Jedno było pewne - Martin Hart znał się na ludziach. Broń Boże, nie analizował ich w żaden psychologiczno-magiczny sposób, nie sporządzał notatek, nie musiał nawet wchodzić im do łbów, czy w żaden sposób "współczuć". Nie wiedział kiedy kłamali (a przynajmniej nie do końca i nie zawsze), nie znał ich intencji, nie miał cholernego daru czytania w myślach. Lecz mimo to potrafił w najprymitywniejszy (bo ludzki) sposób pogadać, zrozumieć, poklepać po ramieniu, czasem nawet pomóc. Wiedział, że zwykłe "Chodź na piwo" potrafi zdziałać cuda, bo znał się na ludziach i wiedział, że coś leży im na sercu zanim się jeszcze odezwali.

Marty był prostym człowiekiem, żyjącym w prostym świecie. I nie było w tym nic złego.

Dlatego kiedy poznał Rustina Cohle'a zdziwił się. A że znał się na ludziach zdziwił się jeszcze bardziej. Rust był jednym z tych typów, którzy (skromnym zdaniem Marty'ego) powinni wyginąć tak jak pieprzone tyranozaury. Czy inne pterodaktyle.

Cohle przypominał kota; wszystko co robił automatycznie stawało się czymś w rodzaju mistycznego rytuału. Nie chodził, a kroczył. Nie pił, a gasił pragnienie. Nie jadł, a spożywał. Nie srał, a wydalał. A zamiast mówić - cholernie mruczał, przez co działał ludziom na nerwy. Był inny, niewątpliwie inteligentny, przerażająco "wyjątkowy" i niebezpiecznie skomplikowany. Kocimi oczkami obserwował wszystko i wszystkich, a potem skrobał Bóg wie co w tym swoim cmentarnym notesiku, z którym się nie rozstawał.

Gdy tacy jak on wchodzili do prostych światów zaburzali zazwyczaj nużącą rutynę, ściągali na siebie uwagę mieszkańców, stając się obiektem plotek, szeptanych pod ławką podczas nudnych kazań w pobliskich kościółkach. A, że Cohle był człowiekiem skomplikowanym, ludzie prości, tacy jak Marty, nie powinni darzyć go sympatią. Ot, po prostu. Chyba taka już była kolej rzeczy; dziwna hierarchia oparta na założeniu, że ci prości i ci skomplikowani to dwa odrębne kubły na śmieci (jeden na papier, drugi na szkło), które powinny wiedzieć o własnym istnieniu, stać tuż obok, ale nie wchodzić sobie w drogę.

Do tego jeszcze Rust gadał jak filozof i schizofrenik jednocześnie, nie zamykał mordy, kiedy należało ją zamknąć, wyraźnie uważał się za lepszego od innych i niezbyt delikatnie dawał to do zrozumienia. Był zapatrzonym w siebie dupkiem, pozbawionych wszelkich wartości. Lecz mimo to Marty zgodził się z nim pracować, nie narzekał i choć nie wypadało - chyba nawet zaczynał go tolerować. A od tolerować było niebezpiecznie blisko do lubić. Prości nie mogli jednak lubić skomplikowanych. Ani vice-versa.

- Pieprzony wierszokleta - mruknął pod nosem Martin Hart, gdy usłyszał kolejną mądrość od siedzącego obok partnera. Uśmiechnął się kącikiem ust. I uznał, że chyba nie jest takim do końca prostym człowiekiem. Ani do końca skomplikowanym. Był kimś po środku.

Kimś prosto skomplikowanym.

Skomplikowanie prostym.