Uwagi: Historyczny, forma poważniejsza, +15 (w późniejszych częściach), pierwszy Fan Fick napisany od lat 7.

Napisany rok temu, przez co roi się tu od wytkniętych mi już błędów. Nie poprawiam ich bo… Nah nazwijcie mnie leniem, uznałam, że w ciągu tego roku naprawdę zmieniłam styl pisania i teraz mogłabym tylko wszystko kreślić. Dlaczego wrzucam? Bo zdecydowałam go dalej pisać, ale boję się pokazywać szerszej publice kolejne części.

Fleur de lys

Gwar tłumu słychać było już w oddali. Irytująca mieszanina głosów, kalecząca poprawną francuszczyznę, którą można było usłyszeć na dworach, drażniła zmysł słuchu wszystkich członków niewielkiej delegacji, wysłanej do wybadania pewnej sprawy. Po zbliżeniu się do zajazdu, drewnianej budowli, mało imponującej i niezadbanej, można było jednak ujrzeć skalę wydarzenia, jakim było przybycie jednej, prostej osoby do miejscowości. Ludzie przeróżnej pozycji społecznej, wśród nich najczęściej biedota ubrana w łachmany, mocno poniszczone lniane stroje, nacierała na oberżę tak, że cud tylko sprawiał, że stała ona jeszcze w posadach.

- Obrzydliwe – padło jedno słowo gdzieś po lewej stronie.

Chudy, dobiegający pięćdziesiątki mężczyzna spoglądał na chmarę wieśniaków i mieszczaństwa z nieskrywaną pogardą, która odbijała się wyraźnie w jego oczach. Francis milczał. Choć estetyczna strona jego osoby chciała zgodzić się z arcybiskupem, jednak nie mógł zapomnieć, że te istoty, tak różne od tych, które widywał na dworze, także tworzyły państwo. Czyli i jego samego. Mimo to charakterystyczny zapach, który tylko przez grzeczność nie określał właściwą nazwą, nie raz odpychał go od nich i choć sam przed sobą tego nie potrafił przyznać, nie raz odcinał się od prostych ludzi, przyzwyczajony do luksusów dworu.

Wprawdzie jako kraj, ucieleśnienie Francji, której sytuacja była teraz tragiczna, powinien brać udział w wojnach, jednak doradcy skrzętnie odradzali królowi wysyłanie go na pole walki. Lęk i obawa przed jego możliwym schwytaniem była zbyt wielka, a gdyby coś takiego faktycznie się zdarzyło, wtedy państwo bez wątpienia by upadło. Wszyscy mieli tego świadomość, nawet sam Francis. Mimo to uczucie bezsilności, które towarzyszyło mu za każdym razem gdy widział kolejne partie jego ziemi zabieranych przez zachłannych Anglików, było przytłaczające. Nie mógł jednak nic zrobić bez zgody swojego pana, jedynie przygryzał wargę, często prowadząc przez to do metalicznego posmaku krwi w ustach.

- Doprawdy trudno mi zrozumieć, czemu w ogóle zostaliśmy tu wysłani – usłyszał inny głos.

Wielki Szambelan był od początku przeciwny pomysłowi zajmowania się kobietą, która plotła bzdury w oczach Francuskiej arystokracji. Trudno było mu się dziwić. Francja upadała powoli pod naporem wrogich sił, a oni zamiast obmyślać plan działania, który zapewniłby im nareszcie długo oczekiwane zwycięstwo, zdawali się na cud. I to nawet cud niepewny, który arcybiskup de Chartres zwykł określać mianem sztuczek piekielnych.

W końcu udało im się dotrzeć pod drzwi gospody. Żołnierze skutecznie rozgonili tłum, który w pierwszej chwili nie chciał ustąpić. Oblężenie nastoletniej dziewczyny wydawało się dziwne, ale doświadczenie Francisa zdążyło go nauczyć, że ciemny lud w chwilach kryzysu łatwo wierzył w nawet najgorsze androny. Zeskoczył z konia lekko i bez większego trudu. Nieco gorzej szło to niektórym doradcom czy księżom, wysłanym wraz z nim, którzy dorobili się niemałego statutu własnego w okolicach dolnych partii tułowia. Rzecz jasna na pomoc im rzuciło się kilku żołnierzy. Reszta pilnowała tłumu, który w innym wypadku rzuciłby się w ich stronę. Z płaczem, żalem i okrzykami. Francis skrzywił się lekko, po czym wyjął chusteczkę i przyłożył ją do nosa. Może za długo już nie przebywał wśród nich i to dlatego nie powstrzymał tego odruchu. Inni dworzanie jednak zrobili to samo, czuł się więc usprawiedliwiony, choć dziwne poczucie winy towarzyszyło mu nadal gdzieś w głębi. Strząsnął je jednak w następnej chwili, gdy sprężystym krokiem ruszył ku drzwiom. Nie zamierzał czekać na resztę. Chciał mieć to już jak najszybciej za sobą. Wprawdzie nie on miał rozmawiać, a jedynie obserwować i zdać relację Delfinowi, jednak mimo wszystko, coś na kształt ciekawości pchało go ku tej dziewczynie, która potrafiła tak rozpalić ogień nadziei w sercach Francuzów.

