POWRÓT DO DOMU
Rozdział pierwszy
Czas: 02:31
Data: 3 kwietnia 2020
Do: zmieniaczczasu
Od: Draco Malfoy
Temat:
W dniu, w którym dostanę w swoje ręce tego, kto to wszystko zaplanował, pożałuje on, że się w ogóle urodził.
Czas: 03:07
Data: 3 kwietnia 2020
Do: zmieniaczczasu
Od: Draco Malfoy
Temat:
Leżę w łóżku i nie mogę zasnąć. Błagambłagambłagam, bądź cały i zdrowy.
Czas: 04:23
Data: 4 kwietnia 2020
Do: zmieniaczczasu
Od: Draco Malfoy
Temat:
Nienawidzę Rona Weasleya, ale mam nadzieję, że naprawdę jest tak dobrym aurorem, jak twierdziłeś. Bo jeśli nie odnajdzie Cię szybko, ja zwariuję. Ty… Wróć do domu, do jasnej cholery. Dokonaj cudu, zamachaj tymi swoimi rękami, przecież potrafisz! Połam tej całej bandzie wszystkie kości i wracaj do domu.
Natychmiast!
Czas: 04:26
Data: 4 kwietnia 2020
Do: zmieniaczczasu
Od: Draco Malfoy
Temat:
Wiem, że to idiotyzm pisać do Ciebie e-maile, gdy Cię porwano, ale nie, nie oszalałem jeszcze do końca. Po prostu nie mogę spać i jeżeli nie zrobię czegoś z rękami, skończy się na następnym papierosie, a moje płuca już teraz mnie nienawidzą i DO JASNEJ CHOLERY, NAPRAWDĘ ZACZYNAM WARIOWAĆ, KURWA MAĆ!
Czas: 04:28
Data: 4 kwietnia 2020
Do: zmieniaczczasu
Od: Draco Malfoy
Temat:
A skoro już nie śpię…
Wiesz, dlaczego nie zgodziłem się użyć na Tobie magii seksualnej? Tak, pamiętam, że zawsze rozpraszałem Cię za pomocą żartów albo obciągania, co dawało stuprocentową gwarancję odwrócenia Twojej uwagi od tej kwestii. Zważywszy, że całymi latami korzystałem wyłącznie z tego rodzaju czarów, mogę pewnie uchodzić w tej chwili za światowego eksperta od zaklęć seksualnych. Odpowiem Ci teraz na to pytanie, ale nie dlatego, bo myślę, że możesz nie wrócić do domu, lecz po to, abyś znał prawdę, kiedy do niego wrócisz. Uważam, że powinieneś dowiedzieć się o mnie bardzo wielu rzeczy, ale na razie zacznijmy od jednego wyznania.
Chcę, żebyś wił się z rozkoszy tylko i wyłącznie za sprawą moich rąk i mnie samego. Widzę, jak się łobuzersko uśmiechasz, myśląc: „Draco, ależ ty masz ego, chłopie. To niemożliwe, żeby urosło jeszcze bardziej". Zgadzam się z tym, niemniej to tylko część wyjaśnienia. Nie chcę, żeby znalazła się między nami jakaś dodatkowa warstwa. I bez tego jesteśmy wystarczająco obciążeni własnym, pieprzonym balastem. Nie nałożyliśmy go na siebie wzajemnie, ale przecież on istnieje: w postaci Twoich dzieci, mojej rodziny, Twojego małżeństwa, mojej przeszłości. Muszę być pewien, że gdy wykrzykujesz moje imię, to robisz to z mojego powodu. Mojego. Mimo całego bagażu, jaki niosę. Muszę wiedzieć, że jesteś pewien, kto Cię dotyka. I to bez żadnych dodatkowych środków pomocniczych. (Choć z drugiej strony takowe zapewniają całkiem niezłą rozrywkę — nie wypróbowaliśmy jeszcze mokrych zabaw, ale spodobają Ci się, zobaczysz. Zaufaj mi.) Nie pomyśl sobie tylko, że piszę to wszystko, by zatuszować swoją niepewność. Obaj dobrze wiemy, że obce jest mi to uczucie. Kieruje mną niewzruszona świadomość, jakie ogromne spoczywa na nas obciążenie. W istocie to moje wykraczające poza normę (co przyznaję) poczucie własnej wartości nakazuje mi żądać, by jedyną rzeczą znajdującą się między naszymi ciałami był pot.
Zrozumiałem ostatnio — naprawdę masz talent do pobudzania introspekcji, co zakrywa na czystą ironię, jako że sam jesteś najmniej skłonną do autorefleksji osobą, jaką znam — że magia seksualna, którą stosowałem jako, hmm, powiedzmy, metresa (kurwa lub dziwka za bardzo trącą pospólstwem), stanowiła sposób trzymania się na dystans od moich „dobroczyńców". Dzieliła nas warstewka magii. Żaden z nich nie ujrzał mojego prawdziwego oblicza. Płacili mi i dostawali, czego pragnęli. Pokusę. Kokieterię. Wampa. Niegrzecznego chłopca. Grzecznego chłopca. Mieli to, czego zażądali. W końcu dostawałem za to pieniądze, a wierz mi, że zasłużyłem sobie na każdy jeden zarobiony cent. Wychodziłem naprzeciw ich wymaganiom, o ile wystawiony czek był pokaźny. Ale nigdy, przenigdy nie dostali mnie.
Skończ lepiej, bo zaczynasz rzucać frazesami, Draco.
Czas: 05:21
Data: 4 kwietnia 2020
Do: .uk
Od: Draco Malfoy
Temat:
Ucieszysz się, gdy Ci powiem, że Twój Weasley i ja (czyż nie jesteś ze mnie dumny, że nie napisałem „Wiewiór"? — a zapewniam Cię, że bardzo chciałem) mniej lub bardziej odstawiliśmy na bok wzajemną antypatię. Owszem, on nadal traktuje mnie jak kurwę, a ja jego jak idiotę, ale żaden z nas nie dopuszcza, by miało to jakikolwiek wpływ na przebieg śledztwa.
Staram się. Naprawdę, Harry, daję z siebie, ile mogę. Muszę, ponieważ moja pogarda dla Weasleya jest bezbrzeżna… Powiedziałeś kiedyś, że nie znasz nikogo, kto byłby bardziej skłonny do obsesyjnego myślenia o jednej rzeczy. To prawda. Czas jest wszystkim, czym teraz dysponuję — a gdy ma się mózg taki jak ja, to słowo „obsesja" staje się synonimem oddychania.
Dlatego też nie potrafię przestać o nas myśleć.
Przypuszczam, że niebawem zjawią się tu Twoje dzieci. No bo przecież jedno chodzi mi obsesyjnie po głowie, prawda? A że dysponuję dogłębnie ujmującą osobowością, ze zwinnością gryzonia (tak, skojarz to sobie spokojnie z fretką, o to mi chodziło!) ustalę ich słabe punkty i, to chyba jasne, wykorzystam je bez mrugnięcia okiem. Nie ma mowy o innym scenariuszu. Dzień, w którym pozwolę pokonać się bandzie smarkaczy, będzie zarazem dniem, w którym założę kanarkowożółte crocksy na jaskrawozielone skarpetki i w tym oto zestawie wmaszeruję do butiku Dolce'go i Gabbany. Już prędzej własnoręcznie odetnę sobie stopy nożykiem do otwierania małży.
Ale żeby zaraz próbować oczarować moją osobowością resztę magicznego świata?
