Mała miniaturka o tym co według mnie Harry zrobić powinien po tym jak trafiła go Avada.


Harry rozejrzał się po wszechogarniającej bieli, wciąż roztrzęsiony po tym jak pozwolił się trafi Avadą. Coś się nie udało? Przecież musiał być żywy. No i nie wyglądało mu to białe pustkowie na jakiekolwiek raj…

Urwał, odwracając się nagle i rozglądając znów. Coś tutaj było… coś go przyciągało. Jakaś dziwna siła, której nie potrafił nazwać, a nawet nie do końca ja czuł, po prostu… była, jak… prawie jak z bazyliszkiem na drugim roku. Kusiła, przyciągała… potrzebowała go…

Rozejrzał się, w szoku obserwując jak bezkres bieli nagle przybiera kształty dworca King's Cross gdziekolwiek by nie spojrzał, jakby wyglądał tak od początku. Teraz łatwo zauważył ruch pod jedną z ławek, podchodząc do niej wolno. Ledwie klęknął tuż przy celu, a natychmiast tego pożałował.

- Nie możesz temu pomóc. – Usłyszał czyjś głos, z pierwszym odruchu zgadzając się z nim zupełnie.

Niemowlę było szkaradne i zdeformowane, o koślawych rękach i nogach powyginanych nie do końca tak jak trzeba i wiele za dużych. Drobne ciałko bardziej przypominało losowo wybrane kości z wciśnięte w skórę złego rozmiaru, niebezpiecznie napiętą lub szkaradnie marszczącą się w różnych miejscach. Pokraczna istotka była brudna od krwi, cieknącej po niej wolno lub zakrzepłej. Nie zostawiała jednak śladu na białej ziemi.

- Nie zdołasz już temu pomóc, nikt nie zdoła. – Głos odezwał się bliżej i Harry odruchowo uniósł głowę.

Widok Dumbledore'a go zaskoczył, ale już po chwili wrócił wzrokiem do szkaradnego niemowlęcia, nagle zanoszącego się płaczem. Nawet to przychodziło mu z trudem: dławiło się łzami zmieszanymi z krwią i siniało, nie mogąc złapać tchu.

- Już już… - Harry zareagował instynktownie, biorąc je na ręce i kołysząc wprawnie. Wciąż pamiętał wszystkie dziecięce przyjęcia urodzinowe Dudleya, na które jego wujostwo zapraszało maleńkie dzieci tylko po to, by on musiał je niańczyć. Nigdy tego nie okazał, ale naprawdę to uwielbiał…

- Już powiedziałem, że mu nie pomożesz, tylko sobie zaszkodzisz. – Powtórzył Dumbledore.

Harry dopiero teraz zauważył, że nie ma ubrań i niemowlę w jego ramionach brudzi go krwią. Zignorował to jednak zupełnie.

- To on, prawda? – Zapytał cicho, siadając na ziemi i kołysząc wciąż malucha, wycierając mu policzki wierzchem dłoni.

Dumbledore nie odpowiedział, co samo w sobie dało Harry'emu pewność. To szkaradne, pokraczne niemowlę, było horkruksem. Było Voldemortem. Jego magia doskonale mu to mówiła, lgnąć do maleństwa, próbując je otoczyć, ochronić. Tak jak jego własne ciało chroniło ten kaleki fragment duszy przez całe jego życie… I nieważne jak bardzo Harry starał się widzieć w tym niemowlęciu mordercę swoich rodziców i węzo podobnego potwora, widział tylko skrzywdzone dziecko.

Kilkuletniego chłopca wychowanego w sierocińcu w czasie wojny, który nigdy nie spotkał nikogo, kto by go pokochał. Małego chłopca, któremu nikt nie zdołał pomóc. Niewinne dziecko, którego nikt nie chciał i nie próbował ocalić, woląc się go po prosu pozbywać. Z sierocińca, z rodziny, ze szkoły, ze świata czarodziejów…

- Niech pan nawet nie próbuje. – Powiedział w końcu cicho do Dumbledore'a, który już kilkakrotnie coś do niego powiedział. – Nie dam go więcej skrzywdzić. – Wyszeptał, absolutnie jednak pewnie, przytulając dziecko do piersi i głaszcząc je po zdeformowanej główce. Uspokoiło je to wyraźnie, bo przestało w końcu płakać, oddychając głośno, świszcząco, wciąż z czerwonymi i sinymi plamami na drobnym ciałku.

