Chciałem mieć rodzinę. Nie być dalej sam pośród śmierci, której byłem źródłem. To było moje jedyne marzenie.

Jedyna niemożliwa do osiągnięcia dla mnie rzecz na tym świecie. Byłem jednym z najpotężniejszych w historii magów, a nie miałem czegoś, co posiadali najsłabsi ludzie. Kogoś, kto by mnie kochał. Bezwarunkowo.

Ale każdy kto się do mnie zbliżył, ginął prędzej czy później z mojej ręki. Nie byłem w stanie panować nad swoją mocą. Wszystko wokół mnie umierało.

Z tego powodu ukryłem się daleko, w nieprzebytych przez ludzi puszczach, do których nawet smoki nie chciały zaglądać. Tam odnalazłem spokój.

I szaleństwo. Obsesję na punkcie posiadania rodziny. Chciałem, żeby ktoś ze mną był i to musiała być konkretna osoba, mój brat. Mój martwy od wielu lat brat.

Ale nie mogłem go mieć. Nikt nie mógł mi go zwrócić. Dlatego z wściekłości na otaczający mnie świat, zabijałem. Zabijałem każdego, kogo spotkałem na drodze. Uzasadniałem to później słowami „Jeśli ja nie mogę nikogo mieć, to wy też nie będziecie". Jednak czy uśmiercanie niewinnych można jakoś usprawiedliwić?

W międzyczasie las, który stał się moim domem, został nazwany przeklętym. Nikt, kto do niego wszedł, nigdy już nie wyszedł. Powstała nawet legenda, zresztą niewiele odbiegająca od prawdy, że śmierć zamieszkała w tym miejscu.

Była ona prawdziwa jeszcze przez długi czas, do chwili, gdy spotkałem swojego pierwszego przyjaciela. Smoka, który nie bał się mojej magii. Pomógł mi.

Raz na jakiś czas spotykaliśmy się, żeby porozmawiać. Dzięki niemu przestałem tak mocno czuć tę pustkę w sercu. Ale dalej tam była.

Mimo wszystko, to były jedne z najszczęśliwszych lat w moim życiu. Jednak to się skończyło. Nagle i krwawo. Pamiętam to, jakby zdarzyło się wczoraj.

Mój przyjaciel walczył z Zabójcą Smoków o imieniu Seisi, jak się dowiedziałem później. Niestety, ten człowiek pokonał smoka. Na miejsce walki tej dwójki przybyłem tuż przed tym, jak znana mi istota wykrwawiła się na śmierć.

To był jeden z niewielu momentów w moim życiu, w którym chciałem zabić dla czystej przyjemności zabijania. Wystarczyła chwila, mniej niż mrugniecie okiem i Smoczy Zabójca zginął. Został starty z powierzchni ziemi.

Jednak mój przyjaciel też nie żył. Jego również nikt nie był wstanie mi zwrócić.

Nie wiem, co się później działo. Przez jakiś czas krążyłem po moim lesie, a później po świecie, pogrążony w bezdennej rozpaczy. Znowu byłem sam.

Żeby o tym zapomnieć, zacząłem uciekać w świat książek. Szukałem rzadkich i cennych egzemplarzy, a później je ze sobą zabierałem. Po pewnym czasie miałem już całkiem sporą kolekcję, która dalej się rozrastała. Żeby nic się przypadkiem nie zniszczyło, stworzyłem sobie kryjówkę w jednym z bardziej niedostępnych miejsc na tym świecie i tam ukrywałem wszystkie księgi.

Tam też odkryłem jedną z tajemnic magii. I nauczyłem się stwarzać demony. Na początku były słabe i nic nie warte. Ale po pewnym czasie moje twory stawały się coraz silniejsze. Najpotężniejszym demonem, jakiego udało mi się ożywić, był Mard Geer Tartarus.

Dopiero, gdy tego dokonałem, uznałem, że jestem gotowy. Polegając na wskazówkach zawartych w starej księdze, wybudowałem coś w rodzaju wielkiego pojemnika, wypełnionego płynnym Ethernano. Dzięki zdobytej wcześniej wiedzy i swojej własnej potędze, zrobiłem coś, o czym nikt do tej pory nie śmiał nawet marzyć. Wskrzesiłem swojego brata.

Kilka lat zajęło mi stworzenie jego ciała. Jeszcze więcej czasu poświęciłem na przyzwanie jego bytu z miejsca poza światem. Nie spieszyłem się. Chciałem, żeby Natsu był idealny. Dokładnie taki sam, gdy zmarł mając dwa latka.

W końcu, po dekadzie od momentu, gdy zacząłem przywoływać mojego brata, zrobiłem to. Ożywiłem istotę, która była odporna na moją moc.

I tuląc wciąż śpiącego chłopca wyszeptałem:

- Już nigdy nie pozwolę ci odejść.

Po raz pierwszy miałem rodzinę. I nie zamierzałem komukolwiek pozwolić, żeby coś jej zrobił.

Ten dzień był najwspanialszym w całym moim życiu. Wreszcie nie byłem sam!