności James wcale jej nie nienawidzą. Wręcz przeciwnie, pomyślała. Ale może niedługo przyjdzie na to okazja.

─ Jesteście gotowe? – spytał pewien wysoki, melodyjny sopran, głos charakterystyczny do tylko jednej dziewczyny. Emmelina stała obok nich ze szczerym uśmiechem i sporą woskową świecą w dłoni. – Ja się już najadłam.

─ Wiesz… właściwie to…

─ Jesteśmy gotowe. A ja znam hasło do Wspólnego – oświadczyła Lily i pomimo tego, że nie ruszyła niczego, odeszła od stołu i pociągnęła przyjaciółki za sobą, prosto do dormitorium.


Dwie godziny wcześniej.

Każdy pierwszy wieczór po wakacjach w czwartym dormitorium żeńskim Gryffindoru pozostawał w pamięci. W pierwszej klasie jedna z nich- Mary McDonald zaproponowała, żeby cała piątka usiadła w kręgu na podłodze, a potem jedna wzięła zapaloną świecę, powiedziała kilka zdań o sobie i podała ją dalej, zgodnie z ruchem wskazówek zegara, aż każda z nich przemówi. Jej zdaniem był to świetny sposób na rozpoczęcie znajomości, bo w końcu „muszą się dobrze poznać, skoro będą dzielić nawet łazienkę". Po prawdzie za pierwszym razem niespecjalnie je to do siebie zbliżyło, bo sama Mary nie należała do osób życzliwych i śmiała się z niemal każdego słowa osób, których niespecjalnie polubiła, ale tradycja pozostała tradycją, nawet teraz, bez samej pomysłodawczyni.

Rok w rok Gryfonki, choć teraz znały się dużo lepiej, zdradzały swoje sekrety przy zapalonej świecy z poważnym wyrazem twarzy. Robiły to już po raz szósty, ale ciągle miało to w sobie tą pociągającą nutkę tajemniczości i zbliżało je do siebie. Te same małe, niewinne i zbłąkane jedenastolatki, które teraz już były duże, charakterne i wiedziały (w większości) co chcą z sobą zrobić siedziały na swoich starych miejscach i paplały przerywając to raz po raz chichotem albo westchnięciem. Dzisiaj bawiły się lepiej niż dotychczas, a miało to związek zapewne z tym, że już nie dzieliły ich żadne poważniejsze spory. Przez wiele lat na przykład Dorcas nie przepadała za współlokatorkami, zresztą ze wzajemnością. Emmelina również po raz pierwszy brała w zabawie udział inny niż bierny, a wcześniej niespecjalnie się do niej wyrywała, gdyż była ulubionym popychadłem Mary. Pewnie rok bez niej wiele zmieni.

Świeczkę miała teraz Dorcas, która chichotała próbując sobie przypomnieć jakąś istotną informację. Najwyraźniej nie było wygodne jej to oznajmić, bo jej policzki oblał szkarłatny rumieniec, a ciemne, prawie czarne oczy, uparcie przyglądały się sufitowi.

─ W porządku – odparła w końcu i odstawiła świeczkę, jakby w obawie, że po nowinie nawet ona ją upuści. – Może to zabrzmi nieco nieprawdopodobnie, ale… po wielu latach zaprzeczania i marnowania swojej energii… postanowiłam… ─ wzięła głęboki oddech i powiedziała na jednym wydechu: ─ umówić się z Syriuszem Blackiem.

─ Co?! – krzyknęła niemal natychmiast siedząca obok Lily Evans, chyba nieco za głośno, bo głosy, które wcześniej rozbrzmiewały zza drzwi, z sypialni obok, ucichły. – Eee… To znaczy myślałam, że go nienawidzisz ─ szepnęła.

─ No… Wiesz, długo by się nad tym zastanawiać- rozpoczęła trajkotanie Meadowes. ─ Mnie też się tak wydawało, od tej całej sytuacji z czwartej klasy, ale… Rety, Lily nie wiem, po prostu nie wiem! – zaśmiała się, ale nie był to chichot z przed chwili, raczej śmiech przez wzruszenie, jakby była zachwycona, że mogła się tak pomylić. – To były najpiękniejsze wakacje w moim życiu – wiesz, on i James byli razem na wakacjach we Francji, akurat też tam byłam… Cudowny zbieg okoliczności, prawda? – rozmarzyła się. –No i razem chodziliśmy na spacery… Mam nawet gdzieś zdjęcie z wieży Eiffla… To taka wakacyjna miłość, wiesz? Tylko, że się nie skończyła. No i ostatniego dnia mojego pobytu w Paryżu, zaprosił mnie na oficjalną randkę, do Hogsmeade. Najbliższy wypad będzie w przyszłym tygodniu, a ja się zgodziłam… Tak po prostu, jakby nigdy nic… ─ śmiała się wciąż w swój specyficzny sposób, przerywając monolog, ale nagle zmarszczyła brwi i westchnęła ciężko. – Ale nie wiem teraz czy dobrze zrobiłam. Twoja kolej, Emmelino ─ uśmiechnęła się łobuzersko, sprytnie zmieniając temat. –Powiedz nam coś, czego nikt nie wie.

Emmelina Titanic zamyśliła się, a na jej policzkach pojawiły się różowe plamy. Należała do dziewczyn, które wolały żyć teraźniejszością- nigdy szczególnie nie zastanawiała się nad tym, co będzie po skończeniu szkoły. Łatwo gubiła się w swoich uczuciach, a na pomoc zawsze liczyła oczywiście od przyjaciółek, dlatego więc ciężko było jej znaleźć coś, czego by nie wiedziały. Miała naturalnie kilka swoich tajemnic, ale były one tak głębokie, że nie chciała się nimi dzielić, chociaż na tym polegał cały ten rytuał. Fragmenty każdego z nich błysnęły w jej głowie, a ona zaczęła wybierać, który może zdradzić.