- Harry, mój kochany chłopcze… - Zaczął znów Dumledore. – Mój kochany, dobry, odważny chłopcze. Ja pragnąłem móc mu pomóc, ale to już niemożliwe. – Przemawiał łagodnie. – Odłóż to, podejdź, chciałbym porozmawiać…

Harry nie słuchał go zupełnie, zauważając za to że dyrektor jest ubrany. Zastanowił się jakim cudem, przypominając sobie jak bezkres zmienił się nagle w dworzec i zastanawiając przelotnie czy siebie też mógłby tak zmienić, równie nagle czując na sobie miękki materiał. Uśmiechnął się na widok prostej koszulki i spodni, próbując tego samego i uśmiechając się szerzej na widok wanienki z wodą, ręczników i koca.

- Harry… - Dumbledore pokręcił głową, siadając na ławce i obserwując go uważnie.

Harry znów go zignorował, powoli obmywając dziecko z krwi. Ta jednak nie chciała zejść: ledwie ją zmył, a znów spływała po skórze niemowlęcia, jakby ciekła z niewidzialnych ran, choć delikatna skóra była od nich czysta. Wyczyścił część, ale tylko część.

- To nie tylko w twojej krwi się utopił, więc i nie ty sam możesz ją z niego zmyć. – Dumbledore westchnął ciężko. – Proszę, chłopcze, odłóż to…

- Czy ja też byłem „tym"? – Harry spojrzał na byłego dyrektora z wyraźnym żalem. – Tym dzieckiem z przepowiedni, tym horkruksem, tym narzędziem do wygrania wojny? Nie. – Podniósł wolną rękę, powstrzymując odpowiedź. – Nie chcę słuchać kolejnych wyjaśnień. Mam ich już dość… - Powiedział cicho, łamiącym się głosem.

Uniósł znów dziecko w ramiona, uparcie ścierając krew z jego policzków. Niemowlę obserwowało go, wyłupiastymi, przekrwionymi oczami, z wyraźnym zainteresowaniem. Harry westchnął cicho.

- Chciałbym to zmyć, maleńki, ale chyba naprawdę nie mogę… - Wyszeptał, głaszcząc malucha po policzku, nagle zamierając. Krew pozostała na jego palcach, ale na skórze dziecka już się nie pojawiła.

- Harry…!

Zignorował Dumbledore'a, rozważając krótko jego słowa. Nie mógł zmyć krwi z dziecka… najwyraźniej mógł ją jednak spokojnie wziąć na siebie. To też rozwiązanie. Nie wahał się ani chwili, wycierając twarz niemowlęcia, wycierając niedbale dłonie o swoje boki pod ubraniem. Zamarł, kiedy oczy wycieraniu jego dłoni drobne, pokraczne palce zacisnęły się na jego. Maluch wpatrywał się w niego z wyraźnym skupieniem, jakby nawet ten gest kosztował go niesamowity wysiłek. Harry przez chwilę po prostu wpatrywał się w niego bezmyślnie, w końcu chichocząc cicho i głaszcząc wierzch drobnej dłoni.

- Tak, malutki… jestem tutaj. – Wyszeptał. – Jestem i nie pozwolę by ktokolwiek cię skrzywdził. – Dodał poważnie, wracając do oczyszczenia rąk malucha z krwi, kończąc z własnymi czerwonymi od krwi po same ramiona, ignorując to jednak i nie kończąc póki niemowlę nie było prawie zupełnie czyste. – Już, tak lepiej, prawda? – Owinął dziecko kocykiem i przytulił znów delikatnie, kołysząc w ramionach.

Zerknął na Dumbledore'a, który z kolei obserwował jego każdy ruch z wyraźnym zawodem. Nie przejął się tym, pozbywając wszystkich niepotrzebnych rzeczy, i usiadł obok byłego dyrektora.

- Chciał pan rozmawiać. – Przypomniał cicho, skupiając jednak wzrok na niemowlęciu.

- Och, mój biedny, dobry chłopcze… - Dumbledore westchnął ciężko. – Domyśliłeś się więc? – Zapytał cicho po dłużej chwili.

Harry, wciąż kołysząc powoli przysypiające niemowlę, kiwnął głową.