Muszę Ci coś wyznać: jako domniemany winny zakończenia trwającego dwadzieścia lat teatrzyku z Harrym i Ginny w rolach tytułowych nie wykazuję w tej kwestii już aż tak spokojnej pewności siebie. Jeśli „Prorokowi" wystarczy odwagi, wyda numer specjalny, opatrzony nagłówkiem „Draco Malfoy, Mężczyzna, Który Zabił Miłość Jak z Bajki!". Już to sobie wyobrażam. „Drodzy czytelnicy, prosimy nie przyjmować do wiadomości, że ta homoseksualna osoba przed Wami, która wygląda jak Harry Potter i mówi jak Harry Potter, to on. Chwileczkę — ale to jest Harry Potter, jak najbardziej biorący czynny udział w tym zbrodniczym, wymierzonym przeciw ludzkości związku! Najświeższe wiadomości! Potter pieprzy tyłki, jakby był do tego stworzony!" Moment! NO BO I JEST!
Pomijając niepozbawiony sporego znaczenia szczegół, że jesteś gejem i to wcale nie za moją sprawą, wkurza mnie niemożebnie (czyli do tego stopnia, że wkrótce będę musiał stawić się u lekarza z prośbą o coś na ciśnienie), że wszyscy kompletnie wyparli ze świadomości, iż rozwiodłeś się, zanim jeszcze spotkaliśmy się ponownie. Na miłość boską, ludzie, nauczcie się liczyć, do jasnej cholery!
Sytuacji wcale nie polepsza fakt, że Twoja była z chęcią garnie się do fotografów i pojawia w najbardziej obleganych miejscach publicznych, obnosząc się z miną „współczujcie mi, jestem taka biedna". Na dupę Merlina, ona rzeczywiście Cię nienawidzi, prawda? Nie, nie chcę jej o nic obwiniać, bo gdybym ja był na jej miejscu, a Ty po dwudziestu latach pożycia oświadczyłbyś mi nagle: „Aha, ta cała sprawa z homoseksualizmem… Było, minęło", to zabrakłoby mi słów na opisanie furii, jaką bym wtedy odczuł — więc tak, rozumiem ją. Poza tym nie sposób odmówić jej sprytu, potrafi wzbudzić i utrzymać wokół siebie szum medialny. Jakże ślizgońsko z jej strony. Robi to tylko po to, żeby Ci dokopać, czyż nie? Bez skrępowania korzysta z zainteresowania, którym „Prorok" obdarza Twoją osobę. Gdyby na jej miejscu był ktoś inny, wysłałbym mu list gratulacyjny. Na dzień dzisiejszy sprawy wyglądają tak, że dzięki jej aktualnej kampanii prasowej wątpię, czy mógłbym w ogóle pokazać się na Pokątnej bez sypiącego mi się na głowę gradu klątw. Uwierz mi, Ciebie nie mogą znienawidzić — choćby ze względu na ten drobiazg z zabiciem Voldemorta — ale sezon łowiecki na Dracona Malfoya można uznać za otwarty.
Wiem, że potrząsnąłbyś głową, czytając te słowa i zapewnił mnie, że wszystko będzie dobrze. I że jeszcze nigdy nie przejmowałeś się opinią publiczną. W to ostatnie wierzę całkowicie, inaczej nie nosiłbyś tych niegustownych koszul.
Cholera, mózg mi odmawia współpracy, jestem tak wykończony. Proszę, błagam, zrób to, co zawsze umiałeś robić najlepiej: dokonaj rzeczy niemożliwej. Wróć do domu.
XXX
— Kurwa, Weasley, to już trzeci dzień!
Zatrzymałem się, by rzucić mu naprawdę paskudne spojrzenie (gdyby moje oczy na krótko stały się laserami, Wiewiór jak nic byłby teraz rozpływającą się smugą dymu), wracając po chwili do przerwanego, niespokojnego krążenia tam i z powrotem po całej długości salonu.
— Kurwa, Malfoy, doskonale wiem, ile czasu minęło. Dostajemy korepetycje z rachunków jako dodatek do nauki wyrafinowanych zaklęć. Przeanalizujmy to jeszcze raz.
— Kurwa! — wrzasnąłem ile sił w płucach. — Już milion razy opowiadałem tobie i Shackleboltowi, co się stało! — Przemaszerowałem do drzwi wejściowych, zamaszyście otworzyłem je na oścież i wwierciłem wzrok w szklarza, który, siedząc na schodach przed domem, robił sobie właśnie przerwę na kawę i papierosa. — Jeżeli nie uporasz się w godzinę ze wstawieniem szyb w oknach na pierwszym piętrze, osobiście złamię ci…
— Do kuchni. Jazda! — zarządził Weasley. Złapał mnie za ramię, energicznie wymanewrował z powrotem do holu i poprowadził korytarzem, podczas gdy wykrzykiwałem końcówkę zdania skierowanego do szklarza:
— ...każdy palec z osobna! Młotkiem blacharskim! A potem zacznę...
Weasley szarpnął wolną dłonią za krzesło stojące przy stole kuchennym i cisnął mnie na nie z takim impetem, że omal nie upadłem na podłogę razem z oparciem. To była pierwsza rysa szpecąca powierzchnię jego niewzruszonej od siedemdziesięciu dwóch godzin postawy, co z jakiegoś powodu sprawiło,że poczułem się o niebo lepiej. Sięgając po papierosy, wciągnąłem głęboko powietrze — Chryste, co za ból — i zrozumiałem, że jeśli zapalę dziś jeszcze jednego, to najpóźniej jutro będę miał gwarantowanego raka płuc. W zamian za to zacząłem odliczać w duchu. Przy odrobinie szczęścia gdzieś w okolicach czterech tysięcy pięćdziesięciu dziewięciu opanuję się na tyle, że zdołam zbudować sensowne zdanie. Dobrnąłem zaledwie do dwunastu, gdy od drzwi prowadzących do sutereny i znajdującego się w niej mieszkania Renza dobiegło niepewne:
— Szefie?…
W przeciągu dwóch sekund, pomiędzy moim „Ron Weasley. Zajmuje się porwaniem Harry'ego. Renzo i Mario. Moi specjaliści od wszystkiego" a profesjonalnym otaksowaniem tatuaży Renza przez Weasleya, ten pierwszy uznał Wiewióra za glinę, a sam został wzięty przez niego za byłego więźnia. Pewnej nocy w klubie, w którym Renzo pracował kiedyś jako wykidajło, popełniłem błąd, pytając jednego z barmanów, czy wszystkie te plotki dotyczące więziennych doświadczeń mojego ochroniarza zawierając w sobie ziarno prawdy. Przypuszczałem, że stanowiły one jedynie element pozowania na macho, powszechny wśród złodziei. Barman śmiał się dziko przez chwilę, po czym osuszył sobie kąciki oczu ściereczką do polerowania kieliszków i odpowiedział między jednym a drugim napadem chichotu: „Żartujesz sobie, co nie?"
Jasne, oczywiście, że żartowałem. Pierwszą rzeczą, którą zrobiłem następnego ranka, było zażądanie dla Renza premii.
Mario, jak zwykle, czaił się kilka kroków za jego plecami.
Gdy tylko wyjaśniliśmy sobie z Harrym ten idiotyzm ze Zmieniaczem Czasu, rozpoczęliśmy nasz szalony, międzykontynentalny romans. Dwa razy w miesiącu zjawiałem się na tydzień w Londynie, a resztę czasu spędzałem tutaj. Harry przebywał głównie w Londynie i wygospodarowywał dwa weekendy miesięcznie, by odwiedzić mnie w Nowym Jorku. Pozostałe dni pochłaniały mu zajęcia natury aurorskiej, podczas gdy ja kontynuowałem misję windowania chłamu na wyżyny mniej więcej sztuki. O tym, że mam do tych rzeczy, że się tak wyrażę, sprawną rękę, całkiem wyraźnie świadczyło moje konto bankowe.