Spotkanie dobiegło końca, a on czuł się zawiedziony. Oczekiwał czegoś innego. Sława wyprzedziła rzekomy ratunek narodu i to głównie na jej podstawie Francis tworzył wizerunek dziewczyny. Co zaś stanęło przed jego oczyma było nie tym czego się spodziewał i czego oczekiwał. Mała, drobna osóbka. Dziewczyna. Na jego gust dziecko jeszcze! Wprawdzie ubrano ją jakby była chłopcem, nawet włosy ścięto jej odpowiednio, jednak jej twarz nie pozwalała dać się zwieść. Delikatne, dziewczęce rysy zdradzały jej płeć. Wprawdzie mówiła z sensem i nikt ani z doradców, ani z księży nie był w stanie jej tego odmówić, jednak wątpliwości nie opuszczały ich ani trochę. Póki co udowodniła tylko, że nie była jedną z tych szalonych kobiet, których pełno można było spotkać na drogach, głoszących kres wolności lub też zwiastowanie, jakie rzekomo widziały, mające zapewnić Francji zwycięstwo. Niestety dużo nie mówiła. Wprawdzie ogólnie nakreśliła swój cel i plan, jednak domagała się tym samym rozmowy z samym królem. Bez tego nie zamierzała na więcej pytań odpowiadać, a to dla większości wysłanych do zajazdu doradców było irytujące. Wracali więc w mało optymistycznych nastrojach. De la Trémoille złorzeczył na nią przez całą drogę. Arcybiskup wyrażał swoją niepewność, co do jej faktycznego posłannictwa, nadal rozważając opcję ingerencji sił nieczystych. Przychylność reszty również można było kwestionować. Zdarzały się wprawdzie pojedyncze głosy, które przemawiały za daniem dziewczynie szansy na spotkanie z Karolem. Były jednak nieliczne i słabo słyszalne.

Francis zaś myślał. Wiedział, że jego głos będzie najbardziej decydujący w tej sprawie, ale wahał się przed podjęciem decyzji. Wprawdzie i on sceptycznie na razie oceniał postawę wieśniaczki, nawet jeśli miała dobre chęci, jednak przyznawał się w duchu do tego, że nie kierowały nim przy tym pobudki właściwe. Nie oceniał jej z perspektywy państwa. Patrzył na nią oczyma Francisa Bonnefoya, dobrze urodzonego szlachcica, bliskiego doradcy króla, który mieszkał z dala od biednego ludu, tworzącego znaczną część faktycznego społeczeństwa zamieszkującego państwo. Widział w tym swój błąd, ale długi brak kontaktu z tymi najniżej umieszczonymi w hierarchii ludźmi sprawił, że nie chciał mieć z nimi do czynienia. Gdy widział brud, cierpienie, wychudzone sylwetki, poczerniałe resztki zębów, zawszone włosy - mimowolny dreszcz przechodził przez całe jego ciało, a twarz odwracała się, ratowana chusteczką, która przysłaniała jego nos i usta.

Przymknął oczy. Nie jechali prędko, nie obawiał się więc, że coś złego może się stać, jeśli pozwoli na chwilę swoim myślom odpłynąć. Musiał rozważyć tą w teorii błahą problematykę z perspektywy państwa, jakim był, ale nie było to łatwe zadanie. Ponadto od samej chwili, w której stanął przed obliczem dziewczyny towarzyszyło mu dziwne, niejasne uczucie. Mimo iż w rzeczywistości wzrok jej spoglądał na osoby, które prowadziły z nią dyskusję, jednak nie mógł odsunąć od siebie wrażenia, że był obserwowany. Wprawdzie raz czy dwa ich jasne oczy spotkały się, jednak nic więcej nie miało miejsca. A mimo to… Potrząsnął głową. Zwidy. Dał się ponieść wyobraźni ludu, która przypisywała już niestworzone cuda tej niepozornej postaci.

- Głupoty – mruknął.

Jadący obok niego Wielki Szambelan spojrzał na niego pytająco.

- Słucham?

- Ach, nic. Pozwoliłem sobie na zbyt głośne myśli – odpowiedział Francis z uśmiechem, starając się tym samym zbyć mężczyznę.

Gdy dotrą do zamku będzie musiał chwilę pobyć w samotności. Tylko tak będzie w stanie wydać odpowiedni osąd w sprawie, w której został posłany na spotkanie z tą dziwną dziewczyną.