Zawahała się. Jej błękitne tęczówki błądziły po twarzach przyjaciółek i zatrzymały się na chwilę dłużej przy ostatniej, siedzącej na prawo od niej, która do tej pory nie powiedziała ani jednego słowa. Marlena McKinnon wpatrywała się w ścianę i co chwila zagryzała wargę, jakby nastawiała policzek i czekała, aż Emmelina da jej z liścia. Możliwe, że zdawała sobie sprawę, co zaraz usłyszy.

No tak… Może lepiej zamilknąć i spasować? Przynajmniej przypadkowo jej nie zrani i nie zacznie nowego roku szkolnego od kłótni… Niczego bardziej sobie teraz nie życzyła. Przez wakacje pieczołowicie układała przecież swój mało koleżeński plan, który zakładał stratę przychylności przynajmniej jednej z siedzących tu dziewcząt, ale Mara nie należała do „zagrożonego" grona i Titanicówna nie chciała, żeby wyciągnęła z tego pochopne wnioski.

Ale coś musi powiedzieć. Lepiej wyjaśnić to teraz, bo milczenie też nie wyjdzie jej na dobre. I tak się dowie, może nie dzisiaj, ale na pewno. A wtedy może będzie już za późno na wyjaśnienia. Tylko jak to delikatnie ująć…

─ No dobrze… W to lato… Pewne sprawy uległy zmianie- oświadczyła tajemniczo i wzięła głęboki oddech. – Widzicie… Chyba się zakochałam ─ wyrzuciła to z siebie tak szybko, że przez chwilę zwątpiła, czy przyjaciółki ją zrozumiały.

Ale zrozumiały świetnie. Inaczej nie dosłyszałaby zaskoczenia w głosach Lily i Dorcas.

─ Mogę podać świeczkę dalej? – spytała z nadzieją, bo wchodzenie w szczegóły nie dość, że nie były jej na rękę, to jeszcze pogorszyłyby jej i tak beznadziejną już sytuację.

─ Nie wygłupiaj się – zaśmiała się Dorcas. ─ Teraz to już nie damy ci spokoju.

─ Opowiadaj – nalegała Lily. – To ktoś, kogo znamy?

Czy znały? Och, tak. Chociaż może gdyby teraz skłamała, że to tylko wakacyjna miłość jak w przypadku Dorcas, sprawa byłaby zamknięta? Udałoby się jej uśpić ciekawość przyjaciółek? Uśmiechnęła się słabo i wydukała:

─ Taaa… Znaczy… Pewnie znacie.

Po tym wyznaniu rozpoczął się grad pytań- o wiek, kolor oczu czy włosów, o to, czy chodzi z nimi do szkoły, a potem, czy jest Gryfonem. Na każde pytanie dziewczyny uzyskiwały odpowiedź, ale zakochana nie chciała za nic w świecie zdradzić imienia wybrańca serca.

─ Jest wysoki? – podniecała się Dorcas.

─ Tak.

─ I jest z naszego rocznika?

─ Tak.

─ I na pewno go znamy?

─ TAK! – odezwał się inny głos, który nie mieszał się z słodką naiwnością Emmeliny.

Tamta spuściła wzrok, a Dorcas i Lily wymieniły zmieszane spojrzenia i uśmiechnęły się niepewnie w stronę kipiącej z gniewu zagryzła wargę, ale nic nie powiedziała. Meadowes gwizdnęła cicho zdając sobie sprawę, o kim mówiła blondynka.

Remus Lupin…

─ Marlena… ─ odezwał się wreszcie owy dziewczęco naiwny głosik, ale tamta wstała, kopiąc świeczką w kąt pokoju i z ignorancją trzasnęła drzwiami, dając znać, że opuściła towarzystwo.


Środek lata, 1976, ogród McKinnonów

Remus Lupin nigdy nie czuł się tak nieswojo. Stresowało go niemal wszystko – i brzęczenie pszczół, które latały, zapylając kwiaty, i wiatr, który zwiewał kosmyki włosów na jego czoło, i swoje ręce, które pociły się tak bardzo, że działał jak jeden, wielki hydrant. Siedział po turecku na rozmokłej trawie w ogrodzie swojej dziewczyny, i – żeby było jasne – dziewczyny z długim stażem, a więc zdawać by się mogło, że krępujące milczenia i niewidzialne ręce, które chwytają ich za serce, mają już za sobą. Chłopak wyobraził sobie, jak zareagowaliby jego przyjaciele, gdyby zobaczyli, jak bardzo się w tej chwili ośmiesza:

─ Masz zamiar ją zaraz wyruchać, czy co? ─ spytałby pewnie Syriusz.

Nie, nie o to chodzi.

─ Powiedziałeś jej, że jest płaska w okolicy klatki piersiowej jak… jak ona? ─ padłaby kpina Jamesa. Też nie to.

─ A może wcale nie przyjechałeś do niej się bzyknąć, co? ─ spytałby śmiertelnie poważnie Peter, co zapewne reszta wzięłaby śmiechem.

I chyba – oczywiście poza tą częścią ze śmiechem – to właśnie Peter był najbliższy prawdy.

Nie żeby rwał się do rozmowy. Za bardzo cieszył się, że dziewczyna siedzi obok niego już od pół godziny i do tej pory ani razu nie dała mu z liścia. Nie chciał tego zepsuć. I znalazł sobie inne zajęcie – wpatrywał się w jej oczy ukradkiem i zaciskał pięści, żeby nie utracić nad sobą kontroli i znów nie zacząć głupio przepraszać, za to co wydarzyło się w czerwcu. Wiedział, że zaraz po fałszywych ludziach jego – teraz już chyba była – dziewczyna nie cierpi fałszywych wyjaśnień.

Remus zadzwonił tego poranka do Ann – siostry Marley i w skrócie powiedział, co jest grane. Ta, jak zwykle wyrozumiała, kazała Remusowi jak najszybciej przyjeżdżać do nich, do Szkocji, wtedy razem wszystko naprawią. Najwyraźniej zdaniem Ann wspólnym naprawianiem było zmuszenie Marleny do porozmawiania z nim w ogródku i pozwolenie na te milczenie. Naprawianie, nie ma co!