Obyty z umiejętnością oczarowania magicznego świata Wielkiej Brytanii, Harry szybko uporał się ze znalezieniem sobie miejsca w mugolskiej części Nowego Jorku. Sam, moja twarda jak skała Sam, traktowała go jak młodszego braciszka mimo faktu, że był od niej o pięć lat starszy. DavyD nieustannie gapił się na jego tyłek, a Stephan i Courtney konkurowali ze sobą w dyscyplinie „kto uwielbia go bardziej". Nawet Caroline miała do niego słabość, choć nigdy nie przypuściłbym, iż była genetycznie zdolna do lubienia kogokolwiek poza swoim fryzjerem oraz maklerem giełdowym. A, i jeszcze chłopcem od zakupów* u Barneysa. Renzo i Mario też lubili Harry'ego, chociaż bez przerwy mieli go na oku, upewniając się, że nie porysuje srebrnych sztućców, gdy tylko odwrócę głowę.
— Renzo, byłbyś tak uprzejmy i zaparzył nam herbaty? — Tak naprawdę wolałbym lampkę (albo cztery) Napoleona, ale musiałem zadowolić się filiżanką (albo dwiema) Earl Greya.
— Panie Weasley, ani słowa o panu Harrym? — zapytał Renzo stłumionym głosem. Jakby inaczej, skoro odpowiedź mogła brzmieć jedynie „nie". Jakby inaczej, skoro sam czułem wynędzniały wygląd własnej twarzy, zawsze zapowiadający nadejście załamania nerwowego o epickich rozmiarach. Może Renzo był nieco brutalny, ale z pewnością nie głupi, więc pewnie uznał, że powinien zapytać.
Weasley nie odpowiedział, ograniczając się do potrząśnięcia głową.
Siedzieliśmy w ciszy przez kilka minut, podczas gdy Renzo gimnastykował się z wodą i czajnikiem, a Mario nakrywał do stołu. Stawiając na blacie talerz z wysoką piramidą herbatników, skierował na nie znaczące spojrzenie i powiedział z naciskiem:
— To te z czekoladowym brzegiem. Twoje ulubione.
No tak, mój brzuch i plecy stykały się już niemal ze sobą od wewnątrz. Nieważne. Nawet gdyby miał to być mój ostatni posiłek w życiu, nie przełknąłbym ani kęsa. Ponieważ chodziło, no cóż, o Harry'ego.
Weasley również zignorował ciastka, posyłając tylko Renzowi zmęczony uśmiech w podziękowaniu za postawioną przed nim filiżankę z herbatą. Przemiana, której dokonał Harry, stała się także udziałem Wiewióra. Naprawdę nie powinienem nazywać go już w ten sposób, chociaż nadal wyglądał wiewiórowato. Wyobrażałem sobie, że dla niego pewnie też ciągle wyglądam jak fretka: mój ostry podbródek zrobił się jeszcze ostrzejszy. Nareszcie pozbył się kompleksu mniejszości, gigantycznego niczym kontynent afrykański, który męczył go przez całe siedem lat w Hogwarcie. Układ ramion, cechujący jego obecną postawę, emanował aurą surowej powagi, pewności siebie i przekonania, że jeśli świat nagle się zawali i stanie w płomieniach, to on przeżyje, a jeśli nie, to ginąc, porwie za sobą przynajmniej tylu wrogów, ile to możliwe.
Naturalnie nie obawiałem się Rona Weasleya. Dzień, w którym odczuję przed nim strach, będzie zarazem dniem, w którym rzucę się z dachu Empire State Building.
W odpowiedzi na niemą, właściwą żyjącym w stadzie drapieżnikom dynamikę pojawiającą się między mężczyznami pewnego pokroju, Renzo i Mario natychmiast ulegli bijącej od Weasleya aurze zagrożenia. Odnotowałem ten fakt w mojej prywatnej, mentalnej rubryce „hmmm, zastanawiające". Gdy rzuciłem krótkie „dzięki", dając im tym samym dyskretnie do zrozumienia, że mogą sobie pójść, ich ulga była tak odczuwalna i wielka, że omal nie połamali sobie nóg, zbiegając do swojego leża w suterenie. Lekkie machnięcie różdżki Weasleya i drzwi zamknęły się za nimi z trzaskiem, a rzucone chwilę potem zaklęcie wyciszające było na tyle potężne, by wprawić w wibracje leżącą na moim spodku łyżeczkę.
— Czemu nie przysłali listu z żądaniem okupu ani nie rozgłosili swojego wyczynu za pośrednictwem „Proroka"? Główny auror, Harry Potter, porwany przez śmierciożerców. Wiwat początkujący następcy Voldemorta!
Weasley nie odpowiedział od razu. Zamarł w pół ruchu, upił łyk herbaty, dodał do niej niecałą łyżeczkę cukru i odezwał się wreszcie cichym głosem:
— Podejrzewam, że rozgłos niezbyt ich interesuje. Chcą nas na razie tylko wypróbować. Usłyszymy coś od nich w okolicach piątku. Nie wydaje mi się, żeby chcieli zwlekać z tym jeszcze bardziej, bo im dłużej czekają, tym Harry ma większe szanse na ucieczkę lub rzucenie zaklęcia na ich paskudne, niewiarygodnie głupie dupy.
— Myślisz, że wiedzą o tym, że potrafi używać magii bezróżdżkowej?
Weasley wzruszył ramionami.
— Nie mam pojęcia. Skoro na razie się do nas nie odezwali, to zakładam, że nie są kompletnie pozbawieni mózgów. Gdybym sam był na ich miejscu, unieruchomiłbym zaklęciem krępującym całe jego ciało i kazał mu sikać w gacie.
Chciałem cisnąć przed siebie czymś ciężkim, rzucić się na ściany z pięściami, zrobić cokolwiek. Byłem przekonany, że osiągnąłem kres wytrzymałości już dwa dni temu, ale niepokój narastał nieustannie, minuta po minucie, godzina po godzinie, aż pomyślałem, że zaraz zwariuję. Moja magia, trzymana w ryzach przez ponad dwadzieścia lat, zaczynała szaleć. W przeciągu ostatnich trzech dni udało mi się nie mniej niż sześć razy zbić szyby w oknach, stłuc kandelabr w jadalni i obrócić w szklany proch warte trzydzieści tysięcy dolarów kryształy z Baccaratu**.
A cała moja nadzieja na odzyskanie Harry'ego spoczywała na barkach faceta, który żywił do mnie gruntowną i bezbrzeżną pogardę.
— Weasley, wiem, że tego nie rozumiesz — w tym miejscu powstrzymałem się przed skomentowaniem jego ledwo słyszalnego „żebyś wiedział, do cholery" — ale właśnie odnaleźliśmy się z Harrym z powrotem i nie zamierzam go stracić. Dla nikogo. Nie na rzecz jakiegoś skręcającego się z żądzy zemsty śmierciożercy, nie na rzecz twojej wrednej siostry…
— Hej, hej — zaprotestował.
— Och, przestań się trudzić zaprzeczaniem. Także chodziłem z nią do szkoły. Nie sposób pozbyć się swojej natury. Nie stracę go też na rzecz twoją ani twojej żony, niezależnie od waszych wysiłków oczerniania mnie w każdy z możliwych sposobów z każdego nadarzającego się powodu.
