A/N: Obiecałam i słowa dotrzymuję. Oto pierwszy rozdział nowego AU, które niedawno zapowiedziałam. Oby się spodobało!
Życzę miłej lektury i zachęcam do krytyki. Pomoże mi doszlifować historię.
Pozdrawiam gorąco!
Asia
P.S. Patuś, to dla Ciebie! :)
PROLOG
Listopadowe popołudnie było tego dnia dżdżyste i pochmurne. Poprzez stalowe chmury nie przebijał się ani jeden promień słońca, ani jedna smuga mogąca rozjaśnić wszechobecną szarość. Padało, choć wydawał się tego nie zauważać stojąc w tym zacisznym, spokojnym zakątku nad świeżo usypaną mogiłą kobiety, która jeszcze kilka dni wcześniej uśmiechała się do niego ciepło w ich wspólnym domu, która przez kilka ostatnich lat dzieliła z nim życie, radości i smutki, której obrączkę wciąż jeszcze nosił na swoim palcu mimo że krąg, którego była symbolem, został tak brutalnie przerwany.
Co miał począć teraz, gdy już jej przy nim nie było? Jak żyć, wiedząc, że już nie poczucie jej ciepła, nie ujrzy uśmiechu, nie doświadczy dotyku? Co robić, gdy świat, który dotąd znał, który kochał, obrócił się w nicość wraz z jej ostatnim tchnieniem?
Został sam. Mimo że otaczało go mnóstwo ludzi, nigdy nie czuł się bardziej samotny i zagubiony.
Nie tak to sobie wyobrażał, nie w ten sposób. Nie taką przyszłość zaplanował dla nich w dniu, gdy zrozumiał, że chce ją poślubić. Mieli przecież zestarzeć się razem, tymczasem ona odeszła bez niego, na zawsze rozwiewając jego sny.
Dlaczego? Co uczynił, że los postanowił tak okrutnie go doświadczyć? Przecież starał się być dobrym człowiekiem, uczciwym, pracowitym, otwartym i sprawiedliwym. Traktował innych zawsze tak, jak sam chciałby być traktowany- z szacunkiem, wrażliwością i szczerością. Pomagał potrzebującym, wpierał biednych i chorych, opiekował się słabszymi. Robił to nie tylko z poczucia obowiązku, ale autentycznej chęci podsycanej jeszcze przez tę, nad której grobem teraz bezgłośnie płakał, która przypomniała mu każdego dnia, na czym polega sens życia.
Mieli wspólne cele i marzenia. Tak wiele marzeń. Realizowali je powoli, ale systematycznie, budując swój szczęśliwy dom, swój mały świat… Jak to się stało, jak jedna chwila mogła zmienić tak wiele i tak szybko?
Nie rozumiał tego, nie pojmował. Jedyne, co wiedział, to że od teraz nic już nie będzie takie samo, że on już nie będzie taki sam…
Musiał żyć, wiedział o tym doskonale. Jakkolwiek opuszczony i samotny by się teraz nie czuł, tam, za jego plecami, stłoczeni pod czarnym morzem parasoli byli ci, którzy nadal go potrzebowali, którzy nadal na niego liczyli. Nie mógł się od nich odwrócić. Zszargałby tym JEJ pamięć, pamięć tego, jaka była, a tego nie uczyniłby nigdy.
Już po wszystkim, gdy ludzie zaczęli opuszczać cmentarz, on wstał ze swego krzesła, podszedł do pokrytego morzem kwiatów kurhanu i kładąc jedną czerwoną różę na jej grobie, wyszeptał pożegnanie:
- Przysięgam. Zaopiekuję się nimi. Możesz na mnie liczyć…
Wyprostowawszy się, pozostał tam jeszcze chwilę, pozwalając swoim słonym łzom wymieszać się ze łzami nieba, wypłakać do końca swą żałobę. Wiedział, że gdy za moment odwróci się i opuści to miejsce, nie będzie już więcej czasu na ból i żal. Nie będzie miał już na to czasu…
- Żegnaj.- szepnął, zanim to uczynił.- Na zawsze pozostaniesz w moim sercu.
Nadal ociekał wodą, kiedy zajmował miejsce w czekającej na niego limuzynie, okupowanej już przez jego rodziców i teściową, jednak to w żaden sposób nie zniechęciło dwóch małych istotek, które wyrwały się z objęć babć i wdrapały na jego kolana pocierając oczka ze zmęczenia. Jakoś udało mu się zrzucić mokry płaszcz, który jego ojciec natychmiast odłożył na bok i usadowić na tyle wygodnie, by dwie kruszynki mogły komfortowo podróżować w jego ramionach.
