Cisza. Spokój. Prywatność. Severus cenił je sobie najbardziej. Był sam. Jak zawsze, przez całe swoje życie. Wraz z upływem lat coraz gorzej reagował na obecność ludzi. Poskromił samotność, by pod gorzką skórką odnaleźć słodki miąsz. Nie umiał żyć w tłumie i chaosie. To nie był jego świat.

Tkwił w twierdzy otoczonej grubymi murami. Spienner's End. Pospolita mugolska dzielnica. Jednak to właśnie tam odnalazł swoją świątynię. Miejsce, gdzie powoli umierał.

Z dnia na dzień czuł coraz większe zmęczenie. Cało niezmienne. Poza kilkoma siwymi włosami i nowymi bliznami nie zmieniało się. Duch okaleczony. Chory. Wyżerany przez pleśń. Oszpecony przez strach i ból. Teoretycznie – wciąż był cały. Nie miał horkruksów. Za to miał sumienie.

Każdego dnia widział tworze. Ich twarze. Przychodziły do jego świątyni i odbijały się od ścian. Pozbawieni miłości. Rodziny. Domu. Nadziei. Życia. Wszyscy cierpieli przez jednego człowieka. A on cierpiał wraz z nimi.

Zamknięty w swojej świątyni.

Cztery ściany i dach. Bez krat w oknach. Bez metalowych drzwi. A jednak więzienie.

Bellatrix czuła się jak owad w szklance. Wściekle próbowała się wydostać, ale nie mogła. Nienawidziła murów. Nienawidziła przeszkód.

Chciała wolności i swobody.

Cały czas ktoś ją trzymał. Najpierw matka. Potem miłość do Voldemorta. Tylko przez niego nie uciekła jeszcze z tego świata. Teraz Rudolf.

Chciała odlecieć jak ptak. Rozłożyć skrzydła i odfrunąć za horyzont.

Chciała zerwać kajdany. Stanąć samodzielnie na nogach i dumnie podnieść głowę.

Chciała połamać bat. Ukarać tych, którzy przez tyle lat stali nad nią.

Chciała poznać smak zakazanego owocu, wgryźć się w niego.

Chciała uciec.