— Podsuwasz mi je wręcz na srebrnej tacy, nie uważasz?
Dobry Merlinie, znowu wyjeżdżał z aluzjami pod tytułem „ty obrzydliwa, zasrana dziwko".
— Odpierdol się. Czasami, gdy nie mogę zasnąć, leżę w łóżku i zastanawiam się, czy chodzi ci o to, że jestem gejem, czy raczej o fakt, że sprzedawałem swój tyłek.
Nasza pierwsza i ostatnia wspólna kolacja w ich domu (dla dobra Harry'ego mieliśmy zachowywać się grzecznie) odbyła się pod znakiem wbijania mi szpil przez parę gospodarzy w trakcie całego wieczoru. Jasne, że dokładnie wiedzieli, co porabiał Draco Malfoy/Dee de Poitier w ciągu swojego dwudziestoletniego intermezzo. Harry próbował wszystkiego, co było w jego mocy, aby skierować konwersację na inne tory: gawędził o Nowym Jorku, starał się zainteresować nas jakąś bliżej niesprecyzowaną sprawą w biurze aurorów, wtrącał zabawne anegdotki o swoim diabelskim potomstwie, słowem, usiłował zatrzymać nadciągającą pełną parą katastrofę. Bez powodzenia. Przemiłymi małżonkami kierowała bowiem czysta determinacja obrzucenia mnie błotem i rozniesienia na strzępy po całym Ottery St. Catchpole.
„O, mieszkałeś w Egipcie, Malfoy? I czym się tam zajmowałeś? Oprowadzaniem turystów, mówisz? (W tym miejscu następowało sugestywne zaakcentowanie słowa oprowadzanie, okraszone znaczącym spojrzeniem. Jakby dobrze nie wiedzieli, co robiłem w Egipcie.) Rozumiemy, że pracujesz w branży… (tutaj krótka przerwa) … wydawniczej. Co roku spędzamy kilka tygodni do Hiszpanii. Byłeś już kiedy na Costa del Sol? Aaa, byłeś. Wybrałeś się tam sam?" Aluzja aluzją aluzję pogania.
Przez ponad dwie godziny znosiłem te wybryki, ale wreszcie nie wytrzymałem i odparłem: „O tak, w Hiszpanii było wspaniale. Płacił mi wtedy kandydat do greckiego tronu. Miał kutasa wielkości Walii, omal nie rozerwał mnie na pół". Po czym, doskonale wiedząc, że papierosy doprowadzają tę paskudną Granger do szału, zapaliłem, nie wstając od stołu.
Po tamtej kolacji odsłoniliśmy przed sobą karty i Harry mógł mnie namawiać, ile chciał (ten sprytny drań próbował wmanewrować mnie w następne spotkanie z Weasleyami przy pomocy obciągania), ale nie zamierzałem przez kolejny wieczór cierpieć jako cel ich nietolerancji i lekceważenia. Jedna sprawa nie uległa zmianie: Malfoyowie nie płaszczą się przed nikim. A przynajmniej nie robili tego jeszcze trzy dni temu. Teraz byłbym w stanie wylizać Weasleyowi buty, gdyby Harry mnie o to poprosił. Ponieważ oznaczałoby to, że Harry jest na miejscu i może o to poprosić, a prawdopodobieństwo, że już nigdy się nie zjawi, by poprosić mnie o cokolwiek…
— Hmm, to tylko ostatni element dopełniający całości obrazu, co nie? Totalną kanalią byłeś już w szkole…
— Do kurwy nędzy, to było ponad dwadzieścia lat temu. Czy mógłbym zasugerować, abyś zsiadł wreszcie z tego konika? Bo to jest zupełnie pozbawione sensu. Nie zamierzam dyskutować o tym, jakim nastolatkiem byłem kiedyś w Hogwarcie.
Weasley znał tylko jedną stronę Dracona Malfoya: czystokrwisty dupek, syn notorycznego śmierciożercy i wyrzutka Lucjusza Malfoya. Nie miał pojęcia o innym Draconie, tym, którego znał Harry, a ja nie kwapiłem się wtedy, by zapoznawać z nim również resztę mojego otoczenia. Byłem zbyt zajęty próbami umknięcia przed losem.
Wyciągnąłem rękę po papierosy, zaraz jednak cofnąłem ją gwałtownie. Sam sobie zafunduję raka oraz zatrucie nikotynowe, jeśli zapalę choć jednego więcej. Zacząłem mówić do stołu, bo gdybym spojrzał na Weasleya, nie powstrzymałbym się przed uderzeniem go.
— Dobra. Opowiadałem ci to już jakieś, och… pięć tysięcy razy?… w ciągu ostatnich trzech dni, ale czemu nie, powtórzenie całości kolejny raz na pewno nie zaszkodzi. Jeśli są to śmierciożercy, to być może byłbym w stanie podsunąć ci jakąś sugestię. Mocno ograniczoną, przyznaję, jako że nie miałem zaszczytu przebywać w ich uroczej kompanii od ponad dwudziestu lat. Ale jeśli powiesz mi, komu udało się przeżyć wojnę, nie będąc obecnie rezydentem Azkabanu, pole podejrzeń mocno się zawęzi. Tylko niewielu wśród nich byłoby zdolnych do zorganizowania czegoś tego pokroju i gdy zaczniesz wymieniać nazwiska, ja zacznę decydować, czy dany delikwent jest wart podejrzenia.
— Nie przeceniasz czasem swoich możliwości? — zaszydził.
— Nie będę przerzucał się tu z tobą wyzwiskami. — Zmobilizowałem resztki opanowania, by nie skończyć wypowiedzi wyjątkowo ciętym „Wiewiórem". — Przede wszystkim jestem cholernie wykończony, po drugie skacząc sobie do gardeł nie odzyskamy Pottera całego i zdrowego. — Podniosłem wzrok. Obserwował mnie, bez skrępowania przewiercając oczami na wylot. Nie miałem nic do ukrycia. Wyprostowałem się na krześle i lekko wysunąłem podbródek. Nie można pieprzyć latami latorośli większości europejskich rodów królewskich, nie mając przy tym jaj wielkości kafli i to twardych jak stal. — Przeróbmy to jeszcze raz. Uważasz, że to śmierciożercy? Na to pytanie istnieją dwie odpowiedzi, a ponieważ jestem słodkim i grzecznym chłopczykiem, naprowadzę cię na ich ślad: jedna z nich brzmi „tak", a druga „nie".
— Możliwe — odparł znudzonym tonem. — Jak już mówiłem ci pięć tysięcy razy w ciągu ostatnich trzech dni, moja pozycja nie przewiduje dzielenia się poufnymi informacjami z kimś, kto zszedł ze sceny dokładnie w tej samej chwili, gówno wpadało w wentylator i wolał leżeć na brzuchu z wystawioną do góry dupą, podczas gdy my wszyscy ryzykowaliśmy życiem. Jeszcze herbaty?
Suka we mnie aż rwała się, by celnym ciosem zwalić go z krzesła, cisnąć o ścianę i potrząsać bez litości, dopóki nie zacznie gadać sensownie. Jestem szczupły, ale silny. Przyznaję, że do spędzania godzin w siłowni skłaniała mnie czysta próżność, niemniej jej pozytywnym efektem ubocznym było to, że przypuszczalnie mógłbym podnieść cały jego dziewięćdziesięciokilowy ciężar bez zalewania się potem. Choć może akurat nie dzisiaj, po trzech dniach odżywiania się wyłącznie papierosami. Harry, powtarzałem w myślach swoją śpiewną litanię. Chodzi tylko o ciebie. Tu chodzi o Harry'ego. Odczułem niemałą dumę, że mój głos nie zdradził ani ułamka furii i frustracji, które trzęsły moim wnętrzem. Dobry Boże, na pierdoloną Circe, brzmiałem autentycznie spokojnie.