- Tak, po tym jak pomyślałem kiedy powstały horkruksy. Zabicie Marty, ojca, zabicie Hefsiby, Berta Jorkins… no i moja matka. Wszystko pasowało. – Westchnął cicho. – Wie pan, że ją przez to znienawidziłem? – Zapytał ze smutnym uśmiechem, głaszcząc dziecko po napiętym policzku opuszkami palców. – To ona to na mnie sprowadziła, ten cały ból, jakby nie mogła… nie wiem, uciec wtedy. Użyć świstoklika, albo się aportować. Nawet na inny kontynent! – Prychnął pod nosem, nadymając policzki jak dziecko. – Nie, nie uciekła. Nie chciała ocalić siebie i mnie, wolała głupio oddać życie.

- Matka cię kochała, Harry… - Przerwał mu Dumbledore, dotąd słuchający go i obserwując tylko.

- Kochała, ale co mi z tego przyszło? – Wyszeptał Harry. – Voldemort nie wiedział o tym jakie bariery ochronne aktywuje, kiedy zabiją ją, moją, matkę, chroniącą swe dziecko, ale ona też nie wiedziała. Oddała życie, nie mając pojęcia, że da to cokolwiek innego niż opóźnienie mojej śmierci i kilka sekund… - Potrząsnął głową, nie chcąc o tym myśleć.

Widział od miesięcy i jakoś się z tym pogodził. Z tym co zrobiła, z tym jak się z tym czuł.

- Tylko wie pan co? – Spojrzał na Dumbledore'a z lekkim uśmiechem. – Teraz, nie ma to dla mnie znaczenia. – Powiedział. – Wie pan czemu? – Uśmiechnął się szerzej, przytulając mocniej niemowlę. – Bo przepowiednia się spełniła. Jestem wolny, wiem to.

- Tak, mój chłopcze, w rzeczy samej… - Dumbledore wciąż obserwował go uważnie, z wyraźnym smutkiem. – Spełniłeś przepowiednię, o wiele lepiej niż kiedyś ja korzystając z Insygniów Śmierci.

Harry zachichotał, kręcąc lekko głową.

- Och, tak, Insygnia… - Zachichotał znów. – Straciłam pelerynę w Dolinie Gordyka, spłonęła. Kamień wyrzuciłem po tym jak porozmawiałem z rodzicami, z Syriuszem… nie wiem, czy przyznają mi rację, ale zrozumieli. – Uśmiechnął się lekko, niemal tkliwie, na wspomnienie rodziców i ojca chrzestnego, jedynych tak drogich mu osób, wybaczających mu to co postanowił. – Różdżkę wciąż ma Voldemort, ale z chęcią złamię ją na kawałki, spalę i zakopię, na wszelki wypadek. – Zerknął na Dumbledore'a, chichocząc na jego minę.

Wciąż pragnął Insygniów, nawet tu, teraz… dlatego zrobił co zrobił. Dokładnie dlatego.

- Może najpierw naprawię swoją starą… złamała się w Dolinie Godryka. – Wyjaśnił swobodnie. - Nie, proszę pana, nie mówiłem o tym co zrobiłem teraz… - Uśmiechnął się lekko. – Przepowiednia spełniła się lata temu, w Dolinie Godryka, gdy Voldemort próbował mnie zabić. – Powiedział, siadając wygodniej i okrywając lepiej kocem drzemiące dziecko, głaszcząc je znów lekko po policzku. – Wie pan co mówi przepowiednia? Pod koniec lipca, dwójce ludzi, którzy trzykrotnie oparli się Czarnemu Panu, narodzi się dziecko zdolne go pokonać. Będzie przez niego naznaczone jako równe jemu, ale otrzyma też moc, jakiej on nie zna i tylko jeden z nich będzie mógł odebrać życie drugiemu, bo żaden nie może żyć jeśli drugi przetrwa… - Zachichotał znów pod nosem, pusto i zupełnie bez humoru. – Wie pan czemu ludzie nie wierzą w przepowiednie? Bo mogą znaczyć cokolwiek i łatwo je dopasować do tego co chcemy, nie tego co głoszą. – Spojrzał na Dumbledore'a z całym żalem jaki do niego czuł. – Spełniłem przepowiednię, kiedy mając jedenaście lat sprawiłem, że Voldemort znów zniknął… można nawet jechać po kolei i odhaczać. Narodziłem się, z mych rodziców, którzy trzykrotnie się mu oparli. Voldemort naznaczył mnie blizną jako równego sobie, dając mu fragment swej własnej duszy. Tylko ja mogę zabić jego i odwrotnie, bo ten fragment duszy sprawi, że atak kogokolwiek innego nic nie da. Jeśli chodzi o to, że tylko jeden z nas może żyć jeśli drugi przetrwa… to najgorsza wada przepowiedni: czy mówią dosłownie czy w przenośni. – Skrzywił się lekko. – Ja jako horkruksy i Voldemort jako dusza w dwóch miejscach możemy tylko egzystować. Trzeba więc czyjejś śmierci, by pozbyć się tego problemu, bym ja żył jako ja bez horkruksy lub Voldemort żył jako okaleczone dusza, ale w jednym miejscu. – Wyjaśnił.

