Słaby punkt

Rozdział 1

Harry przekroczył bramę i wszedł na kamienną drogę. W oddali widział już plątaninę ozdobnych drzewek i gładko przystrzyżonych żywopłotów. Wypluwającą wąskie strumienie wody fontannę, wokół której gromadziły się spragnione ptaki. Dwa ogromne drzewa z rozłożystymi koronami, rzucającymi czarne chłodne cienie. Nie zwracał jednak najmniejszej uwagi na te szczegóły. Najważniejsze było jedynie to, że dostrzegał kształt Riddle Manor. Nieco zmurszały przez czas, ale wciąż piękny i dumny, górujący nad całym nienanoszalnym wzgórzem.

Wielokrotnie gościł w posiadłościach czarodziejów, w tym jednej ze sławniejszych, Malfoy Manor, z białymi pawiami spacerującymi w ogrodzie i kwitnącymi cały rok azjatyckimi odmianami magicznych roślin, ale w jego oczach żadna z nich nie mogła konkurować z tą należącą do Toma. Była dla niego jak dom, odkąd spędził w niej całe swoje dzieciństwo. To właśnie w niej bawił się jako dziecko z Nagini, po raz pierwszy poznawał zaklęcia. Nad nią Tom grał z nim w quidditcha, jeden jedyny raz, uśmiechając się przy tym w sposób, jakiego Harry nie widział nigdy dotąd. Od tamtego czasu powracał do Riddle Manor w każde wakacje od Hogwartu.

Przyśpieszył kroku. Dwie minuty później znajdował już w ogromnym holu pogrążonym w martwocie wczesnego południa. Ciszę przerywało dopiero pojawienie się sędziwej skrzatki.

– Ale mały lord urósł! – powiedziała Iskierka i uśmiechnęła się szeroko.

– Też się cieszę, że cię widzę, Iskierko – odpowiedział Harry, odwzajemniając uśmiech.

Skrzatka doglądała go, gdy był kilkuletnim dzieckiem. Niejednokrotnie chroniła mu skórę, ukrywając przed Tomem zniszczenia, których notorycznie dokonywał, nawet pomimo zakazu włóczenia się po posiadłości. (Jego młodsza wersja z premedytacją nie uznawała podobnych ograniczeń). Niewiele skrzatów byłoby zdolnych do takiego poświęcenia, szczególnie mając za swojego pana samego Lorda Voldemorta.

– Jesteś głodny? – spytała skrzatka. – Piekę porzeczkowe ciasto, za dziesięć minut powinno być gotowe.

– Nie jestem, dziękuję bardzo. Chciałbym, byś powiadomiła Toma o mojej obecności.

Skrzatka nieznacznie się zasępiła.

– Przykro mi. Lord przebywa poza domem – odrzekła.

– Nie wiesz, gdzie dokładnie? Nie zostawił mi żadnej wiadomości? – Harry nie potrafił ukryć zaskoczenia wywołanego nieobecnością Toma. Mężczyzna zawsze znajdował się w Riddle Manor, gdy wracał z Hogwartu. Lubił myśleć o tym jak o ich niepisanej umowie. Za to, nie wiedzieć czemu, jeszcze większą przyjemność sprawiało mu myślenie, że Tom po prostu na niego czekał.

– Nie przekazał mi żadnych informacji.

– Dobrze. A wiesz przynajmniej, gdzie znajdę Nagini?

–––

– Cześć, bestio – zawołał. – Znowu prześladujesz gnomy?

Nagini zamarła w połowie pościgu za śmiertelnie przerażonym gnomem ogrodowym. Odwróciła łeb w kierunku Harry'ego. Małe stworzenie skorzystało z chwilowego uśmiechu losu i zniknęło, przeciskając się w głąb gęstego krzewu róży.

– Harry! – zasyczała Nagini z rozbawieniem. – Tylko tępię szkodniki.

Pojawiła się tuż obok jego nóg, spragniona pieszczot. Kucnął i pogładził dłonią jej zielone, złowrogo hipnotyzujące łuski.

– Stęskniłem się za tobą.

– Ja za tobą też – odrzekła. – Nie widzieliśmy się całe trzy miesiące. Dlaczego nas nie odwiedzałeś?