— Znam ich mocne i słabe strony. Możliwe, że zniknąłem na dwadzieścia lat, ale wychowałem się wśród nich. Wrodzonej natury nie da się zmienić i te sprawy. Jadałem z nimi posiłki. Gdy siedzisz obok kogoś i widzisz, jak trzyma nóż, możesz dowiedzieć się o nim rzeczy, których nijak nie da się przełożyć na całe stosy akt ani zwoje pergaminów z raportami.
Westchnął i przetarł oczy. Kiedy znów je otworzył, zauważyłem, że były tak samo nabiegłe krwią jak moje. Pewnie też nie spał więcej niż kilka godzin w przeciągu ostatnich trzech dni.
— Nie chodzi o to, że jesteś gejem. Wiesz, Charlie, mój brat… Nie chodzi też o to, że wypinałeś się przed każdym, kto miał grubą książeczkę czekową. Hermiona się tym brzydzi, ale mnie to nie rusza. Chodzi mi o ciebie samego. A skoro już mówisz, że nie sposób zmienić swojej pieprzonej natury… — Uniósł wzrok i obrzucił mnie krótkim spojrzeniem. — W ciągu ostatnich trzech dni nie udowodniłeś niczym, że różnisz się w jakiś sposób od tamtego samolubnego, aroganckiego palanta sprzed dwudziestu lat. I choć strasznie żałuję, że Harry i Gin nie uporali się ze swoimi problemami, to i tak wiedziałem, że coś się święci. Chodzi mi o ciebie. Nie rozumiem, czemu akurat ty.
Wzruszyłem ramionami.
— Pasujemy do siebie, Weasley. Nie znajduję na to innego słowa.
— Chciałeś powiedzieć, że lubicie się ze sobą pieprzyć — skomentował z drwiną.
— Nie — odrzekłem z namysłem. — Oczywiście nie zaprzeczam, że jest całkiem niezły w łóżku, ale… — Niech piekło pochłonie rudego za to, że zmusił mnie do wypowiedzenia tego na głos. — Cierpię na patologiczną potrzebę posiadania, a on pragnie być posiadany. Równie mocno. Możliwe, że to chore i pogmatwane, ale tak, słowo dopasowanie precyzyjnie oddaje stan rzeczy.
I tu go miałem.
— Bzdura — wymamrotał i wlał w siebie resztę herbaty. Przekonałem go, że jednak dobrze znałem Harry'ego. W końcu trwał u jego boku od niemal trzydziestu lat. O neurozach Harry'ego musiał wiedzieć więcej niż o własnych. — Najpierw najważniejsze. Trzymaj swoją zasraną moc na wodzy tak, żeby nie trzeba było wymieniać zasranych szyb w oknach co trzy zasrane godziny. Słaba wymówka o nieszczelnym przewodzie gazowym zaczyna powoli tracić wiarygodność i niedługo będziemy zmuszeni do rzucenia Obliviate na całe najbliższe sąsiedztwo. Opowiedz wszystko jeszcze raz. Od początku. A potem porozmawiamy o śmierciożercach.
— Potrzebuję moich ludzi.
XXX
Jasne, że natychmiast wszczął potworną kłótnię. Wytknął mi, że odkąd wszystko się zaczęło, zdążył już raz zmodyfikować zaklęciem pamięć naocznych świadków porwania. W dodatku jego amerykańscy koledzy po fachu wymęczyli go bez litości, upierając się przy swojej obecności podczas rzucania Obliviate. Żalił się, ile piętnastocentymetrowych stosów formularzy musiał do tej pory wypełnić, udowadniając, że jest w stanie wyczyścić wspomnienia mojego zespołu w poprawny amerykański sposób i naprawdę nie zamierza ponownie zaznawać rozkoszy całej procedury tylko dlatego, bo ja chcę, żeby ktoś trzymał mnie za rączkę.
Merlinie o wielkim przyrodzeniu, obdarz mnie cierpliwością.
— Weasley, wiem, że trudno ci będzie w to uwierzyć. Choć, patrząc płytko i pobieżnie, można odnieść wrażenie, że jestem kimś w rodzaju kapryśnej gejowskiej królewny, która regularnie dostaje spazmów z powodu źle wykonanego manicure, trudno o większą pomyłkę. Nie jestem osobą, której trzeba dodawać otuchy trzymaniem za rękę. Jestem kimś, kto wykazuje tendencję do bicia po łapie każdego, kto wyciągnie ją w kierunku mojej dłoni. Zażyczyłem sobie moich ludzi, ponieważ w zespole z nimi sprawdzam się lepiej. Pracujemy razem nad czasopismem…
— Serio? Urządzając wielkie narady wojenne na temat, czyj kutas na zdjęciu miesiąca ma być natchnieniem do walenia konia?
— Nie, to wyłącznie moja działka. Przywilej zajmowanego stanowiska. Grupowo omawiamy raczej kwestie typu postępów prac nad szczepionką przeciw AIDS jako odpowiedzi na ogólnokrajowe nagłówki o molestowaniu seksualnym. Owszem, kilka stron zawsze poświęcamy kutasom oraz innym onanistycznym inspiracjom, ale resztę magazynu zajmują aktualne reportaże, takie jak artykuły na temat spraw, które mają znaczenie dla środowiska homoseksualistów. Pracujemy jako zespół i uzupełniamy się wzajemnie. Nieprzypadkowo jesteśmy tutaj, w Stanach, najlepiej sprzedającym się czasopismem dla mężczyzn. Wśród których wyodrębnić można zaskakująco duży odsetek heteroseksualnych czytelników. — Weasley ziewnął. Czy mogłem znienawidzić go jeszcze bardziej? Hmm, czemu nie. Z drugiej strony roztrzaskanie kubka z herbatą o jego skroń nie sprawi, że Harry wróci do domu. — Nie zawsze chodzi o wciskanie komuś w dupę fiuta wysmarowanego lubrykantem na bazie wody, smakującego truskawkami i nie plamiącego bielizny! — wrzasnąłem. Zmrużył oczy. Przez krótką chwilę poddałem się uczuciu satysfakcji płynącej ze świadomości, że jego nienawiść do mnie wzrosła właśnie o kilka stopni. Dobra. Łykam to, dopóki stoimy po tej samej stronie barykady, chcąc odzyskać Harry'ego. — Wiem, że rozmawiałeś z każdym z nich na osobności, istnieje jednak mała szansa, że wspólnie przypomnimy sobie coś jeszcze. — Trwał w bezruchu z typowo weasleyowskim, pustym wyrazem twarzy. — Są dla mnie jak hogwarcki dom, Weasley. Dom Na Gorąco. — Jego mina zmiękła odrobinę. — Proszę.
— Muszę najpierw uzgodnić to z Kingsleyem — mruknął.
— To uzgadniaj — powiedziałem przez zaciśnięte zęby i zerknąłem na zegarek. — Minęło właśnie czterdzieści sześć godzin i trzynaście minut od uprowadzenia Harry'ego. Jazda, kurwa, jazda, Wiewiór.