Dumbledore słuchał go bez słowa, na koniec wzdychając ciężko.

- To jedna z interpretacji. Ta, której potwierdzenia obawiałem się najbardziej… mój biedny chłopcze. – Spojrzał na Harry'ego z poczuciem winy w załzawionych oczach. – Mimo to, choć wiedziałem, że możesz być tylko zwykłym dzieckiem, byłem zbyt wielkim tchórzem, by to przyznać. Jak miałem odebrać nadzieję całej Anglii? Nie potrafiłem odebrać jej nawet samemu sobie…

Harry westchnął cicho.

- Tak jak mówiłem, już mnie to nawet nie obchodzi. – Powiedział cicho, kołysząc znów podenerwowane niemowlę. – Kiedy to odkryłem, jasne, byłem wściekły i miałem ochotę uciec, najlepiej się zabić na złość wszystkich, którzy zmuszali mnie to pełnienia roli Wybrańca… ale w końcu zrozumiałem. Nie winię pana. – Uśmiechnął się do Dumbledore'a ciepło.

- Och, mój kochany chłopcze… nie powinieneś rozumieć, nie w tym wieku.

- Co zrobić. – Harry wzruszył ramionami, wstając nagle. – Muszę chyba wracać… - Zakołysał znów malucha, ten jednak nadal wiercił się w jego rękach i kwilił cicho.

- Najwyraźniej tak. Dumbledore uśmiechnął się do niego ze zmęczeniem.

- Było mi miło, że mogłem z panem porozmawiać. – Przyznał Harry, rozglądając się lekko, widząc jak dworzec rozmywa się w bezkresnej bieli. – Mam nadzieję, że uda mi się naprawić to i owo, a jeśli nie…. Przynajmniej będę wiedział, że próbowałem.

- Również mam taką nadzieję, mój chłopcze. – Dumbledore uśmiechnął się do niego ostatni raz.

Potem Harry zamknął oczy i pozwoli by pochłonęła go biel.


Drgnął, mrugając i rozglądając się wolno. Leżał przy jakiejś zwalonej ścianie, wyraźnie rzucony tam przez kogoś, może odrzucony przez zaklęcie? To było najpewniejsze. Wszystko wokół było pełne ciskanych zaklęć, biegających i walczących ludzi. Pył unosił się w powietrzu, kawałki murów kruszyły z ogłuszającym zgrzytem, a powietrze ciężkie było od zapachu krwi.

Harry westchnął, uśmiechając się lekko na widok przedmiotów na swoich kolanach. Założył na szyję medalion Slytherina, z chichotem wsuwając diadem we włosy, a pierścień pozbawiony teraz kamienia na palec. Zauważył przy tym, że jego ręce wciąż są brudne z zaschniętej krwi… pozbył się jej szybko, i z rąk i z reszty ciała. Dziennik i czarkę wziął w ręce, wstając – a raczej próbując.

Ogromny wąż, którego znał już z Doliny Gordyka, leżał obok i na pierwszy ruch owinął się wokół jego pasa, przytrzymując go na ziemi.

- Zostań… czemu pachniesz jak Pan?

- Spokojnie, Nagini. – Harry pogłaskał węża po łbie, uśmiechając się przyjaźnie. – Jestem taki jak ty i ten zbiorem. – Pomachał dziennikiem i czarką, wąż jednak ani drgnął, obserwując go tylko i posykując cicho. – Tom nas potrzebuje. – Dodał Harry poważnie. – Musimy mu pomóc. Pozwolisz mi wstać? – Zapytał, oddychając z ulgą, gdy Nagni w końcu go uwolniła.

- Też mówisz?