– Nie chciałem przeszkadzać Tomowi w jego obowiązkach – powiedział. – Poza tym pisaliśmy do siebie listy.

Nagle zdał sobie sprawę z tego, że były to jedynie kłamstwa i wymówki. Przez całe trzy miesiące (codziennie, choć akurat do tego nie potrafił się przyznać, nawet przed sobą samym) pragnął przeszkadzać Tomowi. Sam mężczyzna nie wysłał mu jednak przez ten czas ani jednego świstoklika. Zaś same „listy", które z nim wymieniał, zwykle były wyjątkowo suche i maksymalnie kilku-zdaniowe. Wiedział, że było to związane z zachowaniem środków bezpieczeństwa, jednak i tak, na swój nieokreślony sposób, było to przykre. Szczególnie biorąc pod uwagę fakt, że więcej niż z ich wspólnej korespondencji dowiadywał się o Tomie z Proroka Codziennego, w którym co tydzień zaczęły pojawiać się kolejne sprawozdania ze spustoszeń i masowych morderstw, których dokonywał wraz ze swoimi sługami.

– Jest coraz bliżej osiągnięcia swoich celów – powiedziała Nagini. Nie potrafił określić tonu, w jakim wypowiedziała te słowa. Być może po prostu przejrzała prawdę i w jakiś sposób pragnęła usprawiedliwić Toma.

– Prawdopodobnie – rzucił dość obojętnie (zbyt obojętnie). – Wiesz, gdzie teraz jest?

– Nie, choć podejrzewam, że szykuje kolejny atak.

–––

Minęło pięć godzin, odkąd Harry zjawił się w Riddle Manor, a Tom wciąż nie wracał.

Harry włóczył się przez ten czas po posiadłości bez konkretnego celu. Nagini przez godzinę zdawała mu relację o tym, co wydarzyło się przez ostatnie trzy miesiące. (Między innymi przybyło gnomów ogrodowych, za co skrzaci ogrodnicy zostali przez Toma dość boleśnie upomnieni). Później próbował zaprzątnąć myśli zdobytymi ostatnio przez Toma księgami, znajdującymi się teraz w ich obszernej bibliotece, oraz porzeczkowym ciastem; bezskutecznie.

Wreszcie zatrzymał się w gabinecie Toma. Usiadł na sofie przed kominkiem, po czym rozpalił go magicznym ogniem, nie wydzielającym żadnego ciepła. Wpatrywał się w języki żółtych i czerwonych płomieni i usilnie starał się nie patrzeć na zegar. Po tak długiej nieobecności Toma był więcej niż tylko pewien, że mężczyzna wcale nie szykował ataku – a już go przeprowadzał.

Podczas ataków zawsze ginęło mnóstwo mugoli i niezamieszanych w wojnę czarodziejów. Rzadko kiedy była to też szybka i bezbolesna śmierć. Niemniej jednak to nie o nich martwił się w tamtym momencie. Jego myśli przez cały ten czas ani razu nie zwróciły się w kierunku tych ludzi. Nie znał ich, a tym bardziej nie byli mu bliscy. Prawdopodobnie będą jedynie kolejną liczbą bezimiennych ofiar, która ukaże się na przyszłej pierwszej stronie Proroka Codziennego. Za to sam Tom był mu bliższy niż ktokolwiek inny.

Wiedział, że Tom nie ma sobie równych w walce. Ale nie wiedział, z jak wieloma przeciwnikami i jak długo może walczyć jeden mężczyzna. Wciąż istnieli aurorzy, Zakon Feniksa i Albus Dumbledore. Wydawało mu się, że pomimo istnienia Śmierciożerców, wojna w rzeczywistości toczyła się jedynie pomiędzy samym Tomem a jasną stroną.

Płomienie zabarwiły się nieoczekiwanie wściekłą zielenią.

Tom nie zdążył opuścić sieci Fiuu, gdy Harry, zauważając, że na pierwszy rzut oka ten nie był ranny, a co najważniejsze: po prostu żył, niemal popchnął go z powrotem w stronę kominka. Objął go w pasie, nie zastanawiając się nad tym, co właśnie robi. Uczucie gniewu i ulgi osłoniły jego rozsądek gęstą mgłą. Tom stężał pod niespodziewanym dotykiem. I choć nie odepchnął go, nie wykonał też żadnego innego ruchu. Harry poczuł coś mokrego na policzku. Pomyślał, że szata Toma musiała być przemoczona od deszczu.

