Hej! Tutaj znowu mechalice i kolejny nowy fanfik, który co prawda na blogu opublikowany został dość dawno, ale w końcu postanowiłam go wstawić też tutaj ;) Napisany został specjalnie dla M. - mojego cudnego bety, bo on SasuNaru strasznie lubi.
W każdym razie; duuużo przekleństw, trochę seksu i Sasuke jako narrator.
PS Nie umiem pisać streszczeń, wybaczcie więc tak dziwny opis fika…
I
Zabiłem Orochimaru,
Uchiha Sasuke.
Zdanie widniało zapisane na ścianie kryjówki Orochimaru, w której dokonał żywota. Gdy postawiłem kropkę je kończącą, poczułem, że zakończyłem nie tylko to zdanie, a nawet dobitniej nie tylko pewien rozdział mojego życia. Rozdział, w którym zmuszony byłem polegać na Orochimaru i jego wiedzy.
Wstyd się przyznać, ale zanim zostałem u niego, by się uczyć, byłem po prostu małym słabym gnojkiem, który myślał, że skoro posiada sharingan, może zostać panem świata. Wtedy nie mogłem, ale wszystko zmienia się z upływem czasu – rzeki drążą nowe koryta, nawadniając inne obszary, a miejsca pozbawione opadów stepowieją.
Ale w każdym razie, nie czułem, że był to tylko rozdział. Coś bardziej jak rozłam, przedarcie mojego życia na nierówną połowę i rozpoczęcie czegoś nowego.
I teraz właśnie nadszedł mój czas.
Spojrzałem na moje proste, zwięzłe pismo – wyrazy zostały napisane czarną farbą, której puszkę znalazłem gdzieś w magazynie Kabuto. Żałowałem jedynie, że nie była to krew tego cholernego Orochimaru - taki krwisty napis prezentowałby się chyba o wiele lepiej, ale pewnie szybko by się zmył, a na tym mi nie zależało.
Czy powiedziałem „cholernego"? Tak, psiakrew! Tak! Mimo pewnego szacunku jakim go darzyłem, potrafiłem myśleć o nim jak o skurwielu. Bo sannin nie mógł po prostu grzecznie zdechnąć, nie! on musiał zadać mi paręnaście ran kłutych, w tym kilka takich, które prawie przeszły na wylot przez mój korpus.
I gdyby nie był to pewien paradoks w myśleniu, chciałbym go za to znienawidzić go. Taką żarliwą, płomienną nienawiścią, którą darzyłem mojego starszego brata. Tak, że cały czas myślałbym o nim w kategorii: „Zabiję, jak tylko zobaczę!".
Ale to był paradoks – sukinsyn już wąchał kwiatki od spodu, a ja po wykonaniu tego ogromnego napisu, dokonałem strategicznego odwrotu, by wyleczyć rany i później zdobyć cały obszar Kraju Dźwięku jako nowy otokage.
Powłócząc noga za nogą i trzymając się za obficie krwawiącą ranę w okolicy lewego biodra, mogłem tylko skupiać się na jak najszybszym oddaleniu od miejsca zbrodni i przeklinaniu. Tym razem nie miałem jednak na myśli tego irytującego mnie nawet po śmierci Orochimaru, ale jego asystenta – pierdolonego pinglarza-pigularza, który dziwnym trafem ulotnił się w trakcie mojego starcia ze staruchem, a który był mi w tej jednej chwili kurewsko potrzebny (był w końcu cholernym medykiem!). Ale tego typa nigdzie nie było – szmaciarz zwiał, gdy tylko coś zaczęło iść nie tak. Prawa ręka, zaufany asystent – gówno prawda! Zafajdany kundel-zdrajca, który po raz kolejny udowodnił tezę, że wszystkie uczucia to tylko chemia i nic wyższego rzędu niż fizjologia i chwilowe zachcianki.
Miłość, wierność i marzenia nie mają prawa bytu – pomyślałem potykając się o wystający niebezpiecznie korzeń. – Tylko fizjologia, cele i ambicje.
A ambicje miałem ogromne.
Tupot wielu stóp i gwar odezwał się jakieś 200 metrów przede mną. Taktycznie usunąłem się, chowając w przydrożnych krzakach. Nadeszli.
Głosy ludzi były oburzone i jakby pełne niedowierzania, a później odezwał się naprawdę wysoki, prawie ultradźwiękowy krzyk jakiejś kobiety:
– Ten napis! To on to zrobił!!!
Odgłos szybkiego biegu przemieszany z wyrazami: Zabijemy skurwysyna!, dopiero dobre dziesięć minut później ruszyłem ponownie, kierując się na południowy zachód.