- Tak, bo jestem jak ty. – Wyjaśnił z uśmiechem, wstając i otrzepując lekko szatę. Na widok walczących westchnął jednak, zmieniając zdanie. – Potrafisz może zabrać mnie do niego? Umiem się już teleportować, ale nie umiem jeszcze wyczuć Toma. Pomożesz mi? – Zapytał, zerkając nerwowo na najbliższych walczących. Niech tu nie patrzą, niech go nie zauważą, nikt nie lubi żywych trupów…

Odetchnął z ulgą kiedy Nagini owinęła się wokół niego i oparła łeb na jego ramieniu, trącając go nosem w policzek.

- Pokażę ci, Młode. – Powiedziała. Harry skrzywił się lekko na to określenie, ale zamknął oczy i skupił na magii węża. Dzięki niej zdołał znaleźć magię Toma, przytrzymując lekko węża i okręcając się w miejscu, teleportując się szybko razem z Nagini.

Wylądował na środku pola bitwy, czując jak jakieś zaklęcie o włos mija jego policzek… prawie mija jego policzek, odbijając się nagle od tarczy tak mocnej, że niemal widział jak jej magia lśni w powietrzu.

- Ty…!

… z drugiej strony mógł mieć takie wrażenie, bo to była tarcza Voldemorta, który stał tuż za jego plecami. Harry odwrócił się szybko, unosząc przed siebie ręce, w których wciąż miał dziennik i czarkę. Nie mówił nic na razie, wiedząc jak wzrok Voldemorta przesuwa się po kolejnych horkruksach, całych i nietkniętych, kończąc na zupełnie żywej Nagini.

- Zniszczyli cię… - Wysyczał, unosząc rękę, a wąż podpełznął do niego momentalnie, by dać się pogłaskać.

- Nie zabijesz horkruksy, prawda? – Harry zaryzykował w końcu powiedzenie czegokolwiek. Stali z Tomem na środku pola walki, zaklęcia latały wszędzie, odbijając się od tarcz lub zmieniając kierunek, wszędzie słychać było huki, wrzaski, walące się mury… z chęcią porozmawiałby o czymkolwiek innym.

Voldemort zmierzył go wzrokiem, w końcu zatrzymując go na jego bliźnie i otwierając szeroko oczy. Gdyby nie jego gadzia forma, Harry był pewien, że by zbladł.

- …na Merlina. – Wyszeptał Voldemort, podchodząc do niego i przesuwając palcami po jego bliźnie. Harry westchnął błogo na falę jego magii, z łatwością odpowiadając własną i odkrywając posłusznie pokłady jego magii w sobie, płynące z horkruksa. – Naprawdę nim jesteś.

- No tak. Od kiedy skończyłem rok. – Harry zaśmiał się nerwowo, chowając dziennik i czarkę do kieszeni. – Ja się poddam, ty zrobisz jakieś wielkie przemówienie, że wygrałeś, potem porozmawiamy spokojnie? – Zaproponował nieśmiało.

Voldemort obserwował go badawczo.

- Nie boisz się mnie… jeszcze kilka miesięcy temu mój dotyk, co dopiero moje towarzystwo, przyprawiało cię o odrazę, a teraz sam go pragniesz…

Harry zaśmiał się niepewnie.

- No ciężko cię nienawidzić kiedy wiem, że świat dawał ci kopa za kopem… - Przyznał. – Dumbledore pokazał mi we wspomnieniach co tylko mógł o tobie. – Wyjaśnił. – Jeśli mam być szczery, to ci po prostu współczuję… - Dodał wolno, wiedząc ile ryzykuje. – Pomijając to, że pokochałem Toma.

Voldemor parsknął lodowatym śmiechem, wciąż głaszcząc leniwie Nagini po łbie.

- Pokochałeś potwora, który zabił twych rodziców, a to ci dopiero!

Harry westchnął, podchodząc do niego i dźgając go lekko w pierś.

- Pokochałem Toma Riddle'a. – Powtórzył pewnie, krzyżując ręce na piersi. – Pokochałem samotne, porzucone dziecko, któremu nikt nie chciał pomóc.

- To dziecko umarło! – Wysyczał Voldemort, mierząc w niego różdżką.

Harry wzruszył ramionami.