XXX
Poleciłem Renzowi zamówić skrzynkę Singha*** (i to zimnego, jeśli praca u mnie nadal była mu miła) oraz tajskie żarcie na wynos w ilości wystarczającej do nakarmienia małej armii. Nadal nie miałem apetytu, jednak moje ciało znajdowało się na granicy głodowego wycieńczenia. Balansowałem na skraju szoku hipoglikemicznego i mogłem się założyć, że Weasley również. Nie był to stan sprzyjający myśleniu. Weasley musiał zmobilizować do intensywnej pracy tych kilka komórek mózgowych, które podarowała mu natura. Nieco pocieszenia czerpałem z faktu, że Renzo i Mario ciągle nie zbliżali się do niego na odległość mniejszą niż pół metra, z pewnością uważając go za zbyt niebezpiecznego. Jeśli rzeczywiście mieliśmy tu do czynienia ze śmierciożercami, roztoczenie groźnej aury było bardzo sprzyjającym zjawiskiem. Poza tym Harry mu ufał, co mniej więcej zmuszało mnie do odwdzięczenia się mu tym samym.
Zazwyczaj nie przyozdabiałem mojego stołu w jadalni (obłędne cudo w stylu Ludwika XV, zakupione za urodzinowy bonus od kompletnie pijanego, lecz bogatego drania Didiera) kartonami zawierającymi potrawy na wynos, było nas jednak tak dużo, że nie mieściliśmy się w kuchni. Renzo, wykazujący równą właścicielowi odpowiedzialność za moje umeblowanie, komentował cichym, pełnym dezaprobaty syknięciem każde ziarenko ryżu lądujące na blacie. Mario obrzucił jedzenie krótkim spojrzeniem i opuścił pokój, mamrocząc na odchodnym coś o zamówieniu pizzy dla siebie i Renza. Courtney grzebała w swojej porcji, marudząc, że wygląda „dziwnie". Stephan narzekał na nędzny wybór dań jarskich i nękał nas pytaniami, czy aby wiemy, że wypas bydła niszczy dorzecze Amazonki, co nie przeszkadzało mu piętrzyć sobie na talerzu wielkich stosów Gaeng Masaman Nua****. DavyD nawet nie udawał, że je i poprzestał na wlewaniu w siebie piwa, powtarzając w kółko bez żadnego wyraźnego powodu: „Jesteś czarodziejem? On też jest czarodziejem?", wskazując przy tym butelką na Weasleya.
Kolejny raz otrzymałem dowód na to, że dzień, w którym zatrudniłem Sam, był jednym z najszczęśliwszych w moim życiu. W przeciągu dziesięciu minut od chwili, kiedy zasiedliśmy przy stole, objęła dowodzenie: kazała Renzowi wyjść z jadalni i zażyć Valium, wołając jednocześnie do Maria znajdującego się za drzwiami do kuchni, żeby zorganizował kilka kawałków pizzy dla Courtney, wyrwała DavyDowi butelkę z ręki i napełniła mu talerz tajszczyzną, każąc, do jasnej cholery, wziąć się w garść i jeść, i to w tej kolejności, po czym zwróciła się do Stephana z żądaniem, aby się zamknął. Co do Weasleya, ograniczyła się do pełnego godności kiwnięcia głową w jego stronę. A ja? Zauważyła mimochodem, że jeśli nie będę jadł, to z pewnością mi nie stanie, gdy Harry wróci wreszcie do domu.
— Jest niezła. Dałbym jej pracę w mgnieniu oka — szepnął mi Weasley do ucha.
— To mugolka, a nawet gdyby nią nie była, to i tak byś jej nie dostał. Zwariowałbym bez niej — przyznałem, sięgając po pałeczki.
XXX
— Więc Harry zjawiał się u ciebie co drugi weekend pod koniec każdego tygodnia, który mieliście spędzić tutaj, w Nowym Jorku?
— Mógłbyś nastawiać według niego zegarek — westchnąłem.
— Pieprzenie się z tobą musiało uszkodzić mu mózg — skrzywił się Weasley.
Sam nie starała się nawet ukryć rozbawienia.
— Cóż, w odróżnieniu od cukierkowatego szczęścia, w którym ostentacyjnie pławisz się wraz ze swoją żoną, moje jest nieco mniej nieskazitelne. Jego dzieci mają mnie w głębokiej pogardzie. Dlatego też spędzam w naszym londyńskim mieszkaniu tak mało czasu jak to możliwe. Najwyżej dwa tygodnie w miesiącu, a przeważnie nawet niecały tydzień. Łapię samolot w poniedziałek rano i wracam nim w piątek rano. Harry bierze zazwyczaj świstoklik do Nowego Jorku w piątek wieczorem, a powrotny w niedzielę wieczorem. To dla ciebie oczywiście żadna nowość, ale w weekendy, których nie spędza tutaj, wybiera się albo do ciebie i twojej uroczej żony, proszę, pozdrów ją serdecznie, albo udaje się siecią Fiuu do Hogsmeade, by złożyć wizytę tym piekielnym bachorom, które nazywa swoimi dziećmi.
— Jestem chrzestnym tych bachorów, więc lepiej opanuj swój rozlatany jęzor. Tak więc jeśli ktoś chciał zaplanować porwanie, wystarczyło mu obserwować Harry'ego przez jakiś czas, góra trzy miesiące, a potem zorganizować napad na twoje biuro. Co też dokładnie zrobił.
— Czy ci, którzy zabrali Harry'ego, też byli czarodziejami? — zapytał DavyD.
— Skończysz wreszcie z tą obsesją na punkcie czarodziejów? — zrugałem go. Nie miałem serca powiedzieć mu, że gdy tylko rozwiążemy tę sprawę, z całego incydentu nie pozostanie mu ani jedno wspomnienie.
Weasley wskazał różdżką w stronę DavyDa.
— Wykapany Zabini.
— Już to słyszałem.
— Renzo i Mario…
— Tak, Crabbe i Goyle, a zanim otworzysz usta, Sam to Pansy, tylko wysoka i blond. — Gdy swego czasu Harry wytknął mi fakt, że zapełniałem emocjonalne luki udanymi namiastkami moich dawnych przyjaciół, nabrał on uderzającej jawności. Jedynymi osobami, których nie byłem w stanie zastąpić nikim innym, pozostali moi rodzice oraz Harry. Ponieważ byli, oczywiście, niezastąpieni. — Mówiłem ci przecież, że są dla mnie jak hogwarcki dom.
— Stephan i Courtney?
— Teo Nott, mający swój neurotyczny dzień…
— No, ja nigdy… — wtrącił pospiesznie Stephan.
— Naprawdę mamy zanudzić Weasleya twoim okiennym fetyszem i pociągiem do gzymsów, Stephan? — skontrowałem, machając ręką w jego kierunku. Skrzyżował ręce na piersi i nadąsał się, wydymając usta, ale przynajmniej zamilkł. — A Courtney to Milicenta, której fryzura ma akurat swój szczęśliwy dzień. A skoro już o tym mowa, Courtney, nie zniosę dłużej tego wiechcia na twojej głowie. Sam, umów ją z Patriciem. Na mój koszt. Czy możemy wreszcie, do jasnej cholery, przejść do sedna, skoro Harry jest nadal w ich rękach, a ja za krótką chwilę ostatecznie stracę nerwy? — wrzasnąłem.
— Badam tylko grunt. Dobrze wiedzieć, że mam tu do czynienia z bandą Ślizgonów. Mów dalej, Malfoy. A wy wtrącajcie się ze wszystkim, co uznacie za ważne. Z rzeczami, których Malfoy nie zauważył albo nie zapamiętał.