Zadrżałem mimo ciepła popołudnia, a zaraz moje plecy oblało zimno. Dwa chwiejne kroki dalej poczułem gęsią skórkę i gorący pot spływający z szyi na obojczyki i niżej po klatce piersiowej. Najwyraźniej miałem gorączkę, a gdy sobie to uświadomiłem, ja - Sasuke Uchiha, przyszły władca wszystkich wielkich krajów ninja - uznałem swój stan za dość poważny, choć niekoniecznie krytyczny.
***
Późniejszy czas wędrówki nie przyniósł niczego interesującego, tylko głowa bolała mnie prawie ciągle. Przestałem iść drogą - kręciło się tam zbyt wielu ludzi, a w moim obecnym stanie nie potrafiłbym pokonać nikogo. Nawet ucznia Akademii.
Możliwe, że zabójstwo otokage wywołało wzburzenie ludności i rozruchy i pokazywanie się jako Sasuke Uchiha w moim obecnym stanie fizycznym było działaniem wysokiego ryzyka.
Tylko że nie wiedziałem tego na pewno, ale podczas kilku lat mojej bytności w Kraju Dźwięku nigdy nie widziałem, żeby aż tylu facetów chodziło uzbrojonych po zęby na polnych drogach.
Tak samo jak nie słyszałem, żeby tylu ludzi na raz zaczęło głosić gorące pragnienie zgładzenia mnie albo… ekhm… wykastrowania w jakiś ciekawy sposób („Powiesimy sukinsyna za jaja na wieży ratuszowej!") i dopiero późniejszego zabicia.
Gorączka musiała się jeszcze podnieść, bo szedłem jeszcze wolniej i niepewniej, a całe nocne otoczenie mimo księżyca w pełni było niewyraźnie i cokolwiek rozmazane.
***
Nad ranem dotarłem do jakiejś niewielkiej wioski. Rany przestały krwawić, a koszulka przykleiła się do tej najgorszej przy biodrze. Wolałem jednak tego wtedy nie ruszać.
Dobrze ukryty w przyrzecznym lesie, zjadłem moje ostatnie zapasy – trzy bezsmakowe kulki ryżowe. W wiosce panowało wielkie poruszenie, co chwila ktoś wchodził i wychodził przez główną bramę. Dzień targowy, czy ki diabeł?
Musiałem poczekać i choć wiedziałem, że sen tak blisko ludzkich siedzib nie jest zbyt mądrym wyjściem – wyczerpanie wygrało i jednak zasnąłem.
Mimo że tego dnia było wręcz parno, czułem jak wszystkie członki mego ciała lodowacieją i stają się sztywne. Otwierałem co chwilę oczy, ale nie widziałem nic ponad to, że całe moje ciało oblazły mrówki i węże. Były wszędzie, nie widziałem ani kawałeczka mojej skóry, wszystko było pokryte ciemnymi, ruchliwymi punkcikami i wijącymi się błyszczącymi nićmi. Wchodziły mi do ust, do uszu, owady atakowały powieki i przechadzały się po gałce ocznej, a ich niewielkie ciemne ciałka odbijały się na powierzchni mojej tęczówki. Nie widziałem tego, ale mogę się założyć, że odbijały się prawie na pewno. Jeden z węży wślizgnął się prosto w ranę ziejąca przy biodrze i wijąc się, przesuwał się dalej.
Siłowałem się z tymi wszystkimi żyjątkami, próbując na powrót odzyskać kontrolę nad sobą, aż odkryłem, że moje otoczenie również składa się owadów i węży, ciasno owijających się wokół moich nóg, bioder i dłoni. Nie potrafiłem się poruszyć – nawet nie mrugałem, gdy insekty jakimś cudem dostały się za skórę powiek…
Zapadałem się w tej ruchliwej, cholernie żywej masie coraz głębiej i głębiej…
Gwałtownie usiadłem, rozrywając ponownie, leczące się rany – na koszuli pojawiło się kilka nowych krwawych plam. Nie mogłem opanować dreszczy, a mój organizm wyprodukował suche torsje, które dopiero po dłuższej chwili poskutkowały.
Trzęsącą się dłonią dotknąłem najpierw swojego brzucha, a napotykając przyklejony juchą materiał, w jakimś amoku spowodowanym wyśnionym przed sekundą koszmarem, jednym ruchem oderwałem tkaninę i niczym szaleniec zacząłem drapać.
Rozdrapywałem naskórek i mięso, by tylko przekonać się, że w moim wnętrzu nie zostało nic z tamtego snu. Pod paznokciami wyraźnie czułem lepkość krwi i fragmenty skóry – wpadłem w jakiś obłęd pomieszany z histerią. Gdy pierwszy szok już minął, podniosłem dłoń do twarzy, by się jej przyjrzeć – cała we krwi. Mojej własnej - cóż za wstyd.
