Gdy miałam siedem lat wracałam ze szkoły i zsikałam się w majtki. Z przyjemnością zwaliłabym winę na jedzenie w stołówce szkolnej, z tym, że jakby nie patrzeć w tym wypadku popuściłabym coś innego.
Przepraszam, nie chciałam być wulgarna.
W każdym razie, nie pamiętam; może wypiłam za dużo wody z kranu? Zawsze byłam dzieckiem pijącym wodę prosto z kranu, więc może to i powód. Z tym, że wtedy to byłaby moja wina, a tego zawsze próbuję unikać. Inna opcja, zawsze pod ręką, gdy się ma rodzeństwo: zwalić na siostrę. Moja siostra miała wtedy dziewięć lat i była odpowiedzialna za odprowadzanie mnie do i z szkoły. Z tym, że moja siostra nie nadepnęła mi celowo na pęcherz. Poza tym i tak byłaby zbyt miła, żeby to zrobić. Pożyczyła mi swój szkolny kardigan, który był mi stanowczo za długi i tylko dzięki temu była na tyle odważna, by następnego dnia również pojawić się w szkole. Nam obu oberwało się później, solennie. Petunii za zniszczenie swojego sweterka, mi za zniszczenie całej reszty mojego mundurku szkolnego. Od tamtego dnia byłam bardzo ostrożna przy piciu wody z kranu.
Gdy miałam siedem lat wierzyłam w zębowe wróżki, Świętego Mikołaja i Zajączka Wielkanocnego. Ze szczególną mocą byłam przekonana o istnieniu Babuki. Posunęłam się nawet do tego, że zimą szukałam śladów Jacka Mroza a nocą koczowałam na nadejście Prometeusza z usypiającym piaskiem w kieszeni kubraczka. Tego ostatniego szczególnie trudno było mi przyłapać. Najwyraźniej pojawiał się idealnie w tym samym momencie, gdy ja traciłam kontakt z rzeczywistością w procesie odpływania. Podstępny dziad jeden. Był to też cudowny okres, gdy wierzyłam w swoje głęboko ukryte zadatki na primabalerinę nawet, jeśli nie byłam w stanie wypowiedzieć tego słowa bez plucia śliną.