To dla nich teraz musiał być silny i zamierzał taki być. Tylko on im został i do niego należało zapewnienie im bezpieczeństwa oraz szczęścia. Od teraz będzie dla nich i ojcem i matką, i zrobi to jak najlepiej potrafi.
Teraz mieli już tylko siebie.
- Wszystko dobrze, synu?- spytał z troską jego ojciec, obserwując jedynaka.
Młody wdowiec uśmiechnął się blado, smutno, po czym odpowiedział:
- Jeszcze nie, tato, ale będzie.
Musiało być…
I
Trzy lata później…
- Noni, Eden, lunch!- zawołał i po chwili usłyszał głośny tupot małych stópek mknących po schodach prowadzących na piętro.
Stary dom, ten, który dzielił niegdyś z żoną, był parterowy, nieco mniejszy od tego i łatwiejszy w utrzymaniu, ale nie mógł w nim pozostać po wszystkim, co się tam stało. Zbyt wiele bólu się z tym wiązało i wspomnień. Wszystko wokół mu ją przypominało i wiedział, że aby zacząć od nowa, by podołać, musi przeszłość zostawić za sobą, inaczej sobie nie poradzi z tym wszystkim. Dlatego zdecydował się na przeprowadzkę, na zmianę otoczenia. Potrzebował świeżego startu.
Praca nie była problemem. Miał własną, nieźle prosperującą firmę budowlaną, która z roku na rok zdobywała coraz więcej lukratywnych kontraktów na terenie całego kraju (na tyle lukratywnych, by w wolnych chwilach pro bono budować tanie domy dla potrzebujących), więc sam był sobie szefem i teoretycznie mógłby mieszkać wszędzie tam, gdzie akurat prowadził interesy. Nie chcąc zostawać w rodzinnym mieście, po długiej naradzie z rodzicami i Helen, swą teściową, wybrał na swój nowy dom Minneapolis. Zrobił to głównie z uwagi na Helen, dla której wnuczki były ostatnimi żyjącymi krewnymi, ostatnią pamiątką po mężu i córce. Nie mógł odseparować jej od Noni i Eden. Nie miał serca jej tego zrobić, choć ostatnimi czasy stosunki między nimi nie należały do najlepszych, a śmierć jej córki jeszcze pogłębiła ich konflikt.
Helen oskarżała go, że zaniedbywał żonę i czasem był skłonny się z nią zgodzić, gdy któraś budowa (zwłaszcza jedna z tych charytatywnych) wymagała jego dłuższej nieobecności, jednak matka jego dzieci nigdy mu na to nie pozwalała, powtarzając, że to, co robił, było ważne i potrzebne, i że ona to rozumie. Poza tym, czuła się spełniona jako kobieta pracująca (była zdolną projektantką ogrodów, a w wolnych chwilach kompozytorką- amatorką), a potem także matka, i prawie nigdy nie narzekała, no, chyba że nie skosił trawnika. Helen jednak obstawała przy swoim żądając, by więcej czasu poświęcał rodzinie. Jeszcze długo po śmierci córki nie mogła mu wybaczyć, że nie było go w domu na czas, by zapobiec tragedii. Winiła go za tę śmierć i choć to był absurd, bo przecież nie miał na to wpływu, on również czasem się obwiniał. Nie mógł jednak odwrócić się od teściowej. Nie potrafił. Opuścił więc miejsce swojego dzieciństwa i młodości, ale osiedlił na tyle blisko, by względnie łatwo mógł odwiedzać stare kąty, swoich rodziców i babcię swoich dzieci, a oni mogli odwiedzać jego. Mieszkał tam przez kolejne dwa lata, do śmierci Helen. Potem jego firma wygrała przetarg na budowę dużej hali widowiskowo- sportowej w D.C. i właśnie w ten sposób wylądował tuż przed nowym rokiem szkolnym w stolicy kraju.