Prawdopodobnie byłem bliski omdlenia, twarz stała się mocno ściągnięta, a las wokół mnie nienaturalnie jasny i nieostry. Wszelkie odgłosy, które dotychczas słyszałem, a były to tylko jakieś nieciekawe ptasie trele, uległy prawie całkowitemu wyciszeniu w tak nagle kręcącym się niewiarygodnie szybko świecie.
Pot skapywał mi z czoła wielkimi kroplami.
Duszno, ciemność wdzierająca się przemocą za powieki…
(Sa…suke?)
Zimne palce dotykające mojej twarzy - była tuż tuż…
(To naprawdę ty, więc plotki nie kłamały! Osz, cholerka…)
Szerokie otwarcie oczu, które uparcie próbują spoglądać nie przed siebie, tylko do wnętrza czaszki – ciemność włosy miała blond.
(Hej, słyszysz mni…! -szysz?!)
Poleciałem do tyłu.
***
Otworzyłem oczy. Gęsty las zamienił się w biednie urządzone pomieszczenie z jednym łóżkiem (na którym aktualnie leżałem), jedną wąską szafą, kuchenką gdzieś w kącie oraz stolikiem i krzesłem – również w jednym egzemplarzu. Jednakże w tym pokoju, przeznaczonym najwyraźniej wyłącznie dla jednej osoby, przebywało dwóch ludzi – ja i chłopak, którego blond głowa ciepłym ciężarem ciążyła mi na brzuchu. Jednakże, jak pomyślałem chwilę później, nie tylko jego głowa naciskała na moje podbrzusze – pęcherz był wypełniony do tego stopnia, że aż nazbyt wyraźnie czułem, że posiadam taki organ w swoim ciele.
Poruszyłem się, próbując usiąść na cieniutkim materacu – nie udało się. Naraz chłopak złapał moje ramiona w silnym uścisku, dociskając do poduszki. Przeraźliwie niebieskie oczy wpatrywały się w moją twarz – łzawe i cieknące.
– Tak się cieszę, Sasuke. – Łzy wielkie jak groch spływały po jego policzkach, zatrzymując się tylko na chwilę na znajomych lisich znakach na policzkach i skapując na jego pomarańczową bluzę.
– Naruto? – chciałem powiedzieć, ale z suchego jak wiór gardła wydobył się tylko charkot, a później kaszel.
– Powinieneś leżeć – stwierdził Naruto, ocierając łzy wierzchem dłoni i podając mi wyszczerbiony, zielony kubek. Woda. Nie powinienem teraz pić, nawet jeśli tak cudownie łagodzi kłucie w gardle i spływa przyjemnym chłodem w dół przełyku – pęcherz nalegał na natychmiastowe zwrócenie na niego uwagi.
Drgnąłem niespokojnie, odkładając kubek w jego szorstkie dłonie i zanim zdążył go gdzieś położyć, złapałem za nadgarstek. W jego błękitnych oczach ujawniło się zaskoczenie i… troska?
– Masz tutaj… toaletę? – wychrypiałem.
Bez słowa, podniósł mnie z posłania i zaprowadził do malutkiego pokoiku obok. Szedłem wolno, w głowie wszystko wirowało i byłbym się przewrócił, gdyby nie silne ramię Naruto, podtrzymujące mnie w pionie.
– Możesz wyjść – Stanąłem nad białą muszlą klozetową, podziwiając różowe kafelki na ścianach.
– Wywalisz się – powiedział, zaciskając palce na mojej ręce. – Nie będę się patrzył.
– To chociaż mnie puść – prychnąłem, choć wyszło to bardzo słabo – Wbrew pozorom potrafię chwilę ustać sam.
Odwrócił się jakby z wahaniem w stronę niedomkniętych drzwi – oczywiście wizyta w tej toalecie nie zapewniała chociażby namiastki intymności, jego plecy praktycznie stykały się z moimi, dzieliły nas może ze trzy centymetry wolnej przestrzeni.
Zsunąłem luźne dresowe spodnie (nie moje), muskając gorącą i suchą skórę na podbrzuszu i z lekkim zdziwieniem opatrunek.
– Zrobiłem ci opatrunki – odezwał się Uzumaki – Sakura była tutaj niedawno, no więc miałem zapasy bandaży, choć leków nie dostałem. Nie będę cię okłamywać, z tobą nie jest dobrze, Sasuke. Gorączka nie chce spaść, a ja nie jestem medykiem i nie potrafię cię wyleczyć. Chociaż wiesz, Sakura może wciąż być niedaleko, więc gdybym wysłał wiadomość że jesteś tutaj, ona przyszłaby i opatrzyła cię po ludzku.
Odgłos mojego sikania zdał mi się nagle tak głośny jak dźwięk wodospadu, ale uczucie lekkości w dolnych partiach ciała było miłe.
– Nie, nie wyślesz niczego do nikogo.
