Powrót detektywa
A/N: Kto czytał opowiadania Arthura Conan Doyle'a, może kojarzy "Ostatnią zagadkę" i „Pusty dom". Otóż ja, świeżo po nabyciu zbioru wszystkich opowiadań o Sherlocku Holmesie (boszsz, co to za tomiszcze! Będzie trochę czytania :) ), niniejszym, jako jedna z wielu, mam zamiar przerobić drugie ze wspomnianych dziełek na serialową modłę. A ponieważ w opowiadaniach zazwyczaj mało się dzieje, będę kombinować jak koń pod górę, rozwlekać akcję i możliwie dodawać jej pikanterii ). W sensie urozmaicać. Mam nadzieję, że się spodoba.
Wykorzystuję wiele szczegółów z oryginału. W pewnym momencie nawet bezpośrednio zżynam, ale będzie ostrzeżenie. Jeśli ktoś nie czytał ACD i nie będzie wiedział, o co chodzi w często wspominanych poniżej „wydarzeniach w Szwajcarii", to się w trakcie czytania zapewne dowie. ;)
Będzie dużo gadania, coś się zacznie dziać dopiero później. Pewnie będzie OOC... Ogólnie wiecie, samokrytykanctwo.
Brak slashu. Nie lllubię slashu. Nie czytam i nie uprawiam. Ale kto chce, to go sobie pewnie wszędzie wypatrzy.
Disclaimer: Nie mam nic wspólnego z BBC i Arthurem Conan Doylem. Postaci i miejsca pożyczone. Zostaną oddane właścicielom w stanie nienaruszonym.
Zaczynamy!
Część 1.
Myślałem, że przez trzy lata zdołam się przyzwyczaić do spokoju i monotonii w moim życiu. Problem polegał na tym, że po powrocie z Afganistanu to właśnie chaos i przygody trzymały mnie w dobrej kondycji psychicznej i fizycznej – nuda była wtedy idealną receptą na depresję. Kiedy więc wskutek tragicznych wydarzeń w Szwajcarii zostało mi odebrane owo urozmaicenie codziennego życia, z dnia na dzień czułem się pogrążony w coraz głębszym marazmie.
Życie z Sarą było boleśnie wręcz normalne. Kiedyś godziny spędzone u niej były tak potrzebnym odpoczynkiem od dziwactw mojego przyjaciela. Kiedy jednak jego zabrakło, wieczory spędzone przed telewizorem, z kieliszkiem wina w dłoni i Sarą u boku stały się synonimem nudy. Nawet Sarah zdawała sobie z tego sprawę i wyraźnie traciła do mnie cierpliwość. Chociaż po katastrofie w Szwajcarii przeprowadziłem się do niej, coraz częściej myślałem o znalezieniu sobie nowego mieszkania. Mój status finansowy był znacznie lepszy, niż tuż po powrocie z wojny, głównie dzięki dużej ilości czasu, jaki mogłem poświęcić na pracę. Nadal nie byłoby mnie stać na samodzielne utrzymanie starego lokum na Baker Street, ale z całą pewnością mogłem poszukać jakiegoś miejsca do samodzielnego zamieszkania. Problem polegał na tym, że nie byłem w stanie się zmobilizować i rzeczywiście się wyprowadzić.
Moje mierne poszukiwania czegoś do zabicia nudy owocowały tylko zwiększającym się żalem za zmarłym tragicznie przyjacielem. Codziennie studiowałem uważnie wiadomości w gazetach, telewizji i internecie, szukając jakichś ciekawych spraw kryminalnych. Nie próbowałem ich jednak samodzielnie rozwiązywać, choć początkowo miałem takie ambicje. Przy próbie zebrania faktów mój umysł zwyczajnie się zamykał, a przed oczami ukazywała się charakterystyczna twarz mojego przyjaciela, jego pełen ironii uśmiech, a w głowie słyszałem kolejny sarkazm na temat moich i policji zdolności kojarzenia. Wiedziałem, że tego umysłu nie jest w stanie nikt zastąpić. Sarah zauważyła, że przy czytaniu kroniki kryminalnej przybierałem wybitnie zamyślony i nostalgiczny wyraz twarzy. Wiedziała, o co chodzi, ale nie czyniła żadnych uwag. Byłem jej za to wdzięczny, choć zdawałem sobie sprawę, że moja niemalże trzyletnia już żałoba za dawnym współlokatorem coraz silniej ją frustruje.