─ Prosiłeś mnie o rozmowę ─ przypomniała ochryple Marlena, nagle przerywając milczenie, jakby obudziła się z jakiegoś transu. – Zawsze wydawało mi się, że jak ludzie rozmawiają to otwierają usta, a nie ślinią się i gapią na siebie jak sroka w gnat.

─ Marlena… ─ zaczął, wciąż nie do końca wiedząc co powiedzieć. – Pisałem do ciebie. Pisałem przez całe lato.

─ Wiem – przystała na to, ale jej głos pozostał wypruty z emocji. -Ale nie czytałam twoich opasłych poematów, bo nie miałam humoru. A ty wiesz, dlaczego.

Jej ton był zimny i stanowczy, i trochę przypominał głos profesor McGonagall, kiedy upominała go i chłopaków na lekcjach, kiedy pisali słynną „listę hogwarckich niewiast z komentarzami". Nie mógł pozbyć się wizji, w której Marlena wykrzykiwała, że dostał szlaban.

─ Nie były opasłe. Raczej rozpaczliwe- mówił, dręczony nadzieją, że dziewczyna nareszcie spojrzy na niego swoimi brązowymi oczami, a on już z nich wyczyta, co będzie dalej. –Wiem, że po tym co zrobiłem, nie zasługuje na drugą szansę… ale to, co widziałaś nie było prawdziwe. Nic nie czuje do Emmeliny. Nigdy nie czułem. To ty zawsze byłaś tą jedyną –mówił cicho, warząc słowa, jakby od nich zależała reszta jego życia. – Tego dnia ona znowu rozpaczała… Przecież znasz jej sytuację rodzinną…

Marlena przerwała jego tyradę parsknięciem, jakby chciała mu uświadomić, że sytuacja rodzinna, którą Titanic wszystkim przedstawia jest lekko przesadzona. Remus to zignorował:

─ Tak wyszło ─ kontynuował, zaskoczony, że mówi to tak twardo. ─ Możesz zapytać Emmelinę, jestem pewien, że powie to samo co ja.

I wtedy najgorsze obawy Remusa się ziścił- cały jego dobór słów, łagodny ton i delikatna postawa go zawiodły. Brunetka rozpłakała się, chociaż robiła to tak rzadko. Szczerze mówiąc Remus po raz pierwszy zobaczył łzy na jej policzkach, a serce ścisnęło go tak, jakby ktoś wziął je w garść i zaczął miażdżyć.

─ Marlena, kochanie... – teraz jego głos się załamał. Wyciągnął rękę bezwiednie i starł opuszkiem palca kryształowe krople z jej powiek. Dziewczyna cofnęła się i strzepnęła jego rękę. Stała teraz na nogach i trzęsła się z rozpaczy, zawiedzenia i wściekłości. Jakby chciała zatopić się w jego ramionach i płakać, i płakać, a potem dać mu z sierpowego. Nie miałby nic przeciwko temu.

─ Problem w tym, że twoja wymówka, choćby i nie wiem jak dobra, nic nie zmieni, bo nie jesteś w tym wszystkim jedyny. Emmelina mimo wszystko jest moją przyjaciółką i nie pozwolę, żebyś skrzywdził jeszcze i ją.

─ O czym ty mówisz, przecież…

─ O czym?! – ryknęła tak, że Remus był pewny, że Ann już wiedziała, że ich „wspólne naprawianie" zakończyło się fiaskiem. – Boże Święty, Remus ona nie powie tego, co ty! Ona chyba naprawdę coś do ciebie czuje, a przynajmniej daje tak po sobie znać! Więc daruj sobie.


Czasy obecne, około pół godziny wcześniej.

No jasne! Oczywiście! A ona już zaczynała myśleć, że popada w paranoję! Już naprawdę była skłonna uwierzyć, że Emmelina pocałowała Remusa, bo miała swego rodzaju gorszy dzień i potrzebowała pocieszenia. Chociaż nie dała po sobie poznać, w głębi serca naprawdę myślała, że dla Titanic nic to nie znaczyło.

Ale nie. A jak!

Nie znaczyło nic do tego stopnia, że aż chyba się zakochała.

Co za ironia. Słowa Emmy zabolały bardzo, zupełnie jakby zamiast przyznać się do miłości, wbiła jej sztylet prosto w serce, ale w pewien sposób również była jej wdzięczna. Dzięki niej obudziła się z tego swojego letargu złudzeń, przestała chować nadzieję, że Lupin – jak sam utrzymywał – stał się jedynie ofiarą blondynki.

Na pewno przez całe lato z nią romansował. Żyli w końcu po sąsiedzku, to mogli w wakacje zaszaleć. Jak inaczej Emma by się w nim – przez wakacje – zakochała? Teraz Marley wiedziała, jak to naprawdę wygląda.

McKinnon chodziła w kółko po polanie na błoniach, a właściwie to już w Zakazanym Lesie, gdzie kiedyś razem z Remusem urządziła sobie piknik. Wiedziała, że sama prosi się o kłopoty, szwendając się po nocy tam, gdzie nieprzypadkowo NIE WOLNO wchodzić, ale nogi same ją tu przywlokły. Z początku chciała po prostu opuścić dormitorium i – co za tym idzie – Emmelinę, ale kiedy wyszła już na korytarze zamku stwierdziła, że jakakolwiek obecność – nie ważne, czy zwykłej, obściskującej się pary, czy też rudego kota – działa jej na nerwy. Chciała udać się do Hagrida, ale kiedy tylko zobaczyła przed sobą jego chatkę, natychmiast zmieniła kierunek, bo w swoim stanie wielce prawdopodobne, że oderwałaby gajowemu głowę, nim zdążyłby powiedzieć „cholibka".

