Młody mężczyzna podwija palce bosych stóp, gdy kamienista ścieżka kończy się nagrzaną słońcem skałą. Ostre światło prześwieca przez rachityczne sosny i pada mu pręgą na twarz, rozświetlając jasnobrązowe piegi.
- To gwiazdozbiory – mówi ona, schowana w krzakach.
- Co?
- To gwiazdozbiory, te twoje piegi. Tworzą twój wszechświat.
Patrzy na nią z ciekawością. Jest jak kolejny smok, którego trzeba oswoić, pół schowana za postrzępionym brzegiem skały, leżąca na niej na brzuchu, sunąca dłonią po błękitnej tafli wody. Każdy gest ma znaczenie, każdy wydobyty dźwięk jakieś zadanie. Zupełnie inaczej niż ci, których zostawił w deszczowej i ponurej Anglii, przelewający słowa jakby nie miały żadnej wagi, jak piasek przez palce. Głośni i bezmyślni. A ją spotkał jak smoka i oswaja jak smoka, dziko i wyjątkowo. Dlatego nie ubiera plastikowych mugolskich klapek, kładzie je na ziemi i podchodzi do niej boso. Siada tuż obok. Jej brązowa od opalenizny skóra lśni w słońcu - to są łuski smoka. Teraz jest cicha i spokojna, ponieważ odpoczywa. Kiedy jednak miarowy poszum fal uderzających o brzeg znudzi ją, wstanie i wkroczy tanecznym krokiem w zapadający zmierzch.
Obydwoje lubią te wieczory. Ona na nagie ciało zarzuca wtedy jaskrawą sukienkę ze zwiewnego materiału, ale stopy pozostają naturalnie bose. Musi czuć podłoże, inaczej by się zagubiła.
Siadają razem przy stoliku. Jej krótko obcięte paznokcie podważają skorupki małży, a białe zęby chrupią przypieczone brzegi pizzy. Popijają kolacje czerwonym winem, ona wszystko zawsze popija czerwonym winem, ponieważ nie uznaje białego. A potem wtańcowuje w noc. Po jasnych kamieniach nadmorskiego deptaku plaskają jej stopy i sukienka wiruje wokół głowy jak szalona aureola, jak skrzydła dzikiej smoczycy. Czarne włosy związane w gruby warkocz lśnią i odbijają światło portowych lamp.
Jeszcze nigdy nie widział człowieka takiego jak ona.
- Charlie – mówi w ciszy nocy, gdy już ustanie wpół biegu, zmęczona, rozgrzana tańcem i winem – Charlie, chodźmy do domu.
Dom jest również z jasnych, wapiennych kamieni, jak wszystko tutaj. Pokój na poddaszu jest mały, z metalowym łóżkiem i delikatną, plecioną zasłonką. Na stoliku z trzema nóżkami stoi wazonik z zawsze świeżą lawendą.
- Chodźmy się kochać.
I on idzie za nią, uciszając gdzieś w tyle głowy słaby wyrzut sumienia. Bo to nie Anglia i jej mieszkańcy żyje w jego sercu. W jego sercu skwierczy zielony od morskiej soli płomień tej dzikiej, południowej dziewczyny. To jest jego smoczyca, której nigdy nie oswoi do końca. Może ją tylko do siebie przyzwyczaić, a wtedy, kto wie, zostanie przy nim…

Gdy w ciszy nocy, przerywanej grą cykad, opadają z westchnieniem na miękkie poduszki, Charlie długo nie może zasnąć. Być może w deszczu Anglii właśnie umiera ktoś z jego dawnych, szkolnych znajomych. Być może jego sąsiad, nauczyciel, ktoś z rodziny. Ta myśl jest straszna i paraliżuje go całego, choć wie doskonale, że nawet to nie jest w stanie oderwać go od niej.
Ona przewraca się na drugi bok i opiera mu podbródek na piersi.
- Jutro tam będziemy – mówi spokojnie - … umiem walczyć tak samo dobrze jak ty.
Niedowierzanie szybko zmienia się w radość. No tak, przecież smoki potrafią wyczuwać nastroje, intencje, myśli. No tak.
Ona też go już oswoiła. Oboje doskonale wiedzą, co robić i w harmonii zapadają w głęboki sen bez snów. Za oknem cykady grają dalej niewzruszenie, jak robiły to od setek lat, mieszając się z dźwiękiem dwóch cichych oddechów na poddaszu.