Rozdział 1

Luke długo wpatrywał się w Rey. Chciał coś powiedzieć, lecz nie wiedział co. Zbytnio zawinił. Zbyt wiele wyrzekł w swoim życiu kłamstw. Ale co miał robić. Był jediem. Nowojediem, ale jednak jediem i to szkolonym przez słynnego kłamcę Bena Kenobiego. Luke wiedział co znaczy być okłamywanym i sam nigdy nie chciał tego czynić. Życie okazało się jednak nazbyt trudne. Wiedział, że ona nie była w pełni zła, że jak każdy miała powody by paść na ciemną stronę. Wtedy gdy wpadła w jego ręce, nie wiedział co zrobić. Nie chciał jej zabić. Czuł, że ta młoda dziewczyna nie zasłużyła na to. Nie znał jej wówczas dobrze, ale czuł, że powinien dać jej szansę. Za pomocą mocy usunął jej wspomnienia i wpoił nowe: o rodzicach, o konieczności czekania na Jakku. Myślał, że siedząc gdzieś na pustyni odpokutuje swoje winy i nie wyrządzi więcej zła. I choć może właśnie tak postępuje jedi, to nie tak powinien postąpić Luke Skywalker. Wiedział, że coś takiego miało już miejsce 4 tysiące lat temu. Zawsze lubił historię Revana, gdyż podziwiał go jako szlachetną jednostkę i przekozaka. I z tych właśnie powodów zawsze go żałował. W głębi duszy wiedział, że nie zasłużył on na los, który go spotkał. Ale na jaki los zasługuje ona? Żeby przerwać milczenie powiedział:

-Usiądź, dziecko, usiądź. Odpocznij. Zaraz przyniosę samogon.

-Przyniosłam wasz miecz. Możecie wziąć go z powrotem.

-Tak. Dziękuję. To miło z twojej strony. Ale właściwie nie jest mi już potrzebny. Mam nowy. Zielony. A tego ostatnimi czasy rzadko używam. Tylko do pojedynków z Macem. Niepoważnych. Nie na śmierć. Gdyby jeden z nas zginął, drugiemu byłoby nudno.

-Kim jest Mace?

-To mój towarzysz. Mogę ci opowiedzieć, ale to skomplikowane. Nazywa się Mace Windu. Był wielkim jediem w czasach Starej Republiki. Został uznany za zmarłego po pojedynku z mrocznym Darthem Sidiousem. Wtedy zdradził go padłszy na ciemną stronę Anakin Skywalker. Tak, nie ma co taić. To był mój ojciec. To jedna z przyczyn naszego konfliktu. Ale teraz to nieważne. To mój najbliższy przyjaciel. Zły lub dobry los skazał nas obu na wygnanie na tej pięknej planecie. To nie ironia. Mimo przymusu przebywania tutaj ona naprawdę mi się podoba. Dużo skał, nie mało zieleni. A nie tylko piach jak na Tatooine czy Jakku.

-Ja wychowywałam się na Jakku.

-Wiem. To znaczy… Wiedz, że wiem więcej niż bym chciał. Ja wychowywałem się na Tatooine. Wyobrażam sobie jak wyglądało twoje życie. Te dwie planety różnią się praktycznie tylko nazwą.

-Tak wiem. Ale o jakim przymusie mówisz? Nie przebywasz tu z własnej woli?

-Jak już mówiłem to skomplikowane. Szukałem tej planety. Towarzyszył mi pewien oddany człowiek. Kiedy ją odnaleźliśmy, on odleciał ze sporządzoną przez nas mapą i…

-I?

-Nieważne. Później ci o tym opowiem. Gdy zostałem sam, okazało się, że podążał za mną Mace Windu. Miał do mnie pretensje o ojca i o to, że nowy zakon jedi, który powołałem nie kierował się starym kodeksem. Dawnym jediom zabronione były emocje i przywiązanie. Ja swoim uczniom powiedziałem: „Róbta co chceta."