– Ale jak tak dalej pójdzie, to-
– Proszę. – Opłukałem twarz wodą z kranu, który z pewnością widział już lepsze czasy i mniej lodowatą ciecz.
– Czemu właściwie mi pomagasz? – Niewypowiedziane „W końcu jestem zdrajcą, przestępcą i mordercą" zawisło w powietrzu, zagęszczając atmosferę w mikroskopijnej łazience.
Moje kolana zadrżały, gdy ranę na biodrze przeszył ból, ale Uzumaki nie odpowiedział na pytanie. Zostałem odholowany z powrotem do łóżka w małym pokoju do wszystkiego o ścianach koloru brzoskwini, która wyblakła przez lata i teraz były tylko lekko pomarańczowo-różowe z wielką przewagą szarości kurzu.
– Właściwie to gdzie jesteśmy? zapytałem, gdy włożył mi termometr pod pachę.
– Na granicy Kraju Pól Ryżowych lub jak wolisz Kraju Dźwięku w konoszańskiej stróżówce.
– Dlaczego?
– Dlaczego tutaj jestem? – kiwnąłem głową. – Dłuuugo by opowiadać, ale tak w skrócie. Twój zamach na Węża rozniósł głośnym echem w całym kraju, a pomniejsi feudałowie zaczęli zbroić swoje armie, by przejąć władzę w kraju dla siebie. Ludności z kolei zaczęło się to nie podobać. Wiesz, zamieszki, ucieczki więźniów z ośrodków badawczych i zaczątek anarchii, bo mimo wszystko rządy Orochimaru zapewniały pokój i jako takie funkcjonowanie państwa. No, a ja po długim nagabywaniu babci Tsunade, dostałem w końcu misję strzeżenia granic. Heh – potargał złote włosy na swoim karku. – Wiedziałem, że będziesz się kierował gdzieś w tę stronę, ale nie miałem pojęcia, że będziesz w tak tragicznym stanie.
Termometr znalazł się w jego dłoni, a twarz wykrzywił zły grymas.
– Nadal zbyt wysoka – powiedział, wstając. – Zrobię ci zimne okłady, a ty się prześpij.
Dobrze zbudowana, umięśniona sylwetka mojego byłego przyjaciela zamajaczyła przy białych drzwiach, z których farba złaziła płatami. Przyniósłszy miskę z wodą, usiadł na stołku przy łóżku.
– Śpij – powiedział zdecydowanym tonem, kładąc wilgotny materiał na moim czole. Odgarnął przydługą grzywkę, trzymając dłoń na moim policzku zdecydowanie dłużej niż powinien. Po czym jakby zreflektował się i wstał z głośnym szurnięciem krzesła.
– Śpij, ja przejrzę papiery i skończę zaległe raporty. Jak się obudzisz, daj znać. Spróbuję zrobić ci coś lekkostrawnego do żarcia.
– Nie pisz o mnie – wyszeptałem, drżąc pod mechatym kocem.
– Ciii… – Dłoń zagłębiła się w moich włosach, delikatnie mnie głaszcząc. – Nie napiszę.
Monotonny odgłos pisania na maszynie sprawił, że zapadłem w niespokojny półsen. Zimne i śliskie wężowe ciała od czasu do czasu dotykały moich stóp, próbując owinąć się wokół kostek, ale ciepłe ręce odganiały je ode mnie, pieszcząc moje włosy i trzymając za dłoń.
Od czasu do czasu zza półprzymkniętych powiek widziałem przystojną twarz Uzumakiego i ból wypełniający jego niebieskie tęczówki, gdy zmieniał kompres.
– Zabrał mi ciebie i traktował jak swoją własność – szept tak dziwnie podobny do głosu Naruto odezwał się w mojej głowie. – Masz jego pieczęć, dzielisz jego przekonania, umiejętności… Nie słyszysz mnie? – Skrzypienie krzesła i krótkie dotknięcie mojej twarzy. – To tak dobrze że śpisz. Ja… ja muszę ci coś powiedzieć, no ale nie chcę, żebyś to słyszał – głos załamał się lekko – Bo ja nadal wierzę, że się nie zmieniłeś, że to nadal ty, Sasuke, taki sam jak w Akademii, taki sam jak wtedy w Drużynie Siódmej, taki sam jak zawsze. I wiesz, gdybyś to usłyszał, może uznałbyś mnie za głupca, za największego, najbardziej niereformowalnego idiotę, jakiego nosiła Ziemia, za naiwniaka, za kretyna, za… Za nie wiem kogo jeszcze. Ale ja, Sasuke, ja wierzę w ciebie. Ja wierzę, że właśnie ty, nawet teraz, gdy już zrobiłeś tyle okropnych rzeczy, jesteś osobą, którą kocham. – Coś szybko musnęło moje spierzchnięte usta i odeszło z szybkim stukiem butów po podłodze.
Później było już cicho.