– Wzruszająca tęsknota – powiedział Tom.

Harry podniósł spojrzenie i napotkał usta wykrzywione w uśmiechu. Odsunął się od niego ze złością.

– Czekałem na ciebie cały dzień – odpowiedział z wyrzutem. Nie bez niechcianego wstydu, że bezmyślnie przyznał się do tego głośno. – Dlaczego akurat wybrałeś ten dzień? Dobrze wiedziałeś, że dzisiaj wracam. Nie zostawiłeś mi nawet jednego, pieprzonego zdania.

Ten dzień zabrzmiał tak, jakbym miał w zwyczaju celebrować twoje powroty.

Rozpiął szatę i odrzucił ją na sofę. Harry dopiero teraz zauważył, że mokra substancja, którą początkowo uznał za deszcz, w rzeczywistości była krwią. Odwrócił wzrok.

– Bawi cię to wszystko – stwierdził gorzko.

Tom do niego podszedł. Gdyby nie czerwona barwa jego oczu, którą te przybierały zawsze, ilekroć przestawał być Tomem, a stawał się Voldemortem, w czarnej koszuli i z włosami znajdującymi się w lekkim nieładzie, wciąż z nieco drwiącym uśmiechem, wyglądałby niemal ludzko. Jakby właśnie wrócił z wyjątkowo udanego przyjęcia, nie z ataku, na którym ginęło tak wielu niewinnych ludzi.

Mężczyzna dotknął palcami jego policzka. Kiedy leniwie zaczął ścierać kciukiem krew, tym razem to Harry stężał pod jego dotykiem.

– Byłem tak zajęty przejmowaniem Ministerstwa, że całkowicie o tobie zapomniałem. Przykro mi, Harry – powiedział. Ton głosu rozwiewał jednak wątpliwości co do jego domniemanej skruchy.

Harry był pewien, że mężczyźnie nie było ani trochę przykro. Być może nawet bawiło go to, że na świecie znajduje się ktoś tak naiwny i ślepo oddany, by czekać na niego cały dzień, nie przestając zamartwiać się choćby i na chwilę, podczas gdy jedynym prawdziwym zagrożeniem był on sam.

Odtrącił jego dłoń.

– Żeby było ci przykro, musiałoby ci najpierw zależeć.

–––

Przez kolejne trzy dni Harry nie zamienił z Tomem ani jednego słowa. Nawet wtedy, gdy natknął się na mężczyznę w bibliotece, a ich spojrzenia skrzyżowały się ze sobą na kilka długich sekund.

Miał wrażenie, że zaledwie trzy miesiące wybudowały pomiędzy nimi niewidzialny ogromny mur. A być może łącząca ich więź była po prostu znacznie prostsza, kiedy był kilkuletnim dzieckiem? Wtedy wystarczyły mu nawet śmieszne skrawki uwagi. Nie miał żadnych szczególnych wymagań, a więc nigdy nie czuł się tak naprawdę rozczarowany. Akceptował wszystko i nie oczekiwał zapewnień. Teraz wydawało mu się, że nic nie byłoby dostatecznie wystarczające, zapewnienia były czymś całkowicie naturalnym w prawdziwych relacjach. Czuł się rozczarowany.

– Przesuń pion tutaj.

Od godziny grał z Nagini w warcaby. Powoli zaczynał tracić cierpliwość, bo choć potrafiła grać równie dobrze co Draco, to gra z kimś, kto nie miał rąk (i za każdym razem wskazywał łbem poszczególne pola, na które ktoś miał przesunąć jego piony, przez rozmiar łba wskazując po prostu na całą planszę), była po pewnym czasie szczerze męcząca.

– Tutaj? – zapytał, wskazując palcem na jedno z pustych pól.

– Nie.

– Tu?

– Tak.

Na korytarzu rozległy się męskie kroki. Stawały się coraz głośniejsze, dochodząc z coraz bliższa, aż wreszcie całkiem się urwały. Harry usilnie starał się ignorować osobę, która zatrzymała się w drzwiach, bacznie im się przyglądając.