Dlatego właśnie padło na tę polanę. I chodziła tak dookoła niej bez celu, dopóki nie zwróciła uwagę na to samo światło, które zauważyła w tym samym czasie, aczkolwiek w zupełnie innym miejscu, jej przyjaciółka, Lily Evans. Oraz, tak samo jak tamta, ruszyła w jego kierunku. Różnica była jednak taka, że ona tam dotarła i, szczerze powiedziawszy, wolałaby jak najszybciej się cofnąć.

Żarzyło się tak z małej, prymitywnej koperty barwy mleka, którą ściskał jeden z bandy Ślizgonów z jej rocznika, ten, który tak lubił napadać rówieśników z mugolskich rodzin. Avery. Malum Avery. Nie to jednak zrobiło na Marlenie największe wrażenie, raczej zdumiał ją fakt, kto z nim rozmawiał.

─ Co zrobiłeś? ─ sapnął chłopak z haczykowatym nosem i długimi, przetłuszczonymi włosami. Avery spojrzał na niego wilkiem.

─ Strach obleciał, Snape? ─ syknął. ─ Przecież wiesz, że mogłeś trafić gorzej. Ona potraktowała cię ulgowo. A to dlatego, że zrobiłem ci dobrą reklamę. Jeżeli jednak troszeczkę nagięłam fakty – a oboje wiemy, że tak było – to obym się nie rozczarował.

─ Dotarło, Avery ─ syknął Severus tak zjadliwie, że Marlenę aż przeszedł dreszcz. ─ Jednak wciąż nie rozumiem, co dokładnie masz na myśli, mówiąc, że… mogłem trafić gorzej. Wasza durnowata grupka cieszy się taką popularnością, że aż prowadzicie skomplikowany nabór?

Nabór… nabór do czego?, pomyślała Marlena, która zdążyła zainteresować się już do tego stopnia, że nie było mowy o opuszczeniu swojego posterunku, chociaż zaledwie dwie minuty temu już się odwracała na pięcie.

Nieważne ─ odsyknął mu, aczkolwiek o wiele mniej widowiskowo, Avery. ─ Musisz po prostu podrzucić ten list do Pokoju Wspólnego Gryfonów, i po wszystkim.

─ Mówiąc o liście masz na myśli to, co przed chwilą się zapaliło? ─ zakpił Snape. ─ Myślałem, że kimkolwiek jest ten twój guru, to facet jest poważny, a nie bawi się z nami w pytanie i wyzwanie.

─ Facet nosi spódniczkę ─ parsknął Avery. ─ I ona tu rządzi.

Ona… co? Marlena zmarszczyła brwi. Chociaż z natury nie była wścibską istotką, teraz naprawdę Ślizgoni ją mieli – dziewczyna, dotychczas kompletnie zdruzgotana, pochylała się w jakieś dziwnej pozycji za drzewem, a cały jej umysł był zbyt zajęty przetwarzaniem kolejnych zdań i łączeniem ich w – poniekąd – logiczną całość, że kompletnie zignorował wszystko, co inne, na pierwszy rzut oka mniej interesujące.

A na drugi… cóż, śmiercionośny.

Potem Marlena pamiętała tylko, jak wielki, mrożący krew w żyłach cień, skrada się za nią.


Godzinę wcześniej.

Zanim do Lily, Dorcas i Emmy dotarło, że Marlena opuściła Wieżę Gryffindoru w środku nocy, czy raczej, zanim ich mózgi przyswoiły tę informację i doszły do wniosku, że dobrze byłoby za nią pójść, bo inaczej rozhisteryzowana, wściekła na cały świat dziewczyna zrobi sobie jakąś krzywdę; było już za późno. Chociaż bezmyślnie nawoływały ją po imieniu w najbliższych korytarzach, budząc przy okazji wszystkie śpiące i zmęczone obrazy, nikt – jak nietrudno się domyślić – nie odpowiedział. Dopiero wtedy padła oczywista propozycja, żeby wrócić do dormitorium i na nią zaczekać.

Tylko że tam czekała na nie kolejna niespodzianka.

─ Hej ─ przywitała się z nimi ta sama dziewczyna, która chichotała po popularnej stronie stołu. Ta, z gęstymi włosami w kolorze przypominającym czekoladki z karmelem i z dziwnym, staroświeckim naszyjnikiem, przypominającym kameę. Kiedy przyjrzały jej się dokładnie, zauważyły, że niektóre palce ma owinięte dziwnymi, silikonowymi gumkami, uformowanymi w prymitywne pierścionki, na bluzce podolepiała jakieś dziwne broszki z modeliny. Każdy palec pomalowała innym lakierem, ale wszystkie miały te same intensywne, neonowe barwy, nijak do siebie pasowały i w dodatku były lekko poobgryzane.

Tak więc ich nowa współlokatorka, która miała zastąpić Mary, chyba miała lekko nierówno pod sufitem.

─ Eee… cześć ─ pierwsza przywitała się Emma. ─ Wiem, że to zabrzmi lekko… dziwnie, ale jak tu wchodziłaś to może… może widziałaś taką… hmm… no nie wiem – lekko rozhisteryzowaną dziewczynę?

Według ich nowej współlokatorki najwyraźniej widok rozhisteryzowanych dziewczyn nie był wcale dziwny, a wręcz należał do szarej codzienności, bo odpowiedziała tonem tak zdawkowym, jakby Emmelina spytała się jej, gdzie chodzi do fryzjera:

─ Taka z szopą na głowie?

─ Eee… aha. Tak jakby.

─ Widziałam.

─ C… co?!

─ Widziałam ─ powtórzyła dziewczyna. Emmelina ze zdumienia, ulgi i niedowierzania, straciła czucie w nogach i upadła jak długa na jeden z nierozpakowanych jeszcze kufrów. Szatynka zaśmiała się i podała jej rękę, nim Lily i Dorcas oprzytomniały na tyle, żeby same to zrobić. ─ To twoja dziewczyna, czy co?

─ To nasza przyjaciółka ─ odezwała się Lily, bardzo chłodno. ─ Tak przy okazji, jak ci w ogóle na imię?