— Jaki Malfoy? — szepnęła Courtney do Stephana.
Sam wywróciła oczami.
— Courtney, pozostań tym, kim zwykle jesteś, czyli korektorką w mojej redakcji, w której to dziedzinie sprawdzasz się genialnie. Odkąd Harry i ja zaczęliśmy się… — Zauważyłem, że Weasley zmrużył oczy, prowokując mnie do bycia wulgarnym, potrafiłem to jednak zignorować i stanąć ponad tym. Oczywiście, że z mniejszą dozą przyjemności, niemniej mogłem się na to zdobyć. — … widywać — urwałem dla lepszego efektu — ponownie, Harry przenosi się do Nowego Jorku świstoklikiem, a Renzo przywozi go do biura. Przeważnie jemy piątkową kolację tylko we dwóch, ale za każdym razem, gdy kończymy kolejny numer, zabieram cały zespół na większą popijawę z wystawnym jedzeniem. Na Greenwich Village jest mała pizzeria, którą uwielbiamy, serwująca sałatkę cesarską z trzema kilogramami czosnku i kilkoma listkami sałaty rzymskiej. Wino przynoszę sam, ponieważ cenię sobie obecny wygląd szkliwa na moich zębach, a zgniłe pomyje, które tam podają, roztopiły mi już koronkę…
— Stawiasz wszystkim kolację — powiedział Weasley bez wyrazu, jak gdyby ktoś zaklęciem przegnał z jego głosu wszelką intonację.
— Oczywiście. Czy to aż tak zaskakujące? Harry ich lubi. Zarabiam masę forsy, a oni nie. I jeśli mnie spytasz, to zaprzeczę, że to powiedziałem, ale są naprawdę pierwszorzędni, każde z nich z osobna. Pracują dla mnie jak dzikie osły. Jestem wprawdzie samolubnym draniem, ale nie pozbawionym rozumu i doceniam ich starania. Naprawdę mam teraz w życiu wszystko, czego zapragnę, no może z wyjątkiem tego, żeby mój chłopak dobrał mi się do kutasa w tej właśnie chwili, dlaczego więc mam nie postawić komuś raz na jakiś czas takiej kolacji? Wspomniałem już, że jestem nieprzyzwoicie bogaty, prawda? Nie powinniśmy zapominać o możliwości opcji z okupem. Raz w miesiącu funduję mojemu zespołowi kolację. Harry wybiera się na nią z nami. A gdy już napchamy się po szyję pizzą i porządnym czerwonym winem, udajemy się chwiejnym krokiem tutaj i kończymy wieczór całymi litrami margarity. Brat Maria gra na trąbce we wspaniałej orkiestrze mariachi, a latem zdarza się i tak, że świętuje z nami całe sąsiedztwo. Olé.
— Pieprzony pedał — wymruczał Weasley, zerkając na Sam. Widziałem, jak moja asystentka próbuje ukryć rozbawienie, grzebiąc w poszukiwaniu papierosów w tym olbrzymim, skórzanym monstrum, nie mniejszym od podręcznej walizki, które sama uparcie nazywa torebką. Na moje znaczące chrząknięcie jej ręka zastygła w połowie drogi. Całkiem niedawno kazałem wyczyścić dywany z Aubusson, co kosztowało mnie dobre pięć tysięcy dolarów.
— Skoro ja nie mogę palić, tobie też nie wolno. Wyjdź sobie na taras na tyłach domu, jeśli już koniecznie musisz. Możesz nazwać mnie małostkowym i irracjonalnym, ale te dywany dopiero co zostały wyczyszczone, a zważywszy na to, że moje konto uszczupliło się o jakieś dwadzieścia tysięcy i więcej, ponieważ ciągle wywalam szyby z okien wybuchami niekontrolowanej magii, o stłuczonych kryształach nawet nie wspominając, byłbym ci bardzo wdzięczny, gdybyś tu nie paliła. — Sięgnąłem do komody i odnalazłem w jej wnętrzu paczkę gum Nicorette, wyjąłem jedną drażetkę dla siebie, a resztę rzuciłem Sam przez stół. — Tak, mógłbym sprzedać się za fajki, ale „pralnie dywanów" to moim zdaniem nic innego niż pseudonim notorycznych szantażystów i jestem zdecydowany unikać ich ponownych usług do końca tego stulecia.
— Czy on zawsze jest taki? — zapytał Weasley.
— Zachowuje się odrobinę bardziej maniacko niż zwykle, ale w gruncie rzeczy tak, owszem — odparła Sam, przenosząc spojrzenie na mnie.
— Jestem pewien, że przez ten morderczy wzrok przemawia twoje uzależnienie od nikotyny, a nie ty sama.
Obdarzyła mnie absolutnie obłudnym uśmiechem. Wyszczerzyłem się do niej w odpowiedzi.
Weasley przewrócił oczami i machnął ręką, każąc mi kontynuować.
Opowiedziałem więc o końcu tamtego normalnego, piątkowego dnia w biurze. Wszyscy wbijali się w płaszcze, spiesząc się do pizzeri Luciano, a raczej robiło to czworo z nas. DavyD męczył się wpychaniem ramion w jakieś przypominające kimono coś, co wyglądało, jakby miało osiem rękawów: niedawno odkrył uroki chińskiej opery. A ludzie mówią, że to ja jestem pokazowym gejem! Słaniając się z ulgi po zredagowaniu numeru, z radością wypatrywaliśmy szalonej wieczornej imprezy na mój koszt. Harry wyszedł z windy z szerokim, zaadresowanym do mnie uśmiechem na twarzy oraz wielką, niesioną oburącz orchideą. Moje serce szarpnęło się w najpiękniejszy z możliwych sposobów, bo Harry, choć pozbawiony szczęśliwej ręki do roślin (samym spojrzeniem sprawiał, że usychały), dobrze wiedział, jak bardzo przepadam za orchideami. Nie zrobił nawet dwóch kroków, uśmiechając się jeszcze szerzej na widok mojej miny, gdy nagle dziesięć okrytych czarem maskującym postaci aportowało się w samym środku holu. W przeciągu dwóch sekund wszyscy zostaliśmy spetryfikowani, a Harry całkowicie skrępowany nie tylko zaklęciem, ale i sznurami, zakneblowany i oślepiony przepaską na oczy. Troje z napastników otoczyło go i aportowało się z holu, zabierając go ze sobą, cała reszta poszła ich śladem.
— … a my leżeliśmy tam jeszcze przez sześć godzin, dopóki zaklęcie nie straciło mocy — zakończyłem relację.
— Malfoy, zaczniemy od ciebie. Opisz mi swoje wrażenia. Miałeś kilka dni, żeby wszystko przemyśleć. Nie chcę usłyszeć o tym, co się dokładnie wydarzyło, ale o twoich odczuciach, nawet tych najmniej istotnych. — Weasley powiódł szybko oczami po pokoju. — Jeśli któreś z was odniosło odmienne wrażenie lub nie zgadza się z odczuciami Malfoya, niech się odezwie.
Machnięciem różdżki zmaterializował znikąd rolkę pergaminu wraz z samopiszącym piórem, gotowym do sporządzania notatek. Oczy DavyDa omal nie wyskoczyły z orbit. O tak, Weasley będzie miał sporo roboty z modyfikacją pamięci całej tej ferajny.
— Myślę, że wszystko stało się przez tę orchideę. Doniczka musiała mieć przynajmniej dwadzieścia pięć centymetrów średnicy. Harry potrzebował obu rąk, żeby ją nieść.