– Przykro mi, Nagini, jednak muszę przerwać waszą grę. Harry ma trening, o którym najwyraźniej zapomniał – odezwał się Tom.

– Nigdzie się stąd nie ruszam – odpowiedział Harry, wciąż na niego nie patrząc. Jeszcze rok wcześniej wakacyjne treningi były dla niego niemal jak czas deseru, czymś absolutnie wyczekiwanym. Teraz ani trochę się z nich nie cieszył, bowiem zmuszały go do długo odkładanej konfrontacji z Tomem. – Następny ruch, Nagini?

– Ale trening, Harry… – zaczął niepewnie wąż.

– Nie potrzebuję żadnego treningu. – Nie miał najmniejszego zamiaru wstawać z perskiego dywanu, na którym leżała rozłożona plansza.

– Nie ty będziesz decydował o tym, czy go potrzebujesz – powiedział spokojnie Tom. Harry wiedział, że w rzeczywistości jego ton nie miał nic wspólnego ze spokojem. Zwiastował przypływ lodowatego gniewu, jeszcze gorszego od jawnego.

– Och, a może ty będziesz za mnie decydował?

Powietrze w pomieszczeniu stało się cięższe.

– Nagini, zostaw nas samych – rozkazał Tom.

Nagini posłała Harry'emu spojrzenie, które można było sklasyfikować jedynie jako współczujące.

Harry wstał z dywanu. W tej samej chwili, w której wąż wypełznął z pomieszczenia, dywan i plansza, jak również wszystkie inne meble, zniknęły. Odwrócił się do Toma. Mężczyzna leniwie gładził palcami trzymaną różdżkę.

– Skoro w ten sposób stawiasz sprawę, nie wyjdziesz stąd, dopóki nie zakończymy treningu – powiedział. – Satysfakcjonująco.

– Nie mam najmniejszej ochoty na walkę – odpowiedział Harry. – Przełóżmy go… – Nie zdążył dokończyć; zaledwie centymetr od jego twarzy powietrze przecięła pierwsza klątwa. Rozbiła się o ścianę, wydrążając w niej ogromną wyrwę.

– A ja nie mam najmniejszej ochoty na wysłuchiwanie twoich narzekań. Sądzisz, Potter, że twoi przeciwnicy przed każdą walką będą wystosowywać zapytania o twój aktualny nastrój?

– Mógłbyś choć raz darować sobie swoje złośliwości – syknął Harry, wyciągając różdżkę. – I nie nazywaj mnie Potterem. Dobrze wiesz, że nim nie jestem.

– Więc mi to udowodnij. – Tom uśmiechnął się, choć uśmiech ten nie sięgał jego brązowych oczu. – Ostatnie trzy dni nie sprawiły, bym zapragnął podzielić się z tobą swoim nazwiskiem.

– Dlaczego tak bardzo zależy ci na tych cholernych treningach? – powiedział. Przez wzmiankę o nazwisku, przez którą poczuł smak żółci na języku, miał ochotę powiedzieć coś, co zrani Toma równie mocno. Kogo jednak próbował oszukać. Wszystko, co był w stanie zrobić, to zaledwie wyprowadzenie mężczyzny z równowagi wypominaniem mu jedynej porażki. – I tak do ciebie nie dołączę. Nigdy, rozumiesz? Do nikogo nie mam zamiaru dołączać. Próbuj dalej przez kolejnych dziesięć lat, proszę bardzo.

– Ty głupi smarkaczu, naprawdę sądzisz, że walczymy właśnie po to, byś do mnie dołączył? Nie potrzebuję szesnastolatka, by wygrać tę wojnę. Ile razy mam ci powtarzać, że twoje życie już nigdy nie będzie znajdować się wyłącznie w twoich rękach? Przestało od nich zależeć w momencie, w którym wychowałem cię. Możesz nie być po mojej stronie i wyznawać inne wartości, jednak dla moich przeciwników zawsze będziesz moim słabym punktem.