Jednak jedna sprawa w gazetach szczególnie zwróciła moją uwagę. Chodziło o tajemnicze zabójstwo niejakiego Roberta Adaira. Ów trzydziestoczteroletni mężczyzna pochodził z dobrej rodziny o arystokratycznych korzeniach. Był lekarzem, pracującym w prestiżowej klinice, położonej na przedmieściach Londynu. Miał nieskazitelną opinię, był popularny zarówno zawodowo, jak i prywatnie, otaczało go szerokie grono zaufanych przyjaciół. Kawaler, zaręczony z Edith Woodley, z którą ślub miał się odbyć za trzy miesiące. Wieczorami lubił grać w karty w kilku wybitnie snobistycznych i staromodnych londyńskich klubach. Był rozsądnym i mądrym graczem, zazwyczaj wygrywał.
Zgodnie z zeznaniami partnerów w grze, partia w dniu zabójstwa została rozegrana do końca, nikt nie miał znaczącej przewagi. Adair przegrał wtedy najwyżej dziesięć funtów, a biorąc pod uwagę jego majątek, nie przysporzyłoby mu to żadnych problemów. Wyszedł z klubu około godziny dziesiątej wieczorem, dwadzieścia minut później jego wejście do mieszkania w kamienicy przy Park Lane 427 zostało zauważone przez pokojówkę. Wszedł on do salonu na piętrze, w którym wcześniej pokojówka otworzyła okno, by wypuścić dym z kopcącego kominka. Pół godziny później jego narzeczona chciała wejść do owego pokoju, ale drzwi były zamknięte od środka. Nawoływania i pukanie nie odniosły skutku, wewnątrz panowała cisza. W końcu drzwi zostały wyważone przez ojca Adaira, który mieszkał niedaleko i został wezwany na pomoc. Robert leżał w kałuży krwi na podłodze, z głową zmasakrowaną przez kulę ze zwykłego pistoletu – nabój wydobyto ze ściany. Jednak nie znaleziono w pobliżu żadnej broni.
Musiałem przyznać, że sprawa była ciekawa. Zdecydowana, przecząca odpowiedź na pytanie, czy zmarły miał jakichś wrogów i intrygujące okoliczności śmierci z całą pewnością zainteresowałyby mojego utraconego przyjaciela. Miałem już dać sobie spokój z myśleniem na ten temat, ale ciekawość wzięła górę i postanowiłem wypróbować to, czego zdołałem się nauczyć przy Sherlocku, jeśli chodzi o badanie miejsca zbrodni.
Przed kamienicą na Park Lane stał tłumek gapiów, oddzielony od budynku taśmą policyjną. Ze starych znajomych ze Scotland Yardu widziałem tylko Lestrade'a, rozmawiającego z kimś przez telefon. Sally Donovan i Anderson albo byli wewnątrz, albo już skończyli, o czym mogła świadczyć niewielka obsada policyjna w okolicy. Okno z salonu, w którym znaleziono zwłoki, najwyraźniej znajdowało się po drugiej stronie budynku, ale tam, jako cywil, nie miałem prawa wstępu.
- Doktorze! - usłyszałem nagle głos Lestrade'a. Inspektor musiał mnie zauważyć, podszedł bliżej i mocno uścisnął mi dłoń. - Ciężko się pozbyć starych nawyków? Nie widziałem pana już od dawna.
- Bez Sherlocka nie ma sensu, żebym kręcił się po miejscach zbrodni – odparłem, wzruszając ramionami. - Tym razem po prostu nie miałem ochoty siedzieć w domu.
- Taaak – westchnął inspektor. - Ten dzieciak doprowadzał mnie do szewskiej pasji, ale nie można było odmówić mu inteligencji.
- Geniuszu, chciał pan powiedzieć – poprawiłem, cedząc słowa przez zaciśnięte zęby.
Lestrade uśmiechnął się.
- Więc na popołudniowy spacerek wybrał pan scenę zabójstwa?
- Można tak powiedzieć.
- Chętnie bym pana wpuścił, ale już w sumie nie ma co tam oglądać.
Zdziwiła mnie ta deklaracja. Na co miałbym się przydać?
- Nie, nie. Pójdę już – odparłem, zrobiłem w tył zwrot, zdając sobie sprawę z bezsensowności mojego stawienia się tutaj.