- Ja je widziałem. – Powiedział cicho. – Sprawdź moje myśli. Po tym jak trafiłeś mnie Avadą, mogłem porzucić horkruksy, a jednak się nim zająłem. To czym naprawdę jesteś po tą sztuczną kukłą. – Dźgnął go znowu w pierś, ignorując wycelowaną w siebie różdżkę. – Tym biednym, porzuconym dzieckiem, które pokochałem! Jesteś Tomem Riddlem, nieważne jak wiele razy okaleczysz własną duszę! Nieważne co sobie wmawiasz, ja wiem, że taka jest prawda! – Nie wiedział kiedy zaczął krzyczeć, dopiero na nagłą ciszę zdając sobie sprawę, że przestał też używać wężomowy.

- Harry! – Spiął się, odwracając wolno i zauważając Rona. Podpierał Hermionę, stojąc z Nevillem i kilkoma innymi uczniami z GD i paroma nauczycielami.

Chciał do nich podbiec, chciał wygrać dla nich wojnę, chciał dać im spokój, chciał dać im cokolwiek był w stanie, kochał ich przecież, ale… wiedział już, że musi wybrać. Dorósł w końcu do tego. Westchnął ciężko, cofając się odruchowo na tak pełen nadziei wzrok, w którymś momencie trafiając plecami na Voldemorta.

Przełknął z trudem, odchylając głowę do tyłu i patrząc na niego błagalnie. Zwykle nienawidził pozwalania innym na decydowanie o sobie, ale… teraz chciał, by to on zdecydował, zabił go albo przygarnął. Voldemort wywrócił oczami, najwyraźniej wciąż czytając jego myśli, ale nie przejął się tym.

- A myślałem, że horkruksy w żywym wężu jest problematyczny. – Voldemort skrzywił się lekko, jakby nigdy nic poprawiając mu jednak diadem we włosach, by ten nie spadł.

Harry uśmiechnął się z ulgą, opierając o niego i rozluźniając.

- Jesteś nasz?

Zachichotał na pytanie Nagini, zerkając znów na Volde… Toma. Wiedział, że jest już tylko on. Ten skrzywił się na jego myśli, ale kiwnął głową.

- Nasz, Nagini. – Powiedział wolno, jakby smakował tego słowa. Po chwili objął Harry'ego ramieniem, przyciskając do siebie mocniej. – Mój! – Wysyczał, uśmiechając się zaborczo.

Harry kiwnął posłusznie głową, opierając się o niego wygodniej, ignorując krzyki i pytania o to co robi, jak przeżył, co wyrabia, niech się ruszy, że zaraz zginie i tak dalej. Obserwował z zaciekawieniem jak Voldemort przywołuje stojącego najbliżej Śmierciożercę i przytyka różdżkę do jego Mrocznego Znaku. Minęła chwila, a wokół nagle zrobiło się o wiele puściej. Wszyscy Śmierciożercy się deportowali.

- Nie wiwatujcie, głupcy! – Voldemort jednym zaklęciem przywołał do porządku kilku uczniów, którzy myśleli, że wygrali. Harry widział doskonale wzrok Hermiony i Rona, pewnie zastanawiających się czy zaszantażował Voldemorta horkruksami.

- Jakbym ci pozwolił! – Voldemort prychnął. – To jedynie jedna walka, z której wycofuję się nim to o co walczę przestanie istnieć. – Wyjaśnił. – Szykujcie się jednak… teraz mam wszystko czego mi potrzeba do wygranej, a wy straciliście swego Wybrańca…! – Niemal wypluł ostatnie słowo, ostentacyjnie bawiąc się pasmem włosów Harry'ego i głaszcząc go po policzku, podczas gdy Nagini wspięła się po jego ramieniu.

- Musiałeś? – Harry westchnął cicho, zamykając oczy by nie widzieć oskarżających lub załamanych spojrzeń.

- Należysz do mnie, przyszłego Pana tego świata. Przyzwyczajaj się.

Harry zachichotał, z trudem blokując wspomnienia mugolskich złoczyńców z filmów i tego jak kończyli. Na takie postawienie sprawy zastanowił się jednak pierwszy raz nad tym na co tak naprawdę się zgodził. Bycie horkruksem Voldemorta, małym pupilem jak Nagini…

Nagłe szarpnięcie deportacji wyrwało go z zamyśleń i prawie cofnęła jakiś posiłek, który musiał być Merlin wie jak dawno. Przylgnął mocniej do Toma, zaciskając powieki.

Bycie pupilem przyszłego Pana tego świata, chronienie przez niego i wieczne życie.

Tak, chyba jakoś to zniesie…