Dziewczyna zarumieniła się cała, zapewne i dlatego, że zawstydził ją protekcjonalny ton Evansównej, który zawstydzał wiele, wiele osób przed nią; ale i dlatego, że do tej pory sama nie wykazała takiej inicjatywy.

─ Jestem Hestia. Hestia Jones. I…

─ Z wymiany? ─ przerwała jej Dorcas. Hestia zmieszała się jeszcze bardziej. ─ Czy jesteś z wymiany? ─ powtórzyła.

─ Eee… Z tego co wiem, to… nie?

─ Nonsens ─ parsknęła Evans, znowu spoglądając na nową współlokatorkę z dystansem. ─ Nasza przyjaciółka też jest na wymianie i musiałaś przyjechać za nią.

Hestia cofnęła się o krok, bo chociaż nie była najbardziej domyślną osobą na świecie, od razu rozpoznała, że dziewczyny nie są w stosunku do niej zbytnio przyjazne. Wręcz nieprzyjazne. Ale – ponieważ należała do osób, które zwalają nieprzyjazność i oschłość na złe ułożenie planet względem jej znaku zodiaku, lub, ewentualnie, na Zespół Napięcia Przedmiesiączkowego – nie zalała ją fala antypatii w stosunku do lokatorek.

─ A wasza… no wiecie, psiapsiółka, nie jest przypadkiem teraz eee… zaginiona w akcji? Szczerze mówiąc, jak pytałam ją, gdzie są dormitoria, gdy na nią wpadłam przy wejściu, to wyglądała jakby wychodziła na zewnątrz i…

─ CO?! ─ krzyknęły tym razem wszystkie trzy, jak jeden mąż. Hestia przeraziła się jeszcze bardziej. Czy ta szkoła jest tak dziwna, że wszystkie dziewczyny mają okres w tym samym czasie?!

A ponieważ zbliżamy się już do zaćmienia historii tej nocy, takiej, którą potem powtarza się przy ogniskach, myślę, że wszystkie elementy układanki zaczęły się już składać. Lily, jak wcześniej wspominałam, rozdzieliła się z Dorcas i Hestią, a sama – za radą panny Jones – poszła szukać przyjaciółki na błoniach, podczas gdy tamte jeszcze raz sprawdzały cały zamek. W rezultacie oczywiście rudowłosa wpadła na Jamesa Pottera – w ludzkiej i (chociaż o tym nie wiedziała) w zwierzęcej postaci też – a Marlena podsłuchiwała konwersację dwóch czarnych typów. Zanim jednak wrócę do zdarzeń na dworze, zostańmy na dłuższą chwilę w dormitorium numer cztery, gdzie Emmelina Titanic – ta sama blondynka, której Lily kategorycznie zabroniła iść na poszukiwania, bo nie umie być cicho i jedynie bardziej rozzłości Marlenę, odlatywała spokojnie do Nibylandii (marzenia o pewnym chłopaku, w którym się zakochała i niej w roli głównej) i na statek kapitana Hooka (wspomnienia z jej prawdziwego, szarego życia).

Wszystko zaczęło się tak:


Po sumach z transmutacji, piąty rok:

Wysoki blondyn o miodowych oczach przechodził z niepokojem po korytarzach szkolnych, wbijając wzrok w każdą pustą ławkę, a nawet na kilka pełnych, gdzie pary zakochanych, hogwarckich gołąbeczków przylegało do siebie tak ściśle, że nie dało się określić, czy widoczna kończyna należy do chłopca czy dziewczyny; w nadziei, że znajdzie Emmelinę.

W przypływie poczucia beznadziei, poddał się i grzebiąc w kieszeni starych, podartych dżinsów, wyciągnął pobrudzony, kilka razy złożony pergamin.

─ Uroczyście przysięgam, że knuję coś niedobrego ─ szepnął, celując w niego końcem różdżki.

Natychmiast pojawiła się ogromna mapa Hogwartu z milionami kropeczek, zaopatrzonych imionami i nazwiskami. Szukał wszędzie ozdobnej litery „E", ale pośród dziesiątek Elliotów, Ev, Elen, Elizabeth i Ericów, nie znalazł nikogo o imieniu Emmelina.

Olśniło go nagle, schował mapę i pobiegł przed siebie, do najbliższych schodów, gdzie zaczął szybko wspinać się na Wieżę Astronomiczną. On i Emma bardzo często razem tam chodzili, a ponieważ wiedział, jak bardzo jego przyjaciółka jest sentymentalną i romantyczną istotką, nie mógł wyobrazić sobie lepszego miejsca do topienia smutków.

Kiedy dotarł już na miejsce, co prawda z kolką i zadyszką, pogratulował sobie w duchu, bo i tym razem się nie pomylił. Śliczna blondynka siedziała przygarbiona na podłodze obok plastikowych pudełek z Miodowego Królestwa, w których kiedyś zapewne znajdywały się pączki albo babeczki.

─ Emmelina? – zapytał łagodym tonem, ale odgłos mu się załamał.

Zastanawiając się czy nie narusza jej osobistej, prywatnej bariery, zrobił krok do przodu. Bezszelestnie dosiadł się do niej i czekał. Znał ją najdłużej ze wszystkich swoich przyjaciół – kiedy byli dziećmi mieszkali w tej samej, czarodziejskiej miejscowości nieopodal Glasgow, a ich domy dzieliła jedynie płytka rzeczka Alchatz i – jak to dzieci, mieszkające w tak bliskim sąsiedztwie – bardzo się zaprzyjaźnili. Później, w wieku ośmiu lat Emma przeprowadziła się na stałe do Bristolu, bo jej ojciec jej ojciec chciał zamieszkać bliżej swojej siostry, która powoli żegnała się z tym światem, ale spotkali się w Hogwarcie, trafili do jednego domu i nigdy nie utracili swojej więzi. Wiedział, że komu jak komu, ale jemu Emma powie, co się stało, a powie to sama z siebie, bez nacisku.

Nie mylił się.