Kilkanaście kroków dalej zderzyłem się nagle z biegnącym mężczyzną w dresie. Obaj wylądowaliśmy na chodniku. Biegacz wydał z siebie coś w rodzaju „Szlag!" i natychmiast się podniósł. Z torby, którą trzymał na ramieniu, wysypało się kilka książek. Zaczęliśmy je zbierać. Wśród tytułów poznałem podręczniki dla studentów prawa i jakąś powieść. Rzuciłem szybko okiem na nieznajomego: ubrany był w znoszony, ale czysty, luźny dres, ukrywający ogólną budowę ciała noszącego. Mimo kaptura na głowie zdołałem dojrzeć krótkie, rozczochrane, kasztanoworude włosy. Dolną połowę fizjonomii okalała mu króciutka, również rudawa broda. Jego blada twarz w dużej części ukrywała się za sporymi okularami przeciwsłonecznymi – nic dziwnego, był maj, słońce świeciło. Nieznajomy niemal wyszarpnął z mojej ręki zebrane podręczniki, ale w zamieszaniu jeden z tomów mu wypadł. On jednak jakby nie zwrócił na to uwagi, bez słowa pobiegł dalej i nie zwracał uwagi na moje wołanie. Nie miałem ochoty go ścigać, więc wzruszyłem ramionami, schowałem książkę do swojego plecaka i ruszyłem w stronę mieszkania Sary.
Na miejscu postanowiłem sprawdzić, w posiadaniu jakiego „skarbu" się znalazłem. Była to powieść kryminalna. Na pierwszej stronie zauważyłem zdanie napisane bardzo kobiecym stylem pisma (czegoś mnie jednak nauczyło bieganie za Sherlockiem):
Mam nadzieję, że dobrze się czujesz
i że wkrótce się zobaczymy.
S
Wiedziałem, że byłem sentymentalny i że przypadkowa dedykacja nie miała z moim przyjacielem nic wspólnego, poczułem jednak znów falę niesamowitego żalu.
Tego wieczora Sarah straciła do mnie cierpliwość. Bez robienia mi wyrzutów na konkretny temat (za co jestem jej wdzięczny, choć oboje wiedzieliśmy, co było nie tak w relacjach między nami) stwierdziła, że nasze dalsze bycie razem nie ma sensu. Dała mi jednak czas na znalezienie nowego mieszkania. Tej nocy spałem na kanapie w salonie, rano wyszedłem do pracy bez słowa.
Na miejscu przywitał mnie typowy tłum potrzebujących pacjentów. „Przyziemna praca", przed którą na początku mojej kariery ostrzegała mnie Sarah. Jasne, nie było to bieganie za podejrzanymi...
Ech. Pokiwałem wtedy głową przy wypisywaniu recepty dla pacjenta, który spojrzał na mnie ze zdziwieniem.
- Jedna tabletka co dwanaście godzin – rzuciłem, ignorując wyraz twarzy pacjenta. Wyszedł z gabinetu bez komentarza.
Według pielęgniarki na korytarzu została tylko jedna osoba. Moja zmiana powoli dobiegała już końca, więc ucieszyłem się, że udało mi się wyrobić w czasie bez niczyjej pomocy. Wezwałem ostatniego pacjenta.
Moje zdziwienie było ogromne, kiedy zdałem sobie sprawę, że był nim ów mężczyzna, z którym się wczoraj zderzyłem niedaleko miejsca zabójstwa Adaira. Dziś również miał na sobie dres i okulary przeciwsłoneczne.
- Doktorze, chciałem przeprosić za moje opryskliwe zachowanie wczoraj – zaczął bez powitania. Na dźwięk jego głosu z dłoni wypadł mi długopis. - I podziękować za pomoc w zebraniu książek. Proszę zatrzymać tę, którą zgubiłem, to całkiem niezła powieść. Znalazłem u siebie w biblioteczce też taką ciekawostkę, mam nadzieję, że pana zainteresuje – mówił szybko, wyraźnie, z nienagannym akcentem wyższych sfer, wyciągając w moją stronę średniej grubości książkę w twardej oprawie, z tytułem „Efekty działania trucizn na ciało".
Po kilku sekundach otrząsnąłem się z szoku w stopniu wystarczającym, by sprawdzić swoje podejrzenia, które były nieprawdopodobne. Wstałem zza biurka, podszedłem do „pacjenta". Zamiast przyjąć książkę, ściągnąłem kaptur z głowy mężczyzny i niemal zerwałem okulary przeciwsłoneczne z jego twarzy. Nie protestował, tylko się uśmiechnął.
Ugięły się pode mną nogi i nastała ciemność.
c.d.n.
O opinie nie proszę, bo w polskojęzycznych fandomach jest o nie bardzo ciężko ;P