– Dumbledore nie próbował mnie zabić – odparł miękko. W ostatniej chwili zdołał rzucić zaklęcie obronne, rozbijające klątwę tnącą. Nie potrafił określić ciepłej, dziwnej sensacji, którą wywołały w nim słowa Toma.

– Za kilka tygodni sam będzie już martwy. Dzięki niemu tylko Zakon dowiedział się o tym, że cię wychowałem i wracasz do mnie w każde wakacje. Po jego śmierci te informacje mogą znaleźć się w rękach kogoś znacznie mniej wyrozumiałego.

– Jak go zabijesz?

Wszystko zaczynało wydawać mu się niemal nierzeczywiste.

Gdy Tom odrodził się ponownie dzięki Glizdogonowi rok po swojej śmierci (to właśnie niedługo po tym wydarzeniu zabił rodzinę Dursleyów, pragnąc uczynić z Harry'ego najcenniejsze trofeum), musiał być wrakiem człowieka. Być może nawet nie człowieka. Podobno na palcach jednej ręki można było policzyć godnych jakiegokolwiek zaufania Śmierciożerców, którzy pozostali mu z tak licznych wyznawców. A teraz okładkę Proroka Codziennego zdobiły zdjęcia z ataku Toma na Hogsmeade, w którym zginęło blisko sześćdziesiąt osób. Draco mówił mu, że w sali tronowej Malfoy Manor, w której odbywają się spotkania Śmierciożerców, zaczynało brakować miejsca. Ludzie, zaledwie słysząc imię Voldemort, stawali się przerażeni i wykonywali gest odpędzania złych duchów. A Tom z coraz większą bezczelnością szantażował Ministerstwo, które ledwie rok temu zarzekało się, że każda cela w Azkabanie zapełni się jego sługami.

Harry był niemym świadkiem tego powrotu, a i tak ten czasem wydawał mu się zaledwie snem.

– Nie muszę go już zabijać. Głupiec znalazł i włożył na palec mój pierścień, z nałożoną klątwą.

– Ach, tak.

Choć koszula zaczęła mu się już lepić do ciała i oddychał z coraz większym trudem, sam Tom nie wyglądał na ani trochę zmęczonego. Z łatwością odbijał kolejne klątwy, niektóre z nich po prostu wymijając. Ciskał w Harry'ego własnymi zaklęciami, które – choć rzucone jak od niechcenia – raz po raz cięły grubą, kamienną ścianę, wzbijając w powietrze szare chmury pyłu. To wszystko w jego wykonaniu stawało się niemal sztuką, śmiertelnym tańcem. Harry nie potrafił oderwać od niego wzroku.

Jego ramię przeciął porażający zmysły ból. Syknął, zginając się w pół i ściskając je palcami, które za chwilę stały się ciepłe i wilgotne od krwi. Tak bardzo skupił się na tym, jak wyglądał Tom, gdy walczył, że przestał zwracać uwagę na to, że walczył właśnie z nim samym. I bynajmniej nie w sposób, w jaki walczono ze sobą w Klubie Pojedynków działającym w Hogwarcie – jasnomagicznymi zaklęciami, które co najwyżej mogły kogoś poturbować, ale nie zabić.

– Wykrwawisz się, jeżeli czegoś z tym nie zrobię – powiedział Tom, podchodząc do niego. Harry spojrzał na niego wilkiem, jednak puścił rozcięcie. Tom zaczął rzucać na nie kolejne zaklęcia: tamujące krwotok, scalające tkankę i skórę. Po nich ból ustąpił, zastąpiony przez uczucie nieopisanej ulgi. – Nie możesz być tak zdekoncentrowany, gdy będziesz z kimś walczył.

– Tylko walcząc z tobą, jestem tak zdekoncentrowany – westchnął. Zaraz po tych słowach miał ochotę zapaść się pod ziemię, aż do Hadesu. Dlaczego brzmiały tak niewłaściwie?

Tom dotknął jego włosów, lekko je mierzwiąc.

– Walcząc ze mną, też nie możesz być zdekoncentrowany. Mogę zrobić ci krzywdę – odrzekł mężczyzna. Nie uśmiechał się, jednak brzmiał niemal łagodnie. Harry od dawna nie słyszał u niego podobnego tonu.

– Specjalnie byś tego nie zrobił.

– To prawda.