-I masz efekty.-powiedział czarnoskóry staruszek, który wyszedł właśnie z jaskini. –Dlaczego nie prosisz gościa do środka. Sam mam samogon pić?

-Nikt ci nie kazał go pić, ty stary moczymordo! Chodź. Zapraszam. Lepiej wejdźmy, bo on naprawdę wypiję nam cały samogon.

Weszli więc do bardzo przytulnie wyglądającej jaskini. Tam wszyscy troje usiedli i napili się samogonu. Wtedy Rey spytała:

-Dlaczego tu siedzicie? Co to za przymus?

-Mace wyzwał mnie na pojedynek. Ja odmówiłem i postanowiłem odlecieć, a wtedy on zniszczył mój statek. Potem sam chciał odlecieć…

-A ty zniszczyłeś mój statek. Jedyny statek jaki mieliśmy. Oto mądrość nowojedia. Ale co mamy zrobić z tobą? Dlaczego akurat ty tu przyjechałaś? Widzę, że wiesz już o swej wrażliwości na moc, choć wolisz o tym nie mówić.

-Daj jej spokój, Mace. Ledwie tu przyleciała, a ty już wylatujesz z mocą. To nazbyt osobiste kwestie by tak od razu o tym rozmawiać.

-Skoro już przyjechała, to trzeba poruszyć te kwestię. I tak wykazałem się delikatnością zaczynając tę rozmowę przy samogonie, więc mnie, gówniarzu, nie pouczaj.

-Ty już, przyjacielu, za dużo dzisiaj wypiłeś. Na chwilę cię nie można spuścić z oczu, bo zaraz weselejesz.

-To nie wesołość. Obaj o tym wiemy. Ja też straciłem wszystko. Zresztą nie ważne. Może masz rację. Idę spać.

I położył się tyłem do towarzyszy.

-To dobry człowiek.-powiedział Luke

-Wierze wam, mistrzu Skywalkerze.

-Nie nazywaj mnie tak. I nie mów do mnie przez „wy". Mów „ty Luku". Tak będzie lepiej. Na tej planecie nie przystoją tytuły.

-Ja jestem Rey.

-Tak. To dobre imię. Krótkie. Łatwo zapamiętać.

Wtedy dziewczyna opowiedziała mu o wszystkim, co się jej przytrafiło; o Jakku, Finnie, Hanie Solo, Kylo Renie i o Maz Kanacie.

-Tak. Maz Kanata.-powiedział Luke, gdy rozmowa zeszła na jej temat. -Nie ufaj jej. Ona jest niebezpieczna. I wie, że ja wiem za dużo na jej temat. To ona jest najwyższym dowódcą. To ona jest Snokiem.

-Jak to? Widziałam ją. Snoke to chyba mężczyzna?

-Każdy ci powie, że kto go tam wie. Widziałaś gdzieś kiedyś nagrania ze Snokiem. On czasem przemawia, choć wolą wystawiać Huxa. Wizerunek Snoka, który pokazują na hologramach w propagandowej telewizji, jest przekształconym obrazem Maz Kanaty. Znacząco przekształconym, ale jeśli się przyjrzeć można dostrzec, że to te same gesty, to samo spojrzenie, te same oczy. Jak się wsłuchać to i sposób wypowiadania słów jest podobny. Nie myśl, że to jakaś szalona teoria spiskowa. Ja poznałem potęgę Maz Kanaty. Wiem do czego jest zdolna i nie cofnie się przed niczym. Myślisz, że bredzę. Nie wierzysz mi.

-Wierzę. Chyba. To ma sens. Jest w niej coś dziwnego, a ty brzmisz przekonująco. Jest w tobie coś takiego, ze wzbudzasz zaufanie.

-Pytanie tylko czy słuszne.- odparł posępnie Luke

Wieczorem ustalono, że skoro Rey i tak już odkryła w sobie moc, to Luke będzie ja szkolił, a Windu będzie mu w tej kwestii doradzał.