A/N: Mój drugi fick o SG-1. Mam nadzieję, że się spodoba. Starałam się utrzymać oryginalne charaktery postaci, jednak mogą mi się zdarzyć nieznaczne potknięcia, za które z góry przepraszam. Chcę też zaznaczyć, że jest to lekkie AU, albowiem akcja "nieco" różni się od tej oryginalnie zaprezentowanej w siódmym sezonie.
Tak czy owak, życzę miłej lektury. Pozdrawiam!
Asia
1.
I znowu znaleźli się na rampie, a błękitna tafla Wrót zamknęła się wraz z przesłoną za ich plecami.
- Ach! Nie ma to, jak w domu!- wyszczerzył się pułkownik Jack O'Neill, patrząc na znajome kąty SGC.
- Tak jest, sir!- zachichotała major dr Samantha Carter, jego zastępca i jednocześnie obiekt głęboko skrywanych uczuć.
- Hej, Carter!- wypalił z udawaną irytacją.- Co mówiłem o chichotaniu?- spytał.
- Żadnego chichotania, sir.- odpowiedziała, siląc się na poważny ton, jednak szybko zepsuła efekt kolejną falą niepohamowanego śmiechu.
- D'oh!- mruknął Jack, bezbłędnie imitując swojego ukochanego idola, Homera Simpsona, którego przygód był największym fanem.- Kiedyś cię za to postawię przed sądem wojskowym, majorze.- zagroził, lecz Sam dobrze wiedziała, że to tylko cne pogróżki, zwłaszcza, że jego czekoladowe oczy przepełniał humor.
- Skoro pan tak mówi, sir.- odparła pokornie, odhaczając swoje P90 i podając je żołnierzowi odpowiadającemu za umieszczenie broni w zbrojowni.
- Tak, tak, Carter! Doigrasz się!- powtórzył, a doktor archeologii, Daniel Jackson i Jaffa Teal'c tylko przewrócili oczami na tę wymianę zdań. Byli przyzwyczajeni do podobnych konwersacji między swoim liderem, a jego genialną prawą ręką. W końcu, obserwowali tych dwoje od lat, żałując skrycie, że nie było im dane być z nimi w sali konferencyjnej tego dnia, kiedy Sam po raz pierwszy stanęła twarzą w twarz z energicznym pułkownikiem. I choć Lou Ferretti z detalami opowiedział im, jak to młoda jeszcze wtedy kapitan, wyzwała Jacka na siłowanie na rękę tuż po tym, jak uraczyła ich pogadanką o wpływie (a raczej jego braku) umiejscowienia organów rozrodczych na jej umiejętności wojskowe, nadal nie mogli przeboleć, iż nie dane im było widzieć miny Jacka. W każdym razie, od tamtego czasu upłynęło już siedem lat i chociaż początki ich znajomości były „burzliwe", ta para szybko udowodniła, że przeciwieństwa się przyciągają. Nie to, że powinny. Przynajmniej nie w Amerykańskich Siłach Powietrznych, w których oboje służyli. Istniały reguły całkowicie zakazujące fraternizacji w tym samym łańcuchu dowodzenia. Tym nie mniej, nie były one w stanie zapobiec temu, że dwoje ludzi się w sobie zakocha i chociaż Jack i Sam nie zrobili nic, by je złamać, a przez to zakończyć swoje kariery, to każdy, kto ich znał, kto na nich spojrzał, wiedział, że „zależy im na sobie bardziej, niż powinno", tak jak wiedzieli o tym ich najlepsi przyjaciele i druga połowa SG-1 jednocześnie. Ten „związek- nie związek", był tutaj tajemnicą poliszynela.
- SG-1, witajcie w domu!- dobiegł ich głęboki głos dowódcy SGC, generała George'a Hammonda.- Raport za pół godziny, ale przedtem, wizyta w izbie chorych. Czeka na was dr Fraiser.- dodał i z psotnym uśmiechem patrzył, jak jego zastępca się wykrzywił.
- Yeah...- mruknął głośno.- Janet i te jej wielgachne igły! Przysięgam, doc chyba specjalnie sprowadza te najgrubsze, żeby się nade mną pastwić. Żeński, żądny władzy Napoleon!
- Tak, Jack…- wtrącił się Daniel.- To misja jej życia, pognębić swojego najbardziej marudnego pacjenta.- dokończył z sarkazmem pomieszanym z rozbawieniem.
- Nie jestem marudny!- zaprotestował pułkownik.
- Jesteś!- naciskał archeolog.
- Nie!
- Tak!
- Nie!
- Tak!
- Carter! Teal'c! Powiedzcie mu, że nie!- zwrócił się do pozostałej dwójki.
- Wolę się nie wypowiadać, sir.- odparła dyplomatycznie blond major, choć z trudem panowała, by się nie roześmiać. Niejednokrotnie już była świadkiem podobnych słownych przepychanek pomiędzy jej siwiejącym (ale, do diaska, nadal seksownym!) dowódcą, a jej doszywanym bratem i czasem zastanawiała się, czy mają oni po czterdzieści parę lat, czy też może po cztery. W takich przypadkach, ciężko było zdecydować…
- Teal'c?- Jack z nadzieją spojrzał na kosmitę, który już od dawna był mu bliski niczym brat.