Był podekscytowany. Tego roku jego córeczki po raz pierwszy miały iść do przedszkola. Dotąd zatrudniał opiekunki na czas, gdy musiał być w pracy, ale teraz już nie było takiej potrzeby. Zgrał swój grafik z grafikiem dziewczynek, tak organizując sobie pracę, by być w stanie rano podrzucić je do szkoły, a potem odebrać po zajęciach. Przynajmniej taki miał plan…
Dyrektorka placówki zapewniła go, że dziewczynki będą tam miały dobrą opiekę i mnóstwo dodatkowych zajęć, jeśli tylko wykażą nimi zainteresowanie. Polecała zwłaszcza kółko teatralne dla najmłodszych i Klub Małego Czytelnika, młody, ale już mający wielu zwolenników nie tylko wśród dzieci, lecz również dorosłych. Na wieść, że Noni i Eden znają już alfabet, stwierdziła z zadowoleniem:
- Tym lepiej! Mamy doskonały księgozbiór, w którym z pewnością znajdą coś dla siebie, przemiłej kadry nie wspominając. Nasze bibliotekarki z chęcią zajmą się dziewczynkami w razie spóźnienia, albo innych tego typu problemów. Pomagają wielu dzieciom, także w odrabianiu lekcji oraz organizują zabawy dla młodszych szkrabów, gdy te czekają na rodziców.
Nie trzeba mówić, jak ucieszył się z tych wieści. Nie, żeby planował się spóźniać! Czasem jednak zdarza się nieoczekiwane i dobrze było wiedzieć, że dziewczynki będą miały w razie czego opiekę do czasu, gdy po nie przyjedzie.
O szkolne wyprawki nie musiał się martwić. Jego przewidująca matka zajęła się tym osobiście, przesyłając kurierem dwa identyczne, różniące się tylko kolorami zestawy przedszkolaka, zawierające wszystko, czego dziewczynki mogły potrzebować. Noni otrzymała oczywiście różowy, bo kochała ten kolor, a Eden turkusowy, jako że preferowała właśnie tę barwę. Siostry bowiem, choć jednojajowe bliźniaczki, różniły się charakterami niczym ogień i woda. Gdy Noni była małą kokietką, strojnisią i generalnie dziewczynką w każdym calu (przyszłą baleriną- jak zapowiadała!), Eden była spokojną, dość zamkniętą w sobie intelektualistką o nieco bardziej „naukowych" zainteresowaniach. Gdy Noni całymi dniami tańczyła po domu w swoim różowym tutu, śpiewając przy tym w niebogłosy, Eden wolała spędzać czas oglądając edukacyjne programy dla dzieci, czytając pierwsze książki, czy obserwując świat na zewnątrz z okna swego pokoju. Co je bezsprzecznie jednak łączyło, to silna siostrzana miłość, uwielbienie tatusia i wspólna obsesja na punkcie szczeniaczków, karuzeli oraz huśtawek.
O ile karuzele i huśtawki nie stanowiły problemu, bo park był tuż obok domu i ojciec często jej tam zabierał, to nieustanym prośbom o pieska coraz trudniej było mu się opierać. Na razie jednak nie mógł sobie na to pozwolić, ponieważ zwierzątko potrzebowałoby stałej opieki, przynajmniej przez pierwsze kilka miesięcy, a tego zapewnić mu nie mógł. Nie teraz.
- Wkrótce.- obiecał tylko, mając nadzieję, że to wystarczy.
Tak czy owak, jutro dla nich wszystkich miał być ważny dzień. Dziewczynki nie przestawały mówić o tym, jak się cieszą z perspektywy pójścia do przedszkola i poznania innych dzieci. Nawet nieśmiała Eden była pobudzona bardziej niż zwykle, bo choć trudniej jej było nawiązywać znajomości, to z pomocą Noni lubiła poznawać nowych przyjaciół. Poza tym, ileż mogła nauczyć się w nowym miejscu!
Utulając je wieczorem do snu, nie mógł pohamować fali smutku, która go naszła. Był taki dumny ze swoich księżniczek. Z każdym rokiem wyrastały na coraz piękniejsze dziewczynki, coraz mądrzejsze i kochane. Ciężko mu było myśleć, że jego żona tego nie dożyła, że nie dane jej było doświadczać z nim tego wszystkiego. Jutro sam odprowadzi je do szkoły, samotnie będzie patrzył, jak machając mu na pożegnanie biegną ku nowym kolegom i tak będzie już do końca. Ich matka odeszła, nie wróci nigdy więcej i nic nie mógł na to poradzić.
- Mam nadzieję, że to widzisz, All…- wyszeptał, patrząc później w rozgwieżdżone niebo. Gdziekolwiek była, miał nadzieję, że z góry czuwa nad ich dziećmi i jest z nich dumna. Jak on.
TBC