─ To koniec Remusie, koniec ─ załkała. ─ Di napisała do mnie właśnie i powiedziała, że się rozwodzą. Matka zabiera mnie z powrotem do Szkocji ─ wymamrotała, nie patrząc mu w oczy.

No tak. Mógł się domyślić, że chodziło o rozwód jej rodziców. Dotknął jej ramienia w geście dodania otuchy i milczał.

─ Idiotka ze mnie, że beczę ─ szepnęła i wytarła sobie łzy. – Przecież to było pewne… Po tym, jak trafiłam do Munga...

─ Emmelina ─ skarcił ją, bo nie mógł znieść, że jego przyjaciółka obwinia się o rozwód Elle i Micheala Titaniców, którzy praktycznie nigdy zbytnio się nie kochali. Dziewczyna zignorowała to, i wróciła do swojej tyrady:

─ Ale to okropne, że w tym liście moja siostra… właściwie napisała i nie wstydziła się przelać całego swojego zadowolenia z zaistniałej sytuacji… Jakby tylko na to czekała, wiesz? Aż się rozejdą.

─ Przynajmniej znowu będziemy sąsiadami ─ uśmiechnął się nieśmiało, bo żadne inne pocieszenie nie przychodziło mu do głowy. Blondynka uśmiechnęła się przez łzy, a Lupin bez wahania opuszkiem palca starł je z jej policzka.

Każdy kto teraz na nich spojrzał mógł stwierdzić, że zachowują się jak zakochana para, ale oni byli dla siebie po prostu jak rodzeństwo. Zawsze tak było. Gdyby pomyślał, że głaskanie ją po policzku, dziewczyna zinterpretuje w inny sposób, trzymał by ręce przy sobie. Miał dziewczynę. Miał dziewczynę, którą kochał nad życie.

Nie spodziewał się jak to się skończy. Nie przypuszczał, że blondynka po prostu wpije się w jego wargi. Był tak zaskoczony zaistniałą sytuacją, że nie odepchnął jej, nie przemówił do rozsądku. Otrząsnął się dopiero, gdy zobaczył zza blond loków sylwetkę Marleny McKinnon.


Czasy obecne, około pół godziny wcześniej

Emmelina patrzała jak Marlena, a za nią Lily i Dorcas opuszczają dormitorium. A z trzaskiem drzwi zalały ją wyrzuty sumienia. Wiedziała, że popełniła głupstwo. Remus i ona byli przykładem pięknej damsko-męskiej przyjaźni, Emmelina przychodziła do niego z każdym głupstwem, a on zawsze jej wysłuchiwał, służył radą, nawet proponował pobicie kolejnego chłopaka, który złamał jej serce. On sam niejednokrotnie prosił ją o pomoc w misji, na celu której było zdobycie serca Marleny, jego odwiecznego obiektu westchnień.

Tak samo było tego wieczoru, zaraz po sumach, gdy dostała sowę od swojej siostry Diany, która napisała to, na co Emmelina powinna być przygotowana od dawna – ojciec i matka się już nie pogodzą. Wezmą rozwód, bo się poddali, a ona zamieszka z Elle Jenkins-Titanic i swoją starszą siostrą w jakimś małym domku w Szkocji, z dala od swoich przyjaciół.

W głębi serca dziewczyna nigdy nie miała jakiś romantycznych uczniów względem Lunatyka, on po prostu się nawinął, a ona musiała odreagować. Nie pomyślała, co będzie dalej. Nie pomyślała, że to zniszczy związek jego i McKinnon, który poniekąd sama pomogła stworzyć. Nie pomyślała, jak bardzo zrani swoją przyjaciółkę. Nie pomyślała, jak bardzo zrani swojego przyjaciela. I nie pomyślała, jak bardzo zrani samą siebie.


Teraźniejszość

Pies i jeleń pokonali wilka, a przynajmniej wygnali go z polany, na której leżała Lily i wrócili do swoich pierwotnych form- dwóch dobrze znanych jej chłopców. Dziewczyna pierwszy raz zobaczyła Syriusza bez wyrazu znudzenia na twarzy, a wręcz wyglądającego na zaniepokojonego, zupełnie jak Potter, którego spojrzenie było tak przenikliwe, że aż krępujące.

Evansówna wciąż ciężko dyszała, leżąc na podmokłej trawie i wpatrując się w kolegów dziwnie. Nie należała do osób głupich, dlatego od razu zrozumiała, co to wszystko znaczy, co to wszystko znaczyło przez ostatnie lata, bo przecież animagii nikt nie nauczył się z dnia na dzień.

Animagii.

Potter i Black byli animagami.

─ Pójdę go poszukać ─ mruknął do Jamesa Syriusz, po czym w ludzkiej formie szybko zniknął w gęstwinie drzew. Kto jak kto, ale on na pewno nie musiał martwić się, że nie znajdzie drogi powrotnej.

Lily spodziewała się, że Potter pójdzie w ślady swojego kumpla, w końcu oni zawsze robili wszystko wspólnie, ale on tylko pokręcił z niedowierzaniem głową, podszedł do niej i wyciągnął rękę, pomagając jej wstać.

─ Jesteś animagiem? ─ wychrypiała. Chyba w całym swoim życiu nigdy nie zadała tak infantylnego pytania.

─ Taa…

Taaa…, pomyślała z irytacją. To nic takiego.

Wiedziała dobrze, że w całej szkole nie ma tak utalentowanych w dziedzinie transmutacji osób, jak właśnie Huncwoci, ale w najśmielszych oczekiwaniach nie przypuszczała, że są na aż takim poziomie. Przecież animagia to cholernie zaawansowana magia, wymagająca wielu prób i błędów, sztuka raczej dla cierpliwych i zdeterminowanych osób, czyli, nie czarujmy się, zupełnych przeciwieństw Pottera i Blacka.

Po co właściwie zostawali animagami? Czy była to kolejna dziecinna zabawa, której głównym celem było złamanie dziewięćdziesięciu procent szkolnego regulaminu? Czy może mieli w tym wszystkim inny, zapewne diaboliczny, cel?