- Ja również wolę nie angażować się w tę dyskusję, O'Neill.- odpowiedział ze stoickim spokojem, jak na porządnego Jaffa przystało i zdecydowanie obierając drogę do izby chorych.
- Zdrajcy!- wymamrotał pod nosem pułkownik, oddając resztę niezużytej broni i amunicji, podążając za ciemnoskórym wojownikiem. Odpowiedział mu tylko śmiech Sam.
- Niech pan się nie martwi, sir…- stwierdziła, poklepując go pocieszająco po ramieniu.- Czasem nie jest pan aż tak tragiczny. Poza tym, słyszałam, że Janet zamówiła nieco cieńszą serię igieł. Specjalnie dla pana.- dorzuciła rozbawiona.
- Wybacz mój sceptycyzm, Carter, ale nie przypuszczam, by zmieniło to fakt, że i tak upuści ze mnie więcej krwi, niż z was. Ta kobieta jest gorsza, niż głodna komarzyca!
- Słyszałam to, pułkowniku!- dobiegło ich zza pleców i Jack zesztywniał.
- Ups!- jęknął, a Samantha zachichotała cicho.- No to wdepnąłem…
- Yup!- skinęła głową.- Istotnie.- dodała na modłę ich zaprzyjaźnionego Jaffa, patrząc z humorem na scenę przed jej oczami.
- Zapraszam, pułkowniku…- wyszczerzyła się dr Janet Fraiser.- Jest pan pierwszy na mojej liście.- dodała z satysfakcją i roześmiała się w myślach, obserwując jego typową reakcję na jej słowa.
- Jakoś wcale mnie to nie dziwi…- odparł ponuro.
- Odwagi, sir…- stwierdziła uśmiechnięta major Carter.- Wkrótce będzie po wszystkim i będziemy mogli iść na ten soczysty stek u O'Malleya.
To zdecydowanie poprawiło samopoczucie jej szefa, bo O'Neill cały się rozpromienił i dorzucił:
- I na piwo, Carter! Nie zapomnij o piwie!
- Tak jest, sir. I na Guinness'a.- przytaknęła, już ciesząc się na perspektywę kolejnego „drużynowego" wieczoru.
- No dobra, doktorze! Bierz, co chcesz!- z nagłym przypływem odwagi pułkownik zwrócił się do niskiej lekarki o rudawych włosach, podwijając przy tym rękaw.- Byle szybko, bo już słyszę ten kawał soczystej wołowinki, który wzywa mnie po imieniu.
Janet tylko pokręciła głową.
- Taka dieta kiedyś pana zabije, pułkowniku.- wypaliła, pobierając mu krew do standardowych badań, które przechodził każdy członek ekip SG, wracający z misji.
- Eee tam!- Jack machnął lekceważąco ręką.- Goa'uld zrobią to szybciej, ale przynajmniej umrę jako człowiek szczęśliwy!- mrugnął przewrotnie.
- Większość z nas wolałaby, żeby dożył pan końca tej wojny…- zauważyła dr Fraiser, a Sam milcząco przyznała jej rację. Nie wyobrażała sobie życia, w którym go nie ma.
- Cóż, pani doktor...- odparł.- Jestem żołnierzem, a więc to ryzyko zawodowe. Poza tym, que sera, sera, Janet.- powiedział.- Co będzie, to będzie…
- Bardzo optymistyczna myśl.- stwierdziła z sarkazmem lekarka.
- Prawda?- zachichotał, poddając się kolejnym testom, a gdy skończyło się kłucie, osłuchiwanie i opukiwanie, z ulgą zsunął się z łóżka, na którym siedział i dorzucił:- Jeśli to już wszystko, doktorku, idę pod prysznic. Nie sądzę, by generał docenił subtelny aromat ankoriańskich mułów, na których, w ramach zacieśniania więzów przyjaźni, przewieźli nas tubylcy.
Janet pociągnęła nosem i się skrzywiła.
- Tak… To zdecydowanie dobra myśl.- potwierdziła, czując mało zachęcający zapach wspomnianych zwierząt na mundurze Sam.
- Ta też tak uważam!- wyszczerzył się Jack.- Dzieciaki…- dodał na odchodnym.- Do zobaczenia w sali odpraw.
- Tak jest, sir.- odparła major.
- Ok, Jack.- padło z ust badanego właśnie Daniela.
- Istotnie O'Neill.- powiedział Teal'c i cała trójka patrzyła, jak pułkownik opuszczał izbę chorych, nucąc pod nosem „The Beer Song", Homera Simpsona.
- On się nigdy nie zmieni, prawda?- zapytała lekarka, kręcąc głową z niedowierzaniem.
- Nie ma takiej opcji.- odpowiedział tylko Daniel, a Sam i Teal'c potwierdzili milcząco.
To zabawne, ale ktokolwiek go znał, nie chciałby inaczej. Może Jack i bywał sarkastycznym, upierdliwym, i psotnym wrzodem na mikta*, ale prawda była taka, że bez niego, życie w tej bazie byłoby znacznie bardziej ponure…
TBC
* Mikta- termin Jaffa i Goa'uld, określający tylną część ciała (zadek).
