- Nie teeeen, tamten!
- Nie widzę różnicy. - czarnowłosy uniósł nieznacznie brew, z pogardą przyglądając się wszystkim dostępnym opcjom. Identycznym opcjom. Ostatni raz idzie z tą cholerą na zakupy. Nigdy więcej.
- Ale on...
- Weź się zamknij. - spokojnie, nie wyciągaj pistoletu, nie rób scen...
- Ten jest za...
- Za tani? - jasne, wszystko tu przecież niczym barszcz...
- Nie taki. Znaczy...
- Biorę ten, jasne?! - jubiler aż podskoczył. I dobrze.
- No dobra, dobra... Szef tu rządzi...
Skończyło się bez rewolucji, za to z promocją. Dla setnego klienta, czy coś. Poznał go ten trzęsący portkami synalek? I dobrze.
Wyglądał... nawet nieźle, odwalił się przecież jak na wesele u Stefana, nawet trochę się tym śmierdzącym badziewiem potraktował... Nigdy nie myślał, że coś może go zestresować. Jednak mogło. Niech to szlag. Raz kozie go.
- Jestem zajęty, co chcesz? - głos długowłosego doprowadził go do mdłości. Ale nie po to użerał się pół dnia z tym śmieciem, żeby teraz dać dyla jak jakiś szczeniak, o nie. Szef nie może się tak upokorzyć.
- Wyjdź za mnie. - brzmiał chłodno, obojętnie, idealnie.
- Że, kurwa, co? - o, zaczynało się, przynajmniej jakoś zwrócił jego uwagę na siebie, stojącego jak ostatni idiota z bukietem róż, róży czy chuj wie, jak się to nazywało.
- Nie rozumiesz, co się do ciebie mówi? - wcisnął mu w rękę pierścionek, piękny, z szarym jak jego oczy refleksem, co Lussuria chrzanił, że zły jest, specjalnie taki, żeby może zrozumiał, wtedy nie trzeba by było gadać od rzeczy, że tak naprawdę go...
- Nie lubię diamentów.
Tego dnia najlepszy szermierz Varii stracił swe życie po raz ostatni.