Na czole Rudej pojawiła się głęboka zmarszczka. Jeśli zostali animagami dla żartu, oznacza to nie tylko coś tak „błahego" jak regulamin szkolny, ale też międzynarodowe prawo czarodziejów. Powinni się zarejestrować, a nawet wtedy pewnie nie obeszłoby się bez afery na pół szkoły, bo prawo nakazuje udać się do Ministerstwa nawet przed pierwszą udaną próbą stania się zwierzęciem.

Huncwoci robili z taką wprawą i naturalnością, że nie było mowy o tym, że umiejętność tą opanowali niedawno. I na pewno nie byli zarejestrowani.

─ To nielegalne… prawda? ─ spytała głupio. James uśmiechnął się pobłażliwie.

─ Nie miałem pojęcia ─ mruknął sarkastycznie.

─ Ty… i Syriusz… ─ szepnęła, wciąż będąc w szoku.

Potter zrobił duże oczy, kiedy usłyszał, że dziewczyna wymawia imię jego przyjaciela. Zawsze zwracała się do Huncwotów, może z wyjątkiem Lunatyka, po nazwisku – od pierwszego dnia szkoły, zawsze. Szczerze mówiąc nie tylko ich imiona były poniżej godności dziewczyny, bo rudowłosa zwracała się po nazwisku do połowy szkolnej populacji, ale musiała odczuć teraz naprawdę niekłamany respekt do Łapy, skoro przełamała to przyzwyczajenie. Tym bardziej, że Lily Evans nigdy nie łamała swoich przyzwyczajeń.

─ I Pete ─ dodał James, pokazując na leżącego obok niej szczura, a gdy to zrobił Ruda natychmiast chwyciła jego rękę i podniosła się z wrzaskiem. Zawsze chorobliwie bała się szczurów.

Potter parsknął śmiechem, widząc jej minę.

─ Nie bój się, Glizdek jest milutki.

Znów zmarszczyła brwi, bo usłyszała kolejną rewelację. Łapa… Glizdogon… Lunatyk…

Rogacz.

Wcześniej uważała, że ich przezwiska są jedynie zlepką kilku liter, a przydomki nadali sobie tylko dlatego, że nie mieli nic ciekawszego do roboty, bo raczej nie widziała w tym chęci podkreślania swojej różnorodności i ważności przyjaźni, ale teraz doznała kompletnego objawienia. Wiedziała już jakie formy przybierał James, Syriusz i Peter, ale ksywa „Lunatyk" wciąż stała pod znakiem zapytania.

O ile w ogóle on bawił się w takie rzeczy, przeszło jej przez głowę. Remus jest przecież najbardziej zrównoważony z tej bandy, więc raczej tak lekkomyślnie nie pogwałcałby prawa czarodziejów, no chyba że…

─ Wasze pseudonimy ─ wypaliła, patrząc chłopakowi niebywale głęboko w oczy. ─ To dlatego?

Znów kiwnął głową nieco już poważniejąc, bo chyba przewidział jakie będzie następne pytanie.

─ Czyli… Czy to znaczy, że… Lunatyk…. Że Remus jest tym wilkiem? ─ wysapała, nie mogąc w to uwierzyć.

Chłopak zawahał się, ale w końcu przytaknął i spojrzał na nią z troską, najwyraźniej chcąc zmienić temat.

─ Nic ci nie jest? Upadłaś tak drastycznie…

Umysł Lily, który był kompletnie sparaliżowany nową wiedzą, dopiero teraz przypomniał sobie, że jej ciało odniosło parę obrażeń i że ostry ból – dotąd tłumiony przez adrenalinę – pulsuje jej w kilku miejscach.

Czy to w ogóle ważne? Ponieważ Evansówna z natury miała dosyć słabe kości, które w przeszłości wielokrotnie zdołała złamać, wiedziała, że nie boli jej tak mocno, żeby było to coś poważnego. No, może ewentualnie skręciła sobie kostkę. To najwyżej.

─ Nie… W porządku ─ machnęła ręką. Najwyraźniej z adrenaliną opuściła ją też brawura, bo teraz las zdawał się być o wiele bardziej niebezpieczny, niż kiedy do niego wchodziła. Na samą myśl, że ma przejść go wzdłuż, zrobiło jej się słabo.

Cóż, przynajmniej będę z Potterem, pomyślała i zabrzmiało to nawet jak pocieszenie. O ile przebywanie z Jamesem mogło być pocieszeniem.

─ Możesz chodzić? Odprowadzę cię do zamku.

─ Mogę ─ odpowiedziała, bo chociaż straciła resztki odwagi i własnej dumy, za nic nie opuściłoby ją własne poczucie niezależności.

Niestety, jak to często bywa, w myślach wstanie nie wydawało się takie trudne, jak w praktyce. Jak tylko odepchnęła się rękami od runa leśnego, nogi zadrżały jej, jakby zamiast nich urodziła się z dwoma sprężynami i padła jak długa.

James wywrócił oczami i nie pytając jej już o zdanie, sprawnie wziął ją na ręce i zaczął kroczyć przed siebie, od czasu do czasu rozglądając się na boki, żeby zdobyć chociaż minimalne rozeznanie, gdzie jest… chociaż może jako połowiczny jeleń ma bardziej rozwinięte, zwierzęce zmysły i teraz nawąchuje, czy coś… Lily wzdrygnęła się na samą myśl.

─ Uratowałeś mi życie ─ powiedziała nagle, bo dotarło do niej, że zachowuje się trochę jak ignorantka. – Jak… Mam ci dziękować?

Chłopak uśmiechnął się do niej pobłażliwie. A może wcale nie pobłażliwie? Może to jego szczery uśmiech?, pomyślała Lily, na chwilę zapominając o tym, jak bardzo go nie lubi.

─ Powiedz ładnie, bez grymasu na ustach „Dziękuję, James". Ach, i mogłabyś się ze mną umówić.

Evansówna zignorowała pierwszą prośbę i natychmiast na jej ustach zagościł grymas.