— Dlaczego, do cholery, nie użył zaklęcia Redego?
— Zaklęcia Redego? — powtórzył DavyD jak echo.
— Nie zwracaj na niego uwagi. Dlatego, że… — Do diabła, jak bardzo bolało powiedzenie tego na głos. — Wiedział, jak kocham orchidee i chciał podarować mi ją w pełnej okazałości, a nie w wersji zminiaturyzowanej.
Wymieniliśmy spojrzenia z Weasleyem, bo właśnie to trafnie oddawało osobowość Harry'ego.
— Jak działa zaklęcie Redego? — zapytała Sam, energicznie żując gumę. Musiała skręcać się z chęci zapalenia, ale za nic nie chciała opuścić pokoju i przegapić jakiegoś soczystego, przesądzającego o winie szczegółu. Mojej winie, oczywiście.
— Pomyśl o promieniach powodujących kurczenie się rzeczy — powiedziałem, tłumiąc ziewnięcie.
— No to nie wydaje ci się, że przypuszczalnie nie niósł jej tak przez całą drogę? Mógł ją przecież najpierw zmniejszyć, a potem powiększyć, jadąc windą na górę?
Weasley zacisnął wargi i rozluźnił je po chwili.
— Tak, możliwe. Myślę, że orchidea ułatwiła im jedynie całą sprawę.
— A może i nie — wtrąciłem. Z pewnością nie było to ani miejsce, ani czas na przypominanie mugolskiego wychowania Harry'ego oraz faktu, że jego zdolność do posługiwania się magią nieprzerwanie stanowiła dla niego rodzaj szoku. W czarodziejskich rodzinach granice między czynnikiem ludzkim a nadprzyrodzonym są płynne. Mugolska część Harry'ego szła ramię w ramię z jego magiczną osobowością, nadal oddzielona od niej cienką granicą. Być może okazało się to nawet w pewnym sensie błogosławieństwem. Biorąc pod uwagę, jak potężna była jego moc, gdyby wychował się wśród czarodziejów, umiejętnościami przewyższyłby te, jakie mieli Dumbledore i Voldemort razem wzięci. Spoczywał na nim już i tak wielki ciężar, nie potrzebował dodatkowego balastu w postaci nieograniczonej magicznej mocy. Chociaż akurat teraz mogłaby się ona okazać przydatna. — Wiesz, że często robił różne rzeczy mugolskim sposobem. To tkwiło w nim zbyt głęboko. Inaczej niż u mnie czy ciebie.
— Mugolskim sposobem? — pisnął DavyD.
— Nie zwracaj na niego uwagi — odezwał się Weasley. — Masz rację. Nie dalej niż tydzień temu przyłapałem go, jak moczył koszulę, próbując usunąć z niej plamę po musztardzie, zamiast użyć prostego zaklęcia czyszczącego.
— Pod tym względem był w pewnym sensie idiotą — powiedziałem miękko.
— Dobra, więc zjawia się z tą przeklętą orchideą, a ci faceci aportują się do środka. Malfoy, coś wartego wzmianki odnośnie ich czaru maskującego?
Zacisnąwszy powieki, zmusiłem mózg do retrospekcji każdego pojedynczego niuansu. Nie uderzyło mnie jednak nic istotnego.
— Mówiłem to już tobie i Shackleboltowi. Nie odzywali się, nie jestem więc w stanie zidentyfikować ich głosów. Musieli być Anglikami, bo nadali sobie zaklęciem wygląd Griphooka, tego paskudnego goblina z Gringotta. — Odwróciłem się do DavyDa. — Spróbuj tylko powtórzyć choć jedno z tych słów, a zatłukę cię na śmierć krzesłem, na którym siedzę. Wybór Griphooka jako maski zdradził mi, że chcieli, abym ich przejrzał. Że jestem częścią tego wszystkiego. Dlaczego nie wyczarowali sobie przypadkowych twarzy? Dlaczego nie złapali go już w windzie?
Weasley skinął głową.
— Dlaczego nie użyli zaklęcia kameleona, żeby ukryć się przed tobą? Tak, chcieli, żebyś ich zobaczył. Ale dlaczego nie tutaj, w twoim mieszkaniu? Czemu w biurze?
Wywróciłem oczami.
— To Malfoyowie wynaleźli słowo „bariera", Weasley. Wątpię, żeby nawet twój brat, spec od łamania klątw, był w stanie przebić się przez tarczę chroniącą moje mieszkanie. A biuro nie znajdowało się pod ochroną, bo niby dlaczego? — Zauważyłem, jak mój głos stopniowo przeszedł w piskliwy krzyk, ale do diabła, nadal nie wiedzieliśmy więcej niż to, co było oczywiste już trzy dni temu. Całość zaplanowano z niezwykłą starannością. Porywacze znali Harry'ego. Znali mnie. Wiedzieli, że żyję jako mugol i że nie trzymam różdżki w pogotowiu. — To była szybka, precyzyjna operacja, Weasley. Harry nie wiedziałby, jak zareagować w pierwszej kolejności. Bronić mugoli? Bronić mnie? Bronić siebie samego, by móc następnie obronić nas? Było ich w sumie dziesięciu, po jednym na każdego z czterech mugoli, dwóch na mnie i trzech na Harry'ego. Ostatni z nich, z pewnością dowódca całej grupy, trzymał się z boku. Kimkolwiek byli, dokładnie wiedzieli, co robią.
O tak, zadziałałem odruchowo, jak mechanizm w zegarku. Na widok goblinopodobnych twarzy mugole zastygli ze strachu. Courtney zdążyła wydać z siebie zamierający pisk przerażenia, zanim zaklęcie unieruchomiło wszystkich. Dwóch z porywaczy przypadło ciasno do mnie, a z nieosiągalną, schowaną w bucie różdżką byłem niczym mysz w potrzasku. Zmysły Harry'ego zareagowały z szaleńczą szybkością, gdyż oczy rozszerzyły mu się w tym samym ułamku sekundy, gdy rozległ się trzask aportacji. — On wiedział, Weasley — ciągnąłem bezbarwnym głosem. — Widziałem jego oczy. Gdyby nie miał w rękach tej pierdolonej doniczki, to dałby radę… Pół sekundy i mógłby… To dla mnie przytaszczył to przeklęte zielsko… Inaczej byłby…
Zerwałem się z miejsca tak gwałtownie, że krzesło z hukiem uderzyło o podłogę. Nie przejąłem się tym ani odrobinę. Popędziłem schodami w górę, do mojego pokoju, rzuciłem się na łóżko i co sił w płucach zacząłem wrzeszczeć w poduszkę „KURWA!" Ponieważ Harry przyniósł mi orchideę na zgodę po naszej kłótni. Ponieważ groziłem zerwaniem. Ponieważ zażądałem, żeby wybierał: ja albo jego dzieci.
Ponieważ jestem cholernym kretynem.
Koniec rozdziału pierwszego
* Oryg. buyer. Autentyczna funkcja i sposób zarabiania na życie, kwitnąca i mająca się dobrze zwłaszcza w USA, gdzie rozmaitości świadczonych usług nie ma końca. Osoby, które lubią być dobrze ubrane i mają za dużo pieniędzy, za to za mało czasu i/lub kulejący gust, mogą odpłatnie zlecić zakupy tego typu komuś, kto się na tym zna: właśnie buyerowi.
** Baccarat to francuskie miasteczko w Lotaryngii, słynne ze swoich wyrobów z kryształu.
*** Singha to marka tajskiego piwa.
**** Gaeng Masaman Nua to tajskie danie z wołowiną.