─ No dobra… ─ mruknął Potter. –Wybacz – sprawdzałem tylko, czy podczas upadku nie rąbnęłaś się w głowę. Cykasz się jak zawsze… a więc z tobą okej. Zazwyczaj ludzie prowokowali ją do łamania zasad, mówiąc, że tchórzy, ale tym razem wcale nie czuła się podjudzana.

─ To chyba najdziwniejsze okoliczności, w których prosisz mnie o randkę ─ powiedziała poważnie. ─ Wiesz, niesiesz mnie na rękach – plus dla ciebie, że przypadkiem nie łapiesz mnie za tyłek – i nawet tego nie próbuj, Jamesie Potterze! O czym ja to? Ach – niesiesz mnie dojrzale na rękach, w środku nocy z Zakazanego Lasu, aha, i to w dodatku po ataku wilkołaka, którego znam pięć lat, i ocaliłeś mnie jako zwierzę, którym jesteś nie tylko w przenośni i… ej, przestań! Potter, przestań! ─ Jej dalszy wywód został brutalnie stłumiony przez Jamesa, który najwyraźniej przypomniał sobie, że trzymając Lily na rękach, ma nad nią swego rodzaju przewagę, którą może wykorzystać, łaskocząc ją.

─ Okoliczności może i dziwne, ale najwyraźniej nie wystarczająco, żebyś się zgodziła- westchnął, a Ruda zmarszczyła brwi.

Do tej pory uważała, że James Potter jest lekko… płytki, a raczej, że nie posiada żadnych wartości. Niby oglądała jego braterską przyjaźń z Huncwotami, ale nigdy nie przypuszczała, że bierze ją na tyle poważnie, żeby poświęcać jedną noc każdej lunacji na lataniu za wilkołakiem. Może w pewien sposób pasowało to do jego głupiej osobowości masochisty, który nic, tylko planuje najbardziej zjawiskową dla siebie śmierć, ale wydawało jej się, że to coś więcej niż durnowata zabawa. Że on naprawdę potrafi się poświęcić dla innych… dla ważnych dla siebie osób. Szczerze mówiąc, nie była do końca pewna, do czego zmierza, ale wiedziała, że jakkolwiek ten cymbał się zachowuje, robi to dla jakiś swoich ideałów, głębokich ideałów, a przynajmniej głębszych niż podejrzewała, że jest zdolny.

A – włączając dedukcyjne myślenie – skoro James Potter nie jest taki banalny, to może twierdzenie, że próbuje umówić się z nią tylko dla kpin, było lekko niesprawiedliwe. Ale jeśli nie dla kpin, to…

─ Dlaczego ci tak zależy? – spytała na głos. Mimo starań, jej głos zabrzmiał ironicznie. –Dlaczego uparłeś się akurat na mnie? Znaczy… mało dziewczyn na świecie?

James spojrzał na nią uważnie, jakby z jej oczu wyczytywał, do jakich konkluzji dochodzi.

─ Nie domyślasz się jeszcze, Mądralo?


Lily po dziwnej rozmowie z Potterem wróciła prosto do dormitorium, gdzie Dorcas z Hestią już spały, ale Marleny wciąż nie było. Cóż, James obiecał, że ją poszuka, a po dzisiejszych przeżyciach nauczyła się już, że jego słowo jest coś warte. Wierzyła, że Marley prawdopodobnie zaszyła się w Pokoju Życzeń, do którego – jak wiadomo – nie może po prostu wejść, jeśli nie wie, jaki przybrał kształt.

Westchnęła ciężko, rzuciła się na łóżko, które zaskrzypiało pod jej ciężarem i usłyszała cieniutki sopran, dochodzący z jej lewej strony:

─ Wróciłaś.

Kiwnęła głową do Emmeliny i z pozycji na wznak, przeniosła się na siad po turecku, widząc wyraźnie, że przyjaciółka ma jakiś problem. Ona co prawda nigdy nie była tak spostrzegawcza i nie pocieszała jej w trudnych sytuacjach, ale Evansówna uwielbiała dawać jakieś rady, których wprawdzie sama nie przestrzegała. Tamtej o radę w kwestii Pottera lepiej nie prosić, bo nie trudno było domyślić się co jej powie:

─ O rany, przecież to oczywiste, Lily! Chłopak za nic na świecie nie powie, że cię KOCHA, dlatego kazał ci się DOMYŚLIĆ. Jakie to romantyczne!

Albo coś równie obrzydliwego.

Odganiając z głowy paskudną perspektywę, w której James Potter pała do niej tak silnym uczuciem jak miłość, zaczęła:

─ Chłopak. Ten, o którym mówiłaś – Emma ściągnęła brwi.

─ On? Ach… ─ Blondynka zrobiła lekceważący gest ręką, ale lekko się zarumieniła.

Wiedziała, że nie powinno się na Titanicównę naciskać, ale zżerała ją ciekawość i nie widziała innego sposobu na odwrócenie myśli od własnych problemów.

─ To on? Remus?

Remus? – powtórzyła nieprzytomnie. – C-co? Och… Niee…

─ W takim razie kim on jest? – ciągnęła, ale widząc niemrawą minę towarzyszki, dodała szybko: ─ Nie musisz mówić, jeśli nie chcesz.

Emma zastanowiła się nad tym, czy chce sobie ulżyć i wyznać, o kogo chodzi, czy lepiej nie. Mogła w sumie powiedzieć Lily. Jej mogła zaufać. Ona na co dzień unika wszelkiej gadki o miłości, że w życiu by takowej nie zaczęła z nią i… jej obiektem zakochania w roli głównej. No, może byłaby trochę zła, ale oprócz niej nie miała już nikogo, na kim ta wiadomość nie zrobiłaby większego wrażenia. Kto by się na nią wściekał, jak Marlena.

─ Nie chcę, Lily. Po prostu nie chcę znowu czegoś zniszczyć ─ rzekła krótko, pocałowała ją w policzek na dobranoc i zasnęła w ubraniach, po raz pierwszy w życiu nie umywszy